Biografia prasowa  

 

  Edwin Kowalik  

  muzyk  pianista

 redaktor miesięcznika:      

  "Magazyn Muzyczny"  

 

 Edwin Kowalik walczy o laur chopinowski  

 

Z trudem udaje się nam złapać o godzinie ósmej rano kolegę Edwina Kowalika w hotelu Warszawa. Szykuje się już do wyjścia na swój codzienny „trening" przedkonkursowy.   

Edwin Kowalik nie jest jedynym niewidomym pianistą, biorącym udział w tegorocznym Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim, zorganizowanym w Warszawie. Prócz niego ma wystąpić niewidomy pianista - Alberto Colombo, Włoch, który zdobył już niejeden laur na międzynarodowych konkursach. Ponadto w jury Konkursu zasiada słynny wirtuoz - niewidomy Imre Ungar.   

Edwin Kowalik przygotowuje się do konkursu z wyjątkową pasją i wytrwałością. Przebrnął szczęśliwie przez eliminacje wstępne i obecnie walczy już o zaszczytne miejsce w czołówce chopinistów świata. Kolega Kowalik z naciskiem prosił nas, aby podkreślić wyjątkową troskę i opiekę ze strony władz, które poprzez specjalne stypendia i obozy kondycyjne na blisko dwa lata przed terminem konkursu umożliwiły kandydatom precyzyjne przygotowanie się do ostatecznych eliminacji.   

Obecnie jesteśmy już w trakcie występów eliminacyjnych.  

Tegoroczny Konkurs składa się z trzech etapów. Na pierwszym kandydat ma wykonać: nokturn, dwie etiudy, polonez i dowolny utwór Chopina. W drugim etapie należy zagrać: sonatę, dwie etiudy, trzy mazurki i preludium. Ci, którzy przejdą do trzeciego etapu, muszą wykazać się umiejętnością zagrania jednego z dwóch koncertów Chopina z towarzyszeniem orkiestry.   

Edwin Kowalik wybrał z obowiązkowego programu następujące utwory do konkursowego wykonania: w pierwszym etapie - nokturn D - dur op. 27, etiudy: G - dur op. 10 nr 5 i h - moll op. 25 nr 10 i polonez As - dur. W drugim etapie Kowalik zagra: sonatę h - moll, etiudy: As - dur op.10 nr 11 i a - moll op. 25 nr 11, trzy mazurki oraz preludium cis - moll op. 11, w ostatnim  etapie - Koncert e - moll. Dla orientacji podajemy, że każdy z uczestników musi uzyskać odpowiednią ilość punktów, aby zdobyć prawo uczestniczenia w dalszych eliminacjach.       

Tegoroczny, czyli piąty z kolei Konkurs Chopinowski, rozpoczął się 22 lutego bieżącego roku, w sto czterdziestą piątą rocznicę urodzin największego polskiego kompozytora. Eliminacje konkursowe odbywają się w warszawskiej Filharmonii Narodowej, odbudowanej niedawno przy ulicy Jasnej 5, zniszczonej barbarzyńsko w czasie wojny przez okupanta.                           

W dotychczasowych konkursach chopinowskich zdobywcami pierwszej nagrody byli: w 1927 roku - Lew Oborin, ZSRR, w 1932 roku - Alexandre Umiński - Francja, w 1937 roku - Jakub Zak - ZSRR i w 1949 roku - Halina Czerny - Stefańska - Polska oraz Bella Dawidowicz - ZSRR przyznano wówczas dwie równorzędne nagrody.   

Ogółem w tegorocznym Konkursie udział bierze około stu czterdziestu pianistów z trzydziestu dwóch państw. Jest to największa, jak dotąd, liczba zgłoszeń ze wszystkich dotychczasowych konkursów chopinowskich, toteż eliminacje potrwają cały miesiąc. Uroczystości finałowe z rozdaniem nagród laureatom Piątego Konkursu odbędą się 21 marca 1955 roku.   

Sądzimy, że w następnym numerze będziemy mogli podać już wyniki konkursu, a w szczególności wyniki niewidomych kolegów - Alberto Colombo i Edwina Kowalika.   

Na zakończenie pragniemy powtórzyć apel kolegi Kowalika pod adresem władz Polskiego Związku Niewidomych o obfitsze zaopatrzenie brajlowskich bibliotek w repertuar nut brajlowskich z uwzględnieniem najwartościowszych pozycji kompozytorskich.  

Pochodnia marzec 1955  

 

 

 

Wielki Konkurs Chopinowski  

 

Uroczystość wręczenia nagród laureatom Piątego Konkursu Chopinowskiego i ich koncert zakończyły w dniu 21 marca bieżącego roku największą międzynarodową imprezę muzyczną, jaka odbyła się w Polsce Ludowej, jeden z największych konkursów pianistycznych świata. W odbudowanym gmachu Filharmonii Narodowej można było w ciągu ostatnich czterech tygodni usłyszeć najświetniejszych przedstawicieli młodego pokolenia pianistycznego trzech kontynentów. Godnie reprezentowała w Konkursie w ojczyźnie Chopina pianistyka polska. Pierwsza nagroda dla Adama Harasiewicza, nagrody dla Lidii Grychtołówny i Czajkowskiego, wyróżnienia dla Edwina Kowalika i Miłosza Magina świadczą nie tylko o talentach naszych młodych artystów, lecz są również poważnym sukcesem ich pedagogów.   

Gra Edwina Kowalika była zarówno dla nas niewidomych, jak i dla całego społeczeństwa, wielkim przeżyciem artystycznym. Jerzy Broszkiewicz w „Trybunie Ludu" z dnia 18 marca pisze: „Kowalik grał Koncert e - moll. Koncert ten jest bardziej liryczny od Koncertu f - moll. Najbardziej zachwycające w nim fragmenty to kontrasty drugiej i trzeciej części, a przede wszystkim rozkwit utworu w Rondzie, pełnym dowcipu i tanecznego temperamentu krakowiaku. Kowalik znakomicie podjął te cechy Ronda. Koncert właśnie rozkwitł w trzeciej części, nabrał pełnego blasku po trochę melancholijnej liryce dwu pierwszych części. Entuzjazm słuchaczy - wprost wyjątkowy entuzjazm - był godną podzięką dla niewidomego pianisty, za chwile prawdziwego wzruszenia pięknem muzyki, za czystość i szlachetność Kowalikowego wirtuozostwa".   

O finałowym koncercie Kowalika "Życie Warszawy" z dnia 18 marca pisze: "Gdy pewnie, majestatycznie odezwały się pierwsze akordy Allegro maestoso Koncertu e - moll, zacząłem słuchać z napięciem, które od tej chwili nie ustąpiło. To było pierwsze przeżycie wczorajszego wieczoru. Koncert e - moll w wykonaniu Edwina Kowalika, gwałtowny i niespokojny w części pierwszej,  nastrojowy w drugiej, lekki i błyskotliwy w trzeciej, pozostawił we mnie wrażenie radosne, świeże. Chyba tak samo odczuła ten koncert publiczność, która urządziła Kowalikowi jedną z najsympatyczniejszych owacji tegorocznego Konkursu".  

 

Profesor i uczeń  

Jadwiga Stańczak  

 

Piąty Międzynarodowy Konkurs im. Chopina dobiegał końca. Codziennie nie tylko ludzie zgromadzeni w pięknej sali Filharmonii Narodowej w Warszawie, ale setki, tysiące ludzi przy radioodbiornikach słuchało urzekającej muzyki, płynącej spod palców pianistów ze wszystkich stron świata...  

W takim właśnie gorącym, przepojonym do głębi chopinowską muzyką, pełnym napięcia dniu, 15 marca w Warszawie Zarząd Główny naszego Związku podejmował miłych gości - profesora Imre Ungara - niewidomego pianistę, członka jury Konkursu, jego żonę, Edwina Kowalika oraz profesor Marię Wiłkomirską, która go do Konkursu przygotowała. W spotkaniu udział wzięli ponadto: dyrektor Wydziału Inwalidów Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej- Zygmunt Lancmański, prezes Polskiego Związku Głuchoniemych - obywatel Siła - No-  wicki - przedstawiciel dyrekcji Filharmonii Narodowej- obywatel Gozdawa - Baut, przedstawiciele Polskiego Radia i „Życia Warszawy”, obywatel Heininger z „Życia Inwalidów” oraz niewidomi muzycy - profesor Antoni Starczewski z Krakowa, profesor Henryk Mikołajczak z Bydgoszczy, Marian Molenda z Warszawy, Zbigniew Bartochowski z Łodzi, niewidomi intelektualiści - profesor Włodzimierz Dolański i inni oraz działacze związkowi.   

Przewodniczący Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych - major Leon Wrzosek serdecznie powitał gości. Powiedział on: „Od najdawniejszych czasów muzyka była sztuką, która łączyła i bratała narody. Od najdawniejszych czasów też niewidomi z pełną głębią i wrażliwością sztukę tę uprawiali. Dziś gościmy wielkiego, niewidomego muzyka węgierskiego- profesora Imre Ungara i naszego młodego kolegę - Edwina Kowalika. Od pierwszej chwili spotkania atmosfera była ciepła i serdeczna. Przy ustawionych w podkowę stołach toczyły się swobodne i ożywione rozmowy, na twarzach zakwitły uśmiechy, a wznoszone toasty i krótkie przemówienia nie miały w sobie ani cienia sztywnej oficjalności. Przeplatały je piękne pieśni, śpiewane przez kolegów Ryszarda Gruszczyńskiego i Zinę Sarnowską. Członek prezydium ZG PZN -    

Stanisław Żemis powiedział: „Kowalik grał z właściwą sobie bezpośredniością i chyba czuł i wiedział, że my wszyscy przeżywaliśmy i będziemy przeżywać to razem z nim”.

 Słowa te potwierdzili gorącymi owacjami koledzy Edwina Kowalika. - Cała Łódź była z tobą - powiedział Zbigniew Bartochowski, ściskając się z Edwinem. Kolega Mieczysław Klęczek opowiedział, jak śląscy niewidomi z napięciem słuchali gry Kowalika, a Marian Molenda gratulował serdecznie w imieniu niewidomych muzyków stolicy.   

Edwin Kowalik był wzruszony. Spotkanie z profesorem Imre Ungarem w gronie niewidomych przyjaciół było zapewne jednym z pięknych i emocjonujących momentów wielkich dni, jakie właśnie przeżywał. Powiedział więc po prostu: „Muszę się przyznać, że na Konkurs przybyłem ze strachem. Jednak szybko przezwyciężyłem obawę rywalizacji. Pomiędzy uczestnikami Konkursu atmosfera jest serdeczna i naprawdę koleżeńska. Jedni cieszą się i przeżywają sukcesy innych, a martwią się ich niepowodzeniami. Pragnę tu serdecznie podziękować pani profesor Wiłkomirskiej, gdyż nie tylko fakt, że jestem niewidomy, wymagał od niej wielkiego nakładu pracy, ale i mój trudny charakter wymaga wielkiej cierpliwości”. Cierpliwość jest ważnym czynnikiem pracy muzyka - odpowiedziała profesor Wiłkomirska - dowodem tego są efekty pracy Edwina Kowalika. Gdy zebrani rzęsistymi oklaskami nagrodzili występ kolegi Gruszczyńskiego, głos zabrał przedstawiciel dyrekcji Filharmonii Narodowej - obywatel Gozdawa- Baut.

- Często współpracujemy na naszym terenie z kolegą Gruszczyńskim i podziwiamy, ile radości życia, ile pogody może wnieść do naszej pracy niewidomy. -  

Skupiona cisza zapanowała w sali, gdy głos zabrał profesor Imre Ungar. Bardzo spokojny głos Ungara wzbudza w słuchaczach głęboką sympatię. Profesor mówi w swym rodzinnym języku, a tłumacz podaje tekst jego przemówienia.   

- Przede wszystkim pragnę podziękować Wam za serdeczne przyjęcie. Dobrze się czuję wśród Was, towarzyszy doli. Chciałbym odpowiedzieć na pytanie, które mi zadano. Uważam, że obecny Piąty Konkurs Chopinowski stoi na bardzo wysokim poziomie. Szczególnie wysoki jest poziom pianistów polskich. Ogromnie cieszy mnie fakt, że w Konkursie uczestniczy Edwin Kowalik i wyrażam podziękowanie profesor Marii Wiłkomirskiej za jego przygotowanie. Jestem bojownikiem sprawy niewidomych- mówił profesor Ungar- członkiem Węgierskiego Związku Niewidomych. Moim zdaniem sytuacja niewidomych w naszych krajach będzie ulegała stałej poprawie. Mam zamiar przeprowadzić rozmowy z przedstawicielami prezydium Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych, które będą miały na celu poprawę sytuacji niewidomych w naszych krajach. Wznoszę toast za pomyślność polskich i węgierskich niewidomych.-  

Edwin Kowalik słucha w głębokim skupieniu słów profesora Ungara. Spotkali się na drodze życia jak dwaj podróżni, z tą tylko różnicą, że Edwin dopiero w tę drogę wyrusza, a tamten ma duży jej szmat za sobą.   

Słowa wypowiedziane są w obcym języku, a przecież tak bliskie. Mówią one o tym, że w krajach rodzącego się socjalizmu sprawy sztuki są nierozerwalnie związane ze szczęściem prostego człowieka.  

Pochodnia kwiecień 1955  

 

     Edwin Kowalik na Wybrzeżu  

    Eugeniusz Bartoszewski  

         

Już na kilka dni przed koncertem w Filharmonii Bałtyckiej, wyznaczonym na 1 kwietnia, zostały wykupione bilety. Na afiszach bowiem widniał napis: "Koncert e - moll Chopina w wykonaniu Edwina Kowalika nagrodzonego w Konkursie im. Fryderyka Chopina". W dniu koncertu sala wypełniona była szczelnie. Sprzedawano nawet bilety na miejsca stojące.    

Koncert rozpoczęła orkiestra symfoniczna "Uwerturą Warszawską" Perkowskiego. W drugim punkcie programu przewidziany był koncert Chopina. Ukazanie się na estradzie Kowalika przyjęte zostało rzęsistymi brawami. Po wykonaniu koncertu na estradę weszła delegacja Polskiego Związku Niewidomych, wręczając artyście wiązankę kwiatów oraz pamiątkowy dyplom z namalowanym portretem pianisty, herbem Gdańska i napisem: "Wielkiemu artyście, nagrodzonemu na Piątym Konkursie imienia Fryderyka Chopina dalszych sukcesów życzą niewidomi z Wybrzeża". Delegacja została przyjęta przez widownię burzą oklasków.   

Po trzykrotnym bisowaniu solista zaszedł do saloniku dla artystów, gdzie rozmawiał z delegatami PZN. Następnie Edwin Kowalik przeszedł z kolegami na widownię, gdzie wysłuchano drugiej części koncertu- "Kantaty Gdańskiej" Kazimierza Wiłkomirskiego, ułożonej na dziesięciolecie wyzwolenia Gdańska.   

W dniu 2 kwietnia kolega Kowalik odwiedził biuro naszego Związku, dziękując za miłą niespodziankę i dzieląc się z nami wrażeniami z konkursu szopenowskiego. Wieczorem tego samego dnia koncert został powtórzony w Gdyni.  

      Pochodnia maj 1955  

         

 

 

Edwin Kowalik koncertuje  

Krystyna Olszewska  

 

Szerokim echem rozeszła się w Lublinie wiadomość o koncercie Filharmonii Lubelskiej z udziałem solisty Edwina Kowalika. Wiadomość ta poruszyła publiczność lubelską, która znała już artystę z konkursu chopinowskiego. Szczególnie jednak drogą była ta wiadomość członkom Oddziału Lubelskiego PZN. Wszyscy chcieli powitać jak najserdeczniej naszego znakomitego kolegę. Byli dumni, że jako niewidomy, wybitny artysta da się bezpośrednio poznać lubelskiemu społeczeństwu, które dzięki jego zdolnościom i talentowi będzie mogło przeżyć wiele wzruszeń artystycznych, a jednocześnie ocenić możliwości ludzi niewidomych również w dziedzinie sztuki. Nic więc dziwnego, że dni poprzedzające przyjazd Edwina Kowalika były w Oddziale Lubelskim wypełnione przygotowaniami do przyjęcia go w Związku.   

Data koncertu została wyznaczona na 2 i 4 września. Kowalik przybył do Lublina dzień wcześniej w towarzystwie swojego również niewidomego przyjaciela - Napoleona Mitraszewskiego. Na dworcu zostali powitani przez przedstawicieli Polskiego Związku Niewidomych. Na czas koncertów Kowalik zatrzymał się w hoteliku naszej Spółdzielni. W ten sposób będzie miał bliższy kontakt z lubelskimi kolegami niewidomymi w ciągu swego kilkudniowego pobytu w Lublinie. Mimo prób, które odbywa w Filharmonii, już pierwszego dnia pobytu znajduje czas na spotkania, rozmowy z kolegami, odwiedza naszą świetlicę, rozgrywa partię szachów, przysłuchuje się grze akordeonistów, interesuje się pracą Lubelskiego Oddziału.   

Nadchodzi dzień występu. Kowalik gra koncert Chopina z towarzyszeniem orkiestry Filharmonii Lubelskiej pod dyrekcją Olgierda Straszyńskiego. Sala wypełniona jest po brzegi. Publiczność serdecznie wita niewidomego artystę. Nie będę starała się pisać recenzji o grze Edwina Kowalika. Już w czasie ostatniego Konkursu Chopinowskiego robili to ludzie bardziej kompetentni. Ograniczę się tylko do kilku uwag o koncercie. Kowalik oczarował publiczność swoją grą. W najwyższym stopniu opanowana technika, dynamika oraz interpretacja poszczególnych części Koncertu Chopina, nosząca piętno indywidualności artysty, sprawiły, że koncert w jego wykonaniu pozostawił niezapomniane wrażenia u publiczności lubelskiej.   

Głosy najwyższego uznania dla wirtuozerii Kowalika połączone były z wyrazami podziwu dla osiągnięć artystycznych człowieka niewidomego. Gorące brawa zmuszały artystę do kilkakrotnego bisowania. Wiązanki kwiatów i przemówienia prezesa Spółdzielni Niewidomych w Lublinie - Modesta Sękowskiego były wykorzystaniem momentu dla zapoznania społeczeństwa widzącego z życiem Edwina Kowalika i pracą niewidomych. Wolny dzień pomiędzy pierwszym a drugim koncertem Kowalik poświęcił wyłącznie lubelskim niewidomym, dając w świetlicy koncert, który stał się prawdziwą ucztą duchową dla licznie zgromadzonych słuchaczy. W czasie wykonania „Preludium deszczowego” Chopina Napoleon Mitraszewski deklamował wiersz „Żal chopinowski” Leopolda Staffa. Na zakończenie wystąpił zespół muzyczny lubelskich niewidomych.  

Pochodnia październik 1955  

 

Pierwsze lata w Warszawie  

Danuta Kowalik  

 

W drugiej połowie lat pięćdziesiątych, już po sukcesie w Konkursie Chopinowskim Edwin Kowalik przeniósł się z Łodzi do Warszawy. Pomógł mu w tym przedsięwzięciu niewidomy śpiewak Ryszard Gruszczyński, meldując go w swoim mieszkaniu, gdyż stolica w owym czasie była miastem zamkniętym i bez stałego meldunku nie można było funkcjonować zawodowo, a tym bardziej starać się o własne lokum. Wspominam o tym dlatego, że do końca życia Edwin zachował głęboką wdzięczność za tę pomoc.  

Po przełamaniu licznych barier administracyjnych stał się wreszcie „pełnoprawnym” warszawiakiem i zamieszkał w swoim mieszkaniu. Od tego też czasu rozpoczął współpracę z Polskim Związkiem Niewidomych w zakresie wydawnictw nutowych. Początkowo były to prace zlecone, z czasem część etatu, aż wreszcie został naczelnym redaktorem działu muzycznego. Próbował pedagogiki, ale nauczanie nie odpowiadało mu, gdyż nie było zgodne z jego temperamentem. Wymagało ogromnego zaangażowania i wysiłku, a nie dawało mu satysfakcji. Z czasem dział muzyczny w wydawnictwach PZN rozwinął się i stał się kolejną pasją Edwina.  

Wkrótce po przeniesieniu się do Warszawy Edwin Kowalik założył rodzinę. Zajęła ona bardzo ważne miejsce w jego życiu. Musiał teraz łączyć pracę artystyczną z pracą zarobkową, no i z licznymi codziennymi obowiązkami. Pogodzenie tak wielu zajęć było możliwe nie tylko dzięki talentowi i pracowitości Edwina, ale także, co najmniej w takim samym stopniu, dzięki znakomitej organizacji i odpowiedzialności. Nigdy nie działał przypadkowo czy chaotycznie, zawsze opracowywał plany i to zarówno dalekosiężne, jak i te na każdy dzień. Wszystkie realizował z żelazną konsekwencją i perfekcjonizmem, nawet jeśli dotyczyły spraw drobnych i całkiem prozaicznych. Dzięki temu ciągle się rozwijał i realizował wiele celów i marzeń.  

Także dni urlopu miały swój rytm i oprócz odpoczynku, zwiedzania i innych atrakcji zawsze zawierały godziny pracy. Najczęściej instrument udawało się znaleźć w jakiejś przygodnej kawiarni. Po uzyskaniu zgody kierownika należało obłaskawić sprzątaczkę, aby wczesnym rankiem, kiedy lokal był jeszcze zamknięty, a ona myła naczynia i sprzątała po nocnych dancingach, zechciała otworzyć drzwi i dopuścić nas do instrumentu. Pamiętam też wakacje spędzone na kaszubskiej wsi, gdzie rozklekotane pianino znajdowało się na zagraconym korytarzu remontowanej wówczas szkoły. Wędrowaliśmy tam codziennie urokliwymi bezdrożami cztery kilometry w jedną stronę, ciągnąc wózek z niemowlakiem i pilnując podskakującego przed nami kilkulatka. Po wielu latach dorobiliśmy się samochodu i wtedy  

Edwin mógł wozić wszędzie tak zwaną martwą klawiaturę, na której ćwiczył. Nieodmiennie wzbudzał wielkie zainteresowanie na kempingach, gdy zasiadał przed namiotem na rozkładanym krzesełku, kładł na kolanach ową klawiaturę i z energią, ale bezgłośnie wykonywał przewidziane na dany dzień utwory.  

Nasze pierwsze mieszkanie było niewielkie, składało się z dwóch pokoi i kuchni. Służyło nam blisko dziesięć lat. Było również przystanią dla krewnych i przyjaciół. Któż tam u nas nie nocował. Z osób szacownych wymienię choćby profesora Bielajewa i jego żonę - serdeczną panią Kamilę, muzyka Wacława Geigera z żoną - znaną swego czasu śpiewaczką. Poza tym zatrzymywali się u nas znajomi z innych miast studiujący zaocznie w Warszawie, przyjaciele przenoszący się do stolicy, a nie mający jeszcze własnych mieszkań, wreszcie bliżsi i dalsi krewni będący w podróży lub odwiedzający nas z potrzeby serca. Bywali też muzycy, aktorzy, recytatorzy, z którymi Edwin występował na wspólnych koncertach. W naszym mieszkaniu odbywały się czasem próby. Edwin ogromnie się cieszył z posiadania rodziny i domu. Uczestniczył w wychowaniu dzieci, organizował im rozmaite zabawy, dbał o ich rozwój, a z czasem i o wykształcenie.  

Święta spędzaliśmy w domu. Często dołączali do nas krewni. Na długo przed Bożym Narodzeniem poszukiwaliśmy wymarzonych przez dzieci upominków. Kiedyś podczas wyjazdu koncertowego Edwinowi udało się kupić atrakcyjną mechaniczną zabawkę, którą po powrocie przemyślnie schował we własnym tapczanie. Nasz kilkuletni wówczas synek sprytnie wypatrzył schowek, wyciągnął paczuszkę, zachwycił się jej zawartością i bawił się tak intensywnie, że zabawka nie dotrwała do świąt.  

     Nowy Magazyn Muzyczny Nr15-2005  

         

 

Podróż za ocean   

Zdzisław Silecki    

 

W sierpniu bieżącego roku Brazylia organizuje konkurs muzyczny, konkurs szopenowski. Dotychczas tego rodzaju imprezy artystyczne organizowała wyłącznie Polska. Do jury konkursu został zaproszony również  

 

 

                                                     

polski pedagog - pianista Stanisław Szpinalski. Liczne państwa zgłaszają już swoich kandydatów, a sfery muzyczne z zaciekawieniem oczekują jego przebiegu. W pierwszej połowie marca odbyły się eliminacje do tego konkursu. Komisja, w której skład weszli nasi wybitni pedagodzy oraz przedstawiciele Ministerstwa Kultury i Sztuki, zakwalifikowała na konkurs w Brazylii tylko jednego pianistę. Jest nim  znany nam wszystkich.   

       W 1953 roku w Bukareszcie na Międzynarodowym Festiwalu Młodzieży, wyróżnił się spośród wielu przybyłych tam pianistów i zajął trzecie miejsce, uzyskując Brązowy Medal, specjalny dyplom uznania, jak również miano laureata konkursu. W roku 1955 uczestniczył w V Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim w Warszawie. W roku ubiegłym Kowalik grał prawie we wszystkich filharmoniach polskich, dał również mnóstwo recitali w wielu pomniejszych miastach. Obecnie ciągle koncertuje, pracując równocześnie nad przygotowaniem nowego repertuaru. Z ważniejszych pozycji, przygotowanych przez niego, wymienić należy: Koncert c - moll Sergiusza Rachmaninowa oraz Koncert b - moll Piotra Czajkowskiego.   

 Znani pedagodzy - profesor Hoffman i prof. Henryk Sztompka zaofiarowali się przygotować naszego pianistę do międzynarodowego konkursu w Brazylii. Ponieważ mieszkają w Krakowie, Edwin Kowalik będzie musiał wytrwale i regularnie co tydzień tam bywać. Artyści przyzwyczajeni są do licznych podróży, miejmy więc nadzieję, że Edwin Kowalik będzie cierpliwie znosić cotygodniowe trudy podróży.   

 W Krakowie niewątpliwie pogłębi on swoje umiejętności, jeszcze bardziej rozwinie kunszt i koncepcję artystyczną. Do sierpnia mamy jeszcze kilka miesięcy. Sądzę, że będę wyrazicielem czytelników, jeśli już dziś życzyć mu będę owocnej pracy, a w Brazylii powodzenia i sukcesów artystycznych.  

        Pochodnia maj 1957  

         

                   * * *  

   

    Kilka miesięcy temu ukazał się na łamach „Pochodni” mój artykuł, omawiający wyjazd Edwina Kowalika na Międzynarodowy Konkurs Szopenowski, zorganizowany po raz pierwszy poza granicami naszego kraju.   

Konkurs Szopenowski w Brazylii trwał przez cały sierpień bieżącego roku. Rozpoczęło go w dniu 1 sierpnia przyjęcie, wydane przez prezydenta Brazylii dla uczestników konkursu. Na 2 i 3 sierpnia przewidziane były koncerty i dodatkowe przyjęcia w Rio de Janeiro. Od 3 do 8 trwała pierwsza eliminacja, w której musieli wziąć udział wszyscy, nie mający dotąd osiągnięć międzynarodowych. Edwina Kowalika, jako laureata  konkursu muzycznego w Bukareszcie i Międzynarodowego Konkursu Szopenowskiego w Warszawie, eliminacja ta nie obowiązywała.   

 Od 8 do 25 sierpnia trwał etap pierwszy, a od 25 do 30 etap drugi, w którym wzięli udział już tylko artyści wyróżnieni w etapie pierwszym. 31 sierpnia odbyło się rozdanie nagród i zakończenie konkursu.    

    Edwin Kowalik zajął szóste miejsce. Biorąc pod uwagę wysoki poziom konkursu oraz dużą liczbę uczestników, rezultat ten jest bardzo dobry. Należą się więc naszemu pianiście serdeczne gratulacje.   

       Pochodnia październik 1957  

         

               * * *  

 

  Po kilkumiesięcznej nieobecności Edwin Kowalik powrócił do kraju. Przypomnę, że pod koniec lipca wyjechał do Brazylii na konkurs szopenowski. Kowalik był tam jedynym przedstawicielem Polski.   

  Będąc dobrze przygotowanym, wyjeżdżał w jak najlepszym nastroju. Niestety, tuż po wyjeździe z Polski, zdarzyła mu się przykra przygoda. Z samolotu skradziono mu bagaż. Został więc tylko w tym, co miał na sobie, bez fraka do występów i bez najpotrzebniejszych przedmiotów codziennego użytku.   

 Polskie Linie Lotnicze, do których zwrócił się o zwrot kosztów za utracone rzeczy, odmówiły mu, twierdząc, że bagaż może się jeszcze odnaleźć, w przeciwnym razie - sprawę tę miały załatwić po jego powrocie. Wypadek ten, jak i choroba, którą przebył w Brazylii, nie przeszkodziły mu jednak w zajęciu jednego z czołowych miejsc w konkursie, bo przecież szóste miejsce, jakie zdobył, przy doskonałym doborze pianistów, uważać należy za bardzo dobre.    

    W konkursie brało udział około 120 osób, poziom jego był bardzo wysoki. Pierwsze miejsce zajął Austriak - Jener, zdobywca kilku międzynarodowych nagród. W konkursie brali też udział uczestnicy V Międzynarodowego Konkursu Szopenowskiego w Warszawie.  

a Poważnym mankamentem był brak dobrych fortepianów, potrzebnych uczestnikom do ćwiczeń oraz duże przestrzenie, które musieli codziennie przebywać, udając się ze swych kwater do sali koncertowej, na ćwiczenia lub posiłki.    

    Grę Edwina Kowalika publiczność brazylijska przyjmowała z entuzjazmem. Jak stwierdził profesor Sztompka , będący w jury konkursu, po jego występie sala po prostu szalała z zachwytu.    

    Po zakończeniu konkursu Kowalik rozpoczął      działalność koncertową na terenie Brazylii. Występował w Rio de Janeiro, Kurytybie, Sao Paulo i innych miastach. Niejednokrotnie inicjatorami koncertów byli tamtejsi Polacy. Zapraszali oni również artystę do swych prywatnych mieszkań, gdzie grywał na specjalnych przyjęciach. Zwykle po takich koncertach - przy jego akompaniamencie - śpiewano wspólnie polskie piosenki. W ogóle atmosfera była bardzo serdeczna, nic więc  dziwnego, że pobyt w Brazylii wspomina pianista bardzo mile.   

    W drodze powrotnej zatrzymał się we Francji i Belgii, dając tam wiele koncertów. Do Polski przybył w końcu listopada. Zatrzymał się na krótko w Łodzi, skąd 25 listopada wyruszył samochodem do Warszawy. Niestety, samo zakończenie podróży było nieszczęśliwe.   

 Na drodze między Łodzią a Łowiczem na skutek defektu koła oraz śliskiej szosy auto zarzuciło i uderzyło w drzewo. Siedzący z tyłu Kowalik i jego żona - Danuta- ucierpieli najwięcej - Kowalik doznał pęknięcia podstawy czaszki, a żona potłuczenia głowy. Jadący wraz z nimi brat i siostra żony Kowalika zostali również mocno potłuczeni.   

 Przejeżdżający samochód zabrał rannych do szpitala. Dzięki troskliwej opiece lekarskiej chorzy czują się dobrze. Potrzebują dużo spokoju i wypoczynku, toteż na pewno pozostaną w szpitalu jeszcze kilka tygodni.    

   Stanem chorych zainteresowało się Ministerstwo Zdrowia, a prasa przeprowadziła wywiad z nimi, umieszczając na swych łamach zarówno wiadomość o wypadku, jak i przebieg rozmowy.   

     Pochodnia styczeń 1958  

             

 

Muzyka - moja dusza

 

     Laureatem Nagrody imienia kapitana Jana Silhana za rok 1995 został Edwin Kowalik - artysta, pianista  wirtuoz, redaktor, publicysta, propagator kultury muzycznej i działacz społeczny. Rozmowę z nim przeprowadziła Teresa Dębowska.  

        - Do nagrody przywiodła Pana muzyka. Czym ona tak naprawdę jest dla Pana?  

-  Jeśli powiem, że muzyka jest dla mnie wszystkim, to jeszcze będzie za mało. Bo muzyka jest dla mnie moją duszą. Gdybym jej nie miał, moje życie z pewnością wyglądałoby bardzo nieciekawie. Potrzebuję głębszego przeżycia, którego nie zastąpią mi ani spotkania z ludźmi, ani książki. Każdy człowiek musi mieć w życiu coś, co go krzepi, umacnia. Dla niektórych jest to modlitwa, dla mnie zaś - również człowieka wierzącego - modlitwa i muzyka. Przez pryzmat muzyki patrzę na zło tego świata - ona mi je tonuje i łagodzi.  

- Niekiedy wielkie talenty się dziedziczy. Jak było w Pana rodzinie?  

- Prawdę mówiąc, żadnych korzeni muzycznych nie miałem. W mojej rodzinie nie było naukowców ani intelektualistów. Wszyscy pracowali fizycznie. Ale ja posiadałem geny muzyczne. Mieszkaliśmy w Częstochowie. Często chodziłem na Jasną Górę i słuchałem organów. Wzbudzały one we mnie jakąś niesamowitą fascynację. Słuchałem jak urzeczony i gdy wracałem do domu, podśpiewywałem zapamiętane melodie. Byłem wtedy już niewidomym - wzrok straciłem w siódmym roku życia.  

- Ale drogę do niej otworzyły Panu Laski?  

- Laski i pan Dolański - mój pierwszy nauczyciel muzyki. Zaraz po przyjeździe do szkoły - a było to w roku 1935 - zapoznał mnie z instrumentem i klawiszami. Dźwięki wydobywające się spod moich uderzeń od razu były dla mnie muzyką. Urzeczony, odwróciłem się ę do mamy, która jeszcze była ze mną, i zawołałem: „Mamusiu, powiedz babci, że ja już umiem grać”. Później okazało się, że uczyłem się gry trzydzieści lat i jeszcze dziś ciągle się uczę. A nauka ta była niezwykle żmudna.  

Pan Dolański był niewidomym i jednocześnie jednorękim pianistą. Nuty czytała mu żona. On uczył się ze słuchu najpierw dźwięków dla prawej, potem dla lewej ręki, a następnie na lekcjach robił to samo ze mną. Ćwiczyłem osobno poszczególne odcinki i później zgrywałem je razem. Często się to nie udawało. Trzeba było próbować, próbować. Było to bardzo trudne, niedokładne i zabierało dużo czas. Trwało wiele, wiele lat - do momentu, gdy nauczyłem się nut brajlowskich. Okazały się one dla mnie zbawieniem, choć nie rozwiązały w pełni problemu nauki nowych utworów. Nie wszystkie były napisane brajlem.  

- Jak rodzice traktowali Pana wielki talent muzyczny?  

- Rodzice zawsze się cieszą, gdy mają uzdolnione dziecko. Jako 9-letni chłopiec po raz pierwszy grałem w radiu. Grałem „Marzenie” Schumanna. Słuchali tego moi rodzice i rodzina w Częstochowie. Wszyscy cieszyli się i byli niezmiernie dumni, że ktoś z ich rodziny staje się artystą. Bardzo mi też pomagali. Pamiętam, że w czasie wojny, mimo iż nam się „nie przelewało”, mamusia zorganizowała mi lekcje gry. Chodziłem na nie dwa razy w tygodniu. Bardzo mi one pomogły. Rozszerzyłem swój repertuar i podniosłem poziom gry. Dzięki temu po wojnie nie miałem najmniejszych problemów z dostaniem się w Łodzi do średniej, a później do Wyższej Szkoły Muzycznej.  

- Jakie były początki Pana kariery? Czy miał Pan już wówczas swego ulubionego kompozytora?  

- Lata sukcesu ... Tosię zaczęło powoli. Już w konserwatorium dużo koncertowałem. Rodził się właśnie ustrój socjalistyczny. Zadaniem młodych muzyków była koncertowanie. Grałem wspólnie z kolegami w różnych zakładach pracy, szkołach, domach kultury. Graliśmy utwory różnych kompozytorów, ale od początku Chopin był faworytem tych koncertów. Jego muzyka - romantyczna, melodyjna - od razu chwyta za serce i wzrusza.  

- Lubił Pan te koncerty? Jak przyjmowała je publiczność?  

- Byłem wtedy młody i pełen energii. Podróże i wspólne granie były dla mnie rozkoszą. To nie to, co dzisiaj, że namyślam się, co zagrać albo czy jechać. Wtedy, gdy dowiedziałem się o koncercie, natychmiast zrywałem się i jechałem. A podróżowało się niekiedy w strasznych, prymitywnych warunkach. Ale tego się nie pamięta. Inne rzeczy były wtedy ważne - żeby zagrać, żeby się pokazać.  

Zwykle publiczność przyjmowała mnie ciepło, może dlatego, że gram z temperamentem. Miałem dużo takich koncertów, gdy wstawano i śpiewano mi "sto lat". Widać wówczas było rozentuzjazmowanie słuchaczy. Lepiej się jednak czułem, gdy publiczność pragnęła, abym jeszcze zagrał. Przekonałem się, że można zagrać nawet coś cichego, łagodnego, melodyjnego i bardziej poruszyć publiczność, niż wykonaniem efektownego, brawurowego utworu - na przykład "Poloneza As-dur" Chopina. To się czuje, kiedy publiczność jest trafiona w serce, w samo sedno duszy.  

Publiczność bywa różna, rzadko jednak chłodna, klaszcząca jakby z łaski. Wiem, jak wówczas mam ją rozgrzać. Po prostu zmieniam trochę technikę gry, gram bardziej z rozmachem. Staram się pokazać, że zależy mi na tym, aby to, co gram, było piękne i publiczność powoli zaczyna to czuć. Związek artysty z publicznością to cała taktyka, sztuka gry, nie tylko w sensie instrumentu, ale gry uczuciami - swoimi i słuchaczy.  

- Potem przyszedł pamiętny rok 1955 i Panagra w finale Konkursu Chopinowskiego.  

- Okres Konkursu Chopinowskiego był szczytowym, jeśli chodzi o rozwój mojej kariery pianistycznej. Najważniejszy był jednak Konkurs. Bardzo pragnąłem zagrać na nim jak najlepiej, a przede wszystkim zagrać pięknie. Pomagała mi w tym atmosfera sali - myślę że moja gra podobała się publiczności i że otrzymałem 10-minutowe brawa nie dlatego, że jestem niewidomym. Były też słowa uznania od Lazara Levi - słynnego pedagoga francuskiego oraz od królowej belgijskiej.  

Inne koncerty z tego okresu nie miały może takiego znaczenia dla rozwoju mojej kariery, ale niektóre utkwiły w mej pamięci. Na przykład  koncert w Berlinie. Po wykonaniu „Legendy” Różyckiego jeden ze słuchaczy powiedział: "Jakie to piękne". Na takie płynące z serca słowa artysta czeka, gdyż najwyższym jego szczęściem jest wzruszać innych. Kiedyś na koncercie na uniwersytecie w Houston wykonywałem preludia Chopina - utwory nastrojowe, urzekające. Do sali, w której grałem, wszedł w pewnym momencie strażnik - Murzyn. Zatrzymał się, słuchał, a później wykrzyknął: „O, do diabła, to jest prawdziwa, piękna muzyka. Tego mógłbym słuchać”. Być może słyszał Chopina po raz pierwszy.  

W Brazylii zaś zafascynowała mnie publiczność - wspaniała, żywiołowa, gorąca. W ogóle cały swój pobyt w tym kraju wspominam bardzo miło. Może też i dlatego, że wiąże się on z ważnym wydarzeniem - tam bowiem zdecydowaliśmy z moją ukochaną, że zostaniemy małżeństwem. Był to początek mego szczęścia rodzinnego - od tej pory żona stała się moim "dobrym duchem". Była zawsze przy mnie, w różnych sytuacjach. Kocha też bardzo muzykę i rozumie ją.  

- W Pana drogę powrotną z Brazylii do kraju wpisane jest przykre zdarzenie. Już na terenie Polski uległ Pan wypadkowi samochodowemu, który zahamował i przerwał na pewien czas Pana karierę pianistyczną. Jak wspomina Pan ten okres?  

- Nie przeżywałem swej sytuacji zbyt tragicznie. Związałem się wówczas z Polskim Związkiem Niewidomych i zająłem wydawaniem czasopisma muzycznego. Ta interesująca praca wypełniła mi tę dwuletnią przerwę. Trochę też grałem. Przygotowywałem repertuar, bo wierzyłem, że wrócę do sal koncertowych. I tak też się stało. Ale pracy w PZN już nie porzuciłem. Starałem się też rozwijać i rozpropagować w tym środowisku  muzykę. Razem z Anią Bukowską organizowaliśmy konkursy, festiwale, powstało wiele nowych zespołów. Efektem naszych działań był ogromny rozwój ruchu muzycznego, w którym uczestniczyło coraz więcej niewidomych. To był duży sukces.  

- Nie zawiodło Pana przekonanie, iż wróci Pan do koncertowania. Dużo grał Pan też w radiu.  

- Ale za tym nie przepadałem. W radiu byłem głównie przestraszony. W głowie kołatały mi myśli, ż słucha mnie tysiące ludzi i łatwo wyłapią, gdy nie docisnę jakiegoś klawisza. Na tych koncertach byłem bardziej stremowany niż gdziekolwiek indziej i była to trema destruktywna. Co innego na estradzie. Tam czuję, że są ze mną na sali żywi ludzie, i choć na początku jestem trochę spięty, to jednak ta trema jest budująca.  

Obecnie koncertuję już coraz mniej. Powoli zwijam żagle i przekazuję pałeczkę młodym. W tym roku, na przykład, zaproponowałem córce, aby zastąpiła mnie na koncertach w Parku Łazienkowskim. Ale się jeszcze całkowicie nie poddaję, chociaż artystyczna emerytura już tuż, tuż ... Teraz wybieram koncerty mniej męczące, w lepszych warunkach, z dobrym instrumentem.  

- Wspomniał Pan o koncertach córki. Czyżby rodzina kontynuowała Pan pasje?  

- Oboje - córka i syn - są umuzykalnieni. Córka skończyła Wyższą Szkołę Muzyczną i jest pedagogiem na uczelni. Syn wprawdzie poprzestał na podstawowej szkole muzycznej, ale bardzo lubi grę. Mało tego - pasją muzyczną zarażone są także moje wnuki.   

- A gdy przyjdzie już artystyczna emerytura - oby jak najpóźniej - z pewnością grać będzie Pan jeszcze długo dla siebie i swej rodziny. Jaką muzykę w zaciszu domowym wykonuje Pan najchętniej?  

- Gram Chopina, ale lubię też muzykę impresjonistów - Ravela, Debussy'ego. Jestem wielbicielem przyrody. Kocham szum lasów, plusk potoków, dostojność gór. Gdy gram np. "Clair de Lune" Debussy'ego, wszystko to czuję i widzę. Impresjoniści - tak jak ja - kojarzą muzykę z pięknem stworzonym przez Pana Boga. Jest to muzyka mojego serca, mojej duszy, dlatego po Chopinie impresjoniści są tak mi bliscy. Moja czteroletnia wnuczka polubiła natomiast muzykę Chopina. Przy niej zasypia najchętniej. Czar muzyki i ją bierze powoli w swe władanie, co mnie cieszy ogromnie, bowiem moim największym pragnieniem jest, by muzyka była również sensem życia i miłością moich najbliższych, tak jak się to stało ze mną.  

- Dziękuję za rozmowę.  

 Pochodnia sierpień 1996                 

                   ***

 

 

Edwin Kowalik nie żyje!     

Władysław Gołąb  

 

29 maja 1997 r. w Żelazowej Woli, w miejscu urodzin Fryderyka Chopina, jak zwykle odbył się kolejny niedzielny koncert dla uczczenia pamięci tego największego polskiego kompozytora. Prowadzący recital na wstępie powiedział:  

"Na afiszach zapowiadających dzisiejszy koncert widnieje nazwisko Edwina Kowalika, wielkiego pianisty polskiego... niestety, Edwin Kowalik przed kilkoma dniami zmarł. Zastąpi go dziś jego córka Aleksandra Kowalik- Burdzy. Niech koncert ten stanie się hołdem złożonym przez nas Zmarłemu."  

Edwin Kowalik zmarł w godzinach rannych, 20 maja br. w swoim mieszkaniu w Warszawie. Śmierć była w jakimś sensie zaskoczeniem, gdyż jeszcze poprzedniego dnia korzystał z wypoczynku na świeżym powietrzu w ogródku przed domem. W dniu śmierci wstał i poprosił żonę o śniadanie. W trakcie przygotowywania przez nią posiłku zmarł nagle. Śmierci można się było jednak spodziewać, bo choroba nowotworowa, na którą cierpiał od przeszło sześciu lat, przybrała w ostatnich tygodniach na sile. Zaatakowała wątrobę, płuca i inne organy wewnętrzne.  

Edwin Kowalik był człowiekiem silnym. Jeszcze w ostatnich miesiącach ubiegłego roku dał wyczerpujący cykl koncertów w Stanach Zjednoczonych. 18 stycznia br. w Teatrze Ateneum w Warszawie zagrał Poloneza A-dur Chopina dla uczczenia pięćdziesiątej rocznicy powstania Związku. Podziwiałem go zarówno za grę, jak i swoistą pokorę - przyszło mu wykonać poloneza Chopina na instrumencie w nie najlepszym stanie. Kiedy zadałem mu pytanie, dlaczego się na to zgodził, odpowiedział: "Polskiemu Związkowi Niewidomych nie można odmawiać".  

Edwin Mieczysław Kowalik urodził się 1 września 1928 r. w Chropaczowie na Śląsku (dziś przedmieście Świętochłowic). Rodzice jego - Józef i Maria z Górskich - byli ludźmi prostymi. Ojciec odznaczał się ogromną pracowitością i rzetelnością. Miał na utrzymaniu liczną rodzinę - poza Edwinem, jeszcze trzy córki: dwie starsze od Edwina - Reginę i Janinę oraz młodszą Krystynę. Państwo Kowalikowie wkrótce po przyjściu na świat syna przenieśli się do Częstochowy, gdzie Józef Kowalik otworzył prywatny warsztat szewski. Edwin od piątego roku życia zaczął tracić wzrok. Przyczyną był błąd akuszerki, która przy odbieraniu dziecka uszkodziła główkę. Nie pomogły starania rodziców - w siódmym roku życia był już praktycznie człowiekiem całkowicie niewidomym.  

12 maja 1935 roku, w dniu śmierci Józefa Piłsudskiego, Edwin został przywieziony zakładu w Laskach, a marszałek miał w tym znaczny udział.  Rodziców nie stać było na pokrycie kosztów pobytu syna w zakładzie, zaś magistrat częstochowski odmówił ponoszenia opłat, więc zwrócili się o pomoc do Marszałka Piłsudskiego , którą uzyskali. I tak już bez przeszkód Edwin mógł uczyć się w Laskach i zakład ten odegrał w jego życiu ogromną rolę. Pierwszym nauczycielem był dr Włodzimierz Dolański, niewidomy jednoręczny artysta pianista i naukowiec. W wywiadzie udzielonym przez Kowalika z okazji odbioru nagrody im. kpt. J. Silhana tak mówił o pierwszym swoim spotkaniu z dr. Dolańskim: „Zaraz po przyjeździe do szkoły (...) zapoznał mnie z instrumentem i klawiszami. Dźwięki wydobywające się spod moich rąk od razu były dla mnie muzyką. Urzeczony, odwróciłem się do mamy, która jeszcze była ze mną, i zawołałem - mamusiu!... powiedz babci, że ja już umiem grać!".  

Oprócz dr. Dolańskiego, Edwin Kowalik uczył się także gry u Włodzimierza Bielajewa. Okazał się uczniem niezwykle utalentowanym. Miał przy tym słuch absolutny - bezbłędnie rozpoznawał akordy, nawet pięciogłosowe. Już w 1938 r. po raz pierwszy jako dziesięcioletnie dziecko wystąpił przed mikrofonem Polskiego Radia, wykonując "Marzenie" R. Schumanna. Występ ten, którego ze skupieniem wysłuchała cała rodzina w Częstochowie, przekonał ojca, że warto inwestować w naukę muzyki syna.  

Lata okupacji Kowalik spędził w Laskach. Tylko na wakacje letnie wyjeżdżał do Częstochowy. W 1944 r. miał już za sobą szkołę powszechną i dwie klasy szkoły zawodowej. Wybuch powstania 1 sierpnia 1944 r. praktycznie odciął go od Zakładu.  

W Częstochowie wyszukano dla niego nauczyciela muzyki. W 1945 r. wyjechał do Łodzi, gdzie podjął naukę w średniej szkole muzycznej i w 22 Gimnazjum i Liceum Koedukacyjnym. Maturę ogólną zdał w czerwcu 1948 r. W szkole muzycznej jego nauczycielem gry na fortepianie przez pierwszy rok był znakomity pianista Władysław Kędra. Od 1946 r. przeszedł do klasy prof. Marii Wiłkomirskiej. W 1953 r. (29 czerwca) uzyskał dyplom z odznaczeniem Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi, pianisty - wirtuoza. W ramach egzaminu dyplomowego wykonał Koncert fortepianowy b- moll Piotra Czajkowskiego. Orkiestrę poprowadził Zbigniew Chwedczuk. Recenzje z publicznego występu w Filharmonii Łódzkiej podkreślały wspaniałą technikę, rzadko spotykaną brawurę i zrozumienie ducha muzyki Czajkowskiego.  

Nie był to pierwszy występ z orkiestrą Edwina Kowalika. Już w 1946 r. wykonał V Koncert fortepianowy Ludwiga van Beethovena. Wówczas to orkiestrę poprowadził młodziutki Jan Krenz.  

Edwina Kowalika poznałem w roku 1946. Wiele czasu spędzaliśmy na dyskusjach, ale też wiele razy towarzyszyłem mu w jego podróżach artystycznych. Już w 1947 r. nagrał kilka audycji radiowych, wykonując utwory Chopina, Liszta, Beethovena, Debussyego i innych kompozytorów. Koncertował podczas rozmaitych imprez artystycznych, akademii oraz na specjalnie organizowanych występach. W 1952 r. został wytypowany do V Konkursu im. F. Chopina. W 1953 r. byłem z nim w Sopocie na letnim obozie przygotowawczym. Tam poznałem całą ówczesną ekipę polską oraz wielu profesorów: W. Wiłkomirską, J. Żurawlewa, H. Sztompkę, S. Szpinalskiego, Z. Drzewieckiego i wielu innych. Ludzie ci odnosili się z dużym uznaniem do talentu Edwina.  

W lecie tego samego roku Edwin wyjechał na konkurs do Bukaresztu. Zdobył tam trzecią nagrodę i tytuł laureata. Następne dwa lata to okres intensywnego przygotowywania się do Konkursu Chopinowskiego oraz liczne koncerty w różnych miastach polskich. Na Konkursie Chopinowskim w finale wykonał z orkiestrą I Koncert fortepianowy F. Chopina i uzyskał wyróżnienie.  

Jesienią 1956 r. Edwin Kowalik przeniósł się z Łodzi do Warszawy, z zamiarem kontynuowania nauki u prof. Zbigniewa Drzewieckiego. Wkrótce został zakwalifikowany do międzynarodowego konkursu w Rio de Janeiro w Brazylii, w którym (sierpień 1957 r.) zajął szóste miejsce, z tytułem laureata. W wywiadzie, którego udzielił z tej okazji, powiedział: „W Brazylii zafascynowała mnie publiczność - wspaniała, żywiołowa gorąca. W ogóle cały swój pobyt w tym kraju wspominam bardzo miło. Może też i dlatego, że wiąże się on z ważnym wydarzeniem - tam bowiem zdecydowaliśmy z moją ukochaną (Danutą Rzeszewską), że zostaniemy małżeństwem. Był to początek mego szczęścia rodzinnego - od tej pory żona stała się moim „dobrym duchem”. Była zawsze przy mnie, w różnych sytuacjach. Kocha też bardzo muzykę i rozumie ją”.  

Były i cienie tej podróży: zaczęło się od zaginięcia w samolocie bagażu. Trzeba było wszystko organizować na miejscu, poczynając od fraka i drobiazgów codziennych. Po powrocie do kraju w dniu 21 listopada w drodze z Łodzi do Warszawy Kowalikowie ulegli wypadkowi. Na długie miesiące Edwin został wyłączony z działalności artystycznej.  

Jeszcze przed wyjazdem do Brazylii Edwin Kowalik w grudniu 1956 r. złożył do Zarządu Głównego PZN projekt powołania działu wydawnictwa nut przy Zakładzie Tyflograficznym. Przedłożony przez niego program do dziś nie stracił na wartości. Umowę o pracę z Kowalikiem podpisano 1 marca 1957 r. Od tej pory aż do śmierci kierował on działalnością na rzecz umuzykalnienia środowiska niewidomych. Nawiązał współpracę z Towarzystwem im. F. Chopina, opracował i wydał systemem Braillea „Dzieła wszystkie F. Chopina”, a następnie „Dzieła wybrane K. Szymanowskiego”. Ponadto wydał podręczniki do nauki gry, zbiory sonat, etiud, rozmaite utwory muzyki poważnej i rozrywkowej dla zespołów niewidomych. W 1959 r. rozpoczął wydawanie czasopisma „Magazyn Muzyczny” i był jego naczelnym redaktorem aż do likwidacji w 1994 r. Przez wszystkie lata pracy brał udział w jury konkursów organizowanych przez PZN. W ramach współpracy z zagranicą wniósł ogromny wkład w światową unifikację notacji muzycznej niewidomych.  

Edwin Kowalik, obok działalności redakcyjno-muzycznej, napisał wiele artykułów publicystycznych. Ponadto komponował, tworząc drobne utwory fortepianowe, piosenki i pieśni. Pisał także wiersze, które ostatnio były emitowane w programach radiowych. W 1979 r. uzyskał w Pradze III nagrodę w konkursie kompozytorskim za „Tryptyk” na fortepian. Telewizja nakręciła o nim godzinny film archiwalny pt. „Chopin zapisany Brailleem”.  

Ta bogata działalność nie ograniczała Kowalika w jego pracy artystycznej jako pianisty-wirtuoza. W sumie dał setki koncertów w kraju i za granicą. Występował między innymi: wielokrotnie w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Ameryce Południowej, Anglii, Niemczech, Hiszpanii, Czechosłowacji, Rosji i wielu innych krajach. Znawcy muzyki twierdzą, że Edwin Kowalik ciągle pogłębiał swój stosunek do wykonywanej muzyki. Był zatem artystą fascynującym, dobrze służącym kulturze polskiej.  

   Wymieniając różne formy działalności Kowalika należy dodać, że od 15 lutego 1951 r. do 30 czerwca 1954 r. pracował jako nauczyciel muzyki w szkole dla niewidomych w Łodzi. Do zawodu nauczyciela jeszcze raz powrócił, tym razem w Laskach, w latach 1961/1963. Za działalność artystyczną, wydawniczą i publicystyczną został odznaczony między innymi: Złotym Krzyżem Zasługi (r. 1956), Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (r. 1970), Orderem Sztandaru Pracy II klasy (r. 1979) oraz Nagrodą kpt. Jana Silhana (r. 1996).  

Pogrzeb Edwina Kowalika odbył się w dniu 23 maja br. Mszę św. w kościele pod wezwaniem św. Marii Magdaleny koncelebrowało trzech księży. Kondukt na cmentarz Wawrzyszewski do grobu rodzinnego poprowadził ks. Jakub Szcześniak, diecezjalny duszpasterz niewidomych. Podkreślił, że Zmarły swoim życiem dawał piękne świadectwo przynależności do Kościoła. Nad grobem w gorących słowach pożegnali Zmarłego: prezes Andrzej Kaszta w imieniu PZN, Zdzisław Sierpiński, wybitny muzykolog warszawski, piszący te słowa w imieniu społeczności laskowskiej, Wacław Czyżycki w imieniu koła PZN i Ryszard Gruszczyński niewidomy artysta - śpiewak.   

Śmierć Edwina Kowalika, szczególnie dla nas, jego przyjaciół, jest bolesnym przeżyciem. Już tu na ziemi spod jego wspaniałych rąk nie popłynie muzyka. Już nie będziemy mogli skorzystać z jego oceny wspólnie słuchanych dzieł muzycznych. Pochodnia lipiec 1997  

         

 

 

 

Pamięci przyjaciela    

     Napoleon Mitraszewski

        

W obecnych czasach pojęcie przyjaźni zdewaluowało się. Wśród ludzi tak mało spotykamy życzliwości i zainteresowania losem innego człowieka. Dlatego postać Edwina Kowalika głęboko wryła się w moją pamięć. Właśnie w maju br. mija pierwsza rocznica jego śmierci. A więc te kilka słów niech będzie wyrazem moich uczuć przyjaźni wobec Edwina Kowalika i jego rodziny.  

Był niewidomym pianistą światowej sławy, jednym z laureatów Konkursu Chopinowskiego w roku 1955. Od tego czasu koncertował w wielu krajach zarówno Europy, jak też w Ameryce Południowej i w Stanach Zjednoczonych. Cieszył się ogromnym aplauzem publiczności. Miał wiele nagrań płytowych i radiowych, liczne odznaczenia, a w roku 1996 otrzymał nagrodę kpt. Jana Silhana. Zmarł 20 maja 1997 r.   

Od roku 1945 był moim przyjacielem, stał się również przyjacielem mojej żony Władysławy. Pomijając jego nadzwyczajny talent muzyczny, był geniuszem pracy i wytrwałości, wspaniałym mężem, ojcem i dziadkiem. Jego śmierć pogrążyła w głębokim smutku rodzinę, przyjaciół i wszystkich, którzy go znali. Ponieważ miałem zaszczyt cieszyć się jego przyjaźnią, uważam za konieczne podzielenie się garścią wspomnień o tym wielkim człowieku, który miał serce pełne życzliwości dla każdego kogo poznał.  

Przyjrzyjmy się sylwetce Edwina. Po raz pierwszy spotkałem się z nim w Łodzi w grudniu 1945 r. Właśnie w owym czasie, jako repatrianta, los przygnał mnie do tego miasta, gdzie zostałem przyjęty na pierwszy rok studiów na Wydziale Filologii Polskiej. Pamiętam ów dzień. Na dworze panował mróz i do nowo utworzonego Związku Niewidomych, mieszczącego się przy ulicy Żwirki i Wigury, zaszedłem, ażeby się zapisać w poczet jego członków. W skromnie urządzonej świetlicy poznałem Edwina Kowalika, młodszego ode mnie o 10 lat ucznia liceum i szkoły muzycznej. Później, kiedy już byłem nieco zadomowiony, zarówno na uniwersytecie, jak i w domu akademickim, nawiązaliśmy z Edwinem i jego kolegami, mieszkającymi przy ulicy Gdańskiej, bliski kontakt.  

Dla niewidomych uczących się był to czas bardzo trudny, ponieważ nie mieliśmy żadnych pomocy naukowych i byliśmy zmuszeni szukać przypadkowych lektorów. Wtedy to wraz z Edwinem, który odznaczał się dużą przedsiębiorczością, postanowiliśmy utworzyć Koło Uczących się Niewidomych na terenie całej Polski, ażeby wspólnymi siłami pokonywać piętrzące się przed nami trudności. Wzięliśmy się ostro do pracy i w ciągu roku zdobyliśmy maszynę do pisania, tabliczki brajlowskie, potrzebne książki czarnodrukowe i inne pomoce naukowe. Otworzyliśmy biuro.  

Potem zmuszony byłem opuścić Łódź i nasz kontakt z Edwinem ograniczał się do rzadko wymienianych listów. W 1952 r. ponownie wróciłem do Łodzi. Nie miałem już mieszkania i moja sytuacja materialna była tragiczna. Edwin okazał się wspaniałym człowiekiem. Ogromnie mi pomógł, przyjmując do swego mieszkania i pomagając w najtrudniejszych sytuacjach. Zaprzyjaźniliśmy się bardzo.  

Edwin, wówczas już kończący Konserwatorium, pracował intensywnie. Nie było jeszcze nut wydrukowanych brajlem, przynajmniej u nas w kraju. Edwin przepisywał nuty dyktowane przez lektora, a potem ćwiczył najpierw jedną ręką, potem drugą, aż opanował pamięciowo cały utwór. W tym czasie przygotowywał się do dyplomu i do Konkursu w Bukareszcie, w którym wziął udział i zajął trzecie miejsce. A potem uczestniczył V Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim w Warszawie w 1955 r., na którym uzyskał wyróżnienie i tytuł laureata.  

Od czasów międzywojennych, kiedy to ogromną sławą cieszył się węgierski niewidomy pianista Imre Ungar, znów wielkim talentem zabłysnął niewidomy - Edwin Kowalik. Wszyscy jego przyjaciele, a z nim i ja, cieszyli się ogromnie. Niebawem Edwin jako jedyny Polak został zakwalifikowany na I Konkurs Chopinowski do Brazylii. Jego przewodniczką była Danuta Rzeszewska. Z tej podróży, pełnej sukcesów i przygód, wrócili jako małżeństwo. Wracając z zagranicy, pod Głownem ulegli katastrofie samochodowej. Pani Danuta wyszła z katastrofy ze wstrząsem mózgu, a Edwin ze złamaną podstawą czaszki. Po tym wypadku długo nie mógł odzyskać sił, a co ważniejsze, nie mógł grać.  

Państwo Kowalikowie razem przeżywali ciężkie chwile. Z tych zmagań nasz pianista wyszedł zwycięsko i znowu zaczął grać. Zaczęły się nowe koncerty w kraju i zagranicą, sława niewidomego pianisty rosła z dnia na dzień. Państwo Kowalikowie często wyjeżdżali na długie tournee za granicę.  

Mimo wspaniałej kariery artystycznej, jego psychika nie uległa spaczeniu, był w dalszym ciągu koleżeński i życzliwy dla wszystkich. Wielokrotnie z moją żoną i pp. Kowalikami spędzaliśmy urlopy w Sopocie i Zakopanem w Domach Pracy Twórczej. Odwiedzaliśmy się nawzajem i przyjaźń między nami zacieśniła się. Wieczorami prowadziliśmy długie rozmowy na różne tematy. Tak upływały lata naszej przyjaźni. Kiedy we Wrocławiu utworzyłem Klub Inteligencji Niewidomej, Edwin został jego członkiem, wziął udział w naszym opłatku, umilając nam czas swoją piękną grą na fortepianie. W następnym roku w styczniu koncertował już w naszej świetlicy klubowej. Te dwa wieczory ze względu na udział Edwina pozostaną niezapomniane.  

I oto pewnego majowego dnia w ubiegłym roku w naszym mieszkaniu odezwał się telefon. W słuchawce usłyszeliśmy głos pani Danuty: „Edwin nie żyje!...” Jeszcze kilka dni przedtem rozmawialiśmy z nim telefonicznie, widzieliśmy się ostatni raz w styczniu 1997 roku.

Ta śmierć okryła żałobą wiele serc, a na cmentarzu przy otwartej mogile mego przyjaciela, w której za chwilę miał spocząć na zawsze, zebrało się wiele ludzi. Zimny wiatr przenikał nas chłodem. Słuchając pożegnalnych przemówień czułem, że i ja powinienem coś powiedzieć. I wtedy zrozumiałem, że prawdziwe uczucie żalu po stracie przyjaciela odbiera mi mowę. W myślach więc tylko przesłałem mu słowa przyjaźni i modlitwę za jego duszę - kochany Edwinie, spoczywaj w pokoju, a pamięć o Tobie i Twoich osiągnięciach zachowam w sercu na zawsze.  

Pochodnia maj 1998  

 

     Wspomnienie o przyjacielu  

        Adolf Szyszko  

 

  20 maja br. mija pięć lat od śmierci Edwina Kowalika, wybitnego pianisty, działacza społecznego i wspaniałego człowieka. Rocznica ta nas wszystkich, którzyśmy Go znali, szanowali i podziwiali, zmusza do głębokiej refleksji nad Jego życiem i naszym.  

Edwin Kowalik urodził się 1 września 1928 roku w Chropaczowie na Śląsku (dziś przedmieście Świętochłowic). Do szkoły w Laskach został przyjęty jako całkowicie niewidomy w 1935 roku. Tu, poza nauką w szkole, uczył się gry na fortepianie. Lata okupacji spędził w Laskach, kończąc w tym czasie szkołę powszechną i dwie klasy zawodowej szkoły szczotkarskiej. W 1945 r. wyjechał do Łodzi, gdzie ukończył średnią szkołę muzyczną, ogólnokształcące liceum i Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną, uzyskując z odznaczeniem dyplom pianisty wirtuoza.  

Do największych muzycznych osiągnięć Edwina należy zaliczyć: wyróżnienie w finale V Konkursu im. Fryderyka Chopina (1955 rok), uzyskanie trzeciej nagrody z tytułem laureata na konkursie w Bukareszcie (1953 r.), zajęcie szóstego miejsca z tytułem laureata na konkursie w Rio de Janeiro (1957 rok). Poza tym wykonał setki koncertów w kraju i zagranicą, w tym odbył trzynaście tournee w USA. Opracowanie i wydanie w brajlu „Wszystkich dzieł Fryderyka Chopina”, a następnie „Wybranych Dzieł Karola Szymanowskiego”. Niezależnie od powyższego wydał podręczniki do nauki gry, zbiory sonat, etiud i inne. Przez 25 lat jako redaktor naczelny (od 1959 r.) wydawał „Magazyn Muzyczny”. Napisał wiele artykułów publicystycznych.  

Edwina znałem od 1935 r., tj. od chwili, gdy przyjechał do Lasek. Zawsze podziwiałem Jego niespożytą energię, podejmowane inicjatywy i wprost fenomenalną pracowitość. Jak się później okazało, miał On jeszcze wiele innych cech charakteru, zasługujących na uznanie. W dzieciństwie i wczesnej młodości marzył, by zostać pianistą estradowym. Kierownictwo wychowawcze Lasek, mimo uznania dla Jego osiągnięć muzycznych w czasie pobytu w szkole, miało wątpliwości, czy sprawdzi się w przyszłości na koncertowych estradach. Prowadzone z Nim kierunkujące rozmowy nie zmieniły Jego dążeń, lecz mobilizowały jedynie do jeszcze bardziej wytężonej pracy. Podziwialiśmy wszyscy Jego upór i szybkie postępy w grze na fortepianie.  

 

 Człowiek z charakterem  

 Już w Laskach zaznaczył się Jego silny charakter. Podświadomie postępował według zasady głoszonej przez prof. Kotarbińskiego „Nie ma na to czasu, żeby tracić czas”.  

O osiągnięciach estradowych oraz pracy w Związku Niewidomych nie będę pisał, ponieważ te zagadnienia zostały dość dokładnie omówione przez panią Teresę Dębowską w artykule pt. „Muzyka - moja dusza” („Pochodnia” nr 8, 1996 r. i Władysława Gołąba „Edwin Kowalik nie żyje” („Pochodnia” lipiec, 1997 r.). Dzisiaj w pełni odczuwam poniesioną wraz z Jego śmiercią stratę, myślę, że w tym zakresie nie jestem odosobniony, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę licznych melomanów uczęszczających na Jego koncerty.  

Przyjaźń i serdeczne koleżeństwo Edwina wobec wszystkich, z którymi się stykał na co dzień, to znamionujące Go cechy. Wśród wielu zajęć zawsze znajdował czas na przyjacielską rozmowę i dyskusję dotyczącą interesujących tematów. Miał wielu przyjaciół i kolegów zarówno wśród niewidomych, jak i osób widzących. Prowadził rozległe życie towarzyskie, a muzyka ułatwiała Mu nawiązywanie nowych kontaktów.  

Prawdziwą przyjaźń poznaje się nie po jej sile, lecz po czasie jej trwania. Myślę, że warto przypomnieć niektóre zdarzenia świadczące o wyjątkowej życzliwości dla ludzi i Jego operatywności.  

W czasie pobytu w Łodzi w okresie studiów (do 1956 roku) w swoim mieszkaniu gościł 13 kolegów nie mających mieszkania. Niektórzy z nich, między innymi również i ja, mieszkaliśmy u Niego przez kilka lat, płacąc minimalne kwoty, wynikające z proporcjonalnego podziału kosztów.  

Kilkakrotnie Edwin zorganizował nam wczasy nad morzem, załatwiał również różnego rodzaju formalności w urzędach. Wykazywał się wyjątkową zaradnością i zdolnościami organizacyjnymi. Jego osiągnięcia artystyczne nie miały żadnego ujemnego wpływu na nasze wzajemne współżycie. Umiał wytworzyć miłą, koleżeńską atmosferę.  

Na początku lat 50. nasza niewidoma koleżanka, Halina Banaś, została przyjęta na studia w Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Edwin, rozumiejąc Jej trudną sytuację materialną, wyszedł z inicjatywą do swych współmieszkańców o ufundowanie składkowego stypendium. Sprawa jednogłośnie przez nas została załatwiona pozytywnie, z tym, że zainteresowana stypendium nie przyjęła, ponieważ nie chciała być wyjątkiem w środowisku studenckim.  

   

  Rodzina i muzyka  

  Spośród wszystkich wojaży zagranicznych najmilej wspominał Brazylię, gdyż tam wspólnie z Danutą Rzeszewską podjęli decyzję o zawarciu małżeństwa. A oto jak sam Edwin o tym pisze: „Był to początek mego szczęścia rodzinnego. Od tej pory żona stała się moim dobrym duchem. Była zawsze przy mnie w różnych sytuacjach”.  

Doczekali się dwójki dzieci oraz czwórki wnuków. W rozmowach z przyjaciółmi Edwin często dawał wyraz swemu zadowoleniu z udanego małżeństwa, które obok szczęścia rodzinnego rozwiązało Mu wiele problemów życiowych.  

Rozwijając swą pracę społeczną i zawodową, Edwin nawiązał liczne kontakty z instytucjami muzycznymi, Polskim Radiem i Telewizją. Stwarzało Mu to możliwości brania czynnego udziału w występach. Powstały o Nim dwa filmy i kilka audycji. Wspomnę tu dla przykładu o audycji „Radio nocą” (1.X.1995 r.), poświęconej w głównej mierze Edwinowi Kowalikowi. Wzięło w niej udział kilku zaproszonych gości. Nie wchodząc w szczegóły, podaję wypowiedź prof. Lidii Kozubek, która opowiedziała charakterystyczne zdarzenie: „Na jednym z symfonicznych koncertów, w którym brał udział jako solista Edwin Kowalik, dyrygent zatrzymując grającą orkiestrę, wyjaśnił to słowami: „A cóż Wy sobie myślicie, że tu przyjechał na koncert Horowitz?”. A na to zareagował Kowalik: „I że przy pulpicie dyryguje Toscanini?”. W tej samej audycji, zapytany przez dziennikarza, co myśli o zakładzie w Laskach, Edwin odpowiedział: „Laski to jest dom, to jest instytucja, to jest druga matka, druga szkoła, w której wszystkie żywotne soki pobrałem. Nauczyłem się tam wszystkiego - od wiary w Boga, poprzez muzykę, wiedzę ogólną, czytanie brajla - byłoby mi nawet trudno wszystko wymienić. Bo to jest właściwie wszystko. I dzięki Laskom poszedłem samodzielnie w świat. Stałem się tym, kim się w ogóle stałem. Mogłem pracować, jak to się mówi, na własną odpowiedzialność, własnymi siłami się kierować. Wszystko to uzyskałem z Lasek”.  

Ta autentyczna wypowiedź w audycji radiowej, emitowanej na cały kraj i zagranicę, jest świadectwem pięknego charakteru, zdolnego do publicznego wyrażenia swego uznania, wdzięczności i pokory. Pamiętać musimy, że mówił to człowiek u szczytu swego sukcesu.  

Myślę, że z powodzeniem można uznać Edwina za wzór osobowy. W czasie uroczystości wręczenia nagrody im. Jana Silhana Edwin stwierdza: „W swoim życiu obrałem dwie równoległe drogi - koncertowanie, a więc wędrówkę przez estradę, i pracę w naszym Związku, pracę dla moich muzykalnych braci. Dzisiaj wiem z całą pewnością, że gdybym miał po raz drugi układać swoje losy, wybrałbym po raz drugi ten sam sposób na życie”.  

Na zakończenie tych krótkich wspomnień pragnę podkreślić, że Edwina Kowalika uważam nie tylko za jednego z najwybitniejszych wychowanków Lasek, ale i ogółu niewidomych. Z uwagi na korzyści wychowawcze i rehabilitacyjne sądzę, że postać Jego i osiągnięcia powinny być udokumentowane w odpowiedniej publikacji i wydane jako wzór do naśladowania.  

Pochodnia maj 2002  

         

 

       Łączyło nas wiele  

Józef Szczurek      

 

 Od trzech lat, czytanie Nowego Magazynu Muzycznego rozpoczynam od „Kącika wspomnień”. Nic w tym dziwnego, bo przecież  blisko Edwina Kowalika przeżyłem ponad  trzydzieści lat i byłem świadkiem bardzo wielu ważnych dla niego wydarzeń i przeżyć.         

Edwina Kowalika poznałem w drugiej połowie lat 40., kiedy to przebywałem w Laskach, jako uczeń i wychowanek, a on od czasu do czasu przyjeżdżał z Łodzi do zakładu, już jako student Wyższej Szkoły Muzycznej. Gdy zjawiał się w świetlicy laskowskiego Ośrodka, najczęściej siadał przy fortepianie i wyczarowywał wspaniałe dźwięki. Otaczał go krąg bliskich kolegów. Gdy cichła muzyka, żywo opowiadał o swych łódzkich  doznaniach i problemach. Przyjeżdżał przeważnie w sobotnie popołudnia, a odjeżdżał w niedzielę wieczorem.    

   W pierwszej połowie lat 50., gdy mieszkałem w Katowicach, o jego pianistycznych  osiągnięciach i artystycznych podróżach dowiadywałem się głównie z publikacji zamieszczanych w "Pochodni”, ale tak naprawdę, do Edwina Kowalika zbliżyłem się dopiero na początku lat 60., kiedy to spotkaliśmy się w jednym zakładzie pracy - w dziale Wydawniczym  Polskiego Związku Niewidomych w Warszawie. O tej strefie  działalności Edwina dotychczas nie pisano za wiele, postaram się więc naświetlić ją szerzej, zwłaszcza że praca dziennikarska i wydawnicza w życiu Edwina Kowalika odgrywała bardzo ważną rolę.    

Był nie tylko dobrym pianistą, lecz równie świetnym dziennikarzem. Jego wypowiedzi publicystyczne, reportaże z podróży, szkice wspomnieniowe czyta się jednym tchem. A napisał ich wiele. Zamieszczał je głównie w miesięczniku , który sam stworzył i przez ponad trzydzieści lat redagował - w "Magazynie Muzycznym" , a także w "Pochodni". Najczęściej są one poświęcone problematyce muzycznej i ludziom zajmującym się tą dziedziną sztuki. Aby przybliżyć Czytelnikom kunszt dziennikarski Edwina, przytoczę  fragment jego artykułu poświęconego chopinowskiemu dworkowi w Żelazowej Woli i koncertom w tym wspaniałym zabytku. Reportaż został opublikowany w "Magazynie Muzycznym" w kwietniu 1990 roku.     

„Komu ja tu nie grałem - rzeszom zwykłych turystów, ale i specjalnym wyprawom do chopinowskiej Mekki: naukowcom, japońskim i angielskim studentom języka polskiego, Rosjankom, które po raz pierwszy przyjechały do Polski i roniły łzy przy dźwiękach wielkiego Chopina, słuchał też mnie jakiś szejk arabski, obdarzywszy potem pięknym pudełeczkiem z laki, wyściełanym miękkim atłasem. Iluż też było literatów, malarzy i mężów stanu - trudno opisać. Jako niewidomy, nie byłem jedynym, który tu koncertował. Sprowadziłem na tourne dobrego wykonawcę hiszpańskiego, Ortigę Belmonte, i jego trasa koncertowa objęła także zabytek chopinowski.    

 Zdarzało mi się grywać po kilka razy w ciągu roku, gdy jakaś grupa lub osobistość zamawiały dla siebie specjalny koncert. Tutaj też, w Żelazowej Woli, nakręcono jedną z sekwencji filmu Chopin zapisany brajlem - o mojej działalności koncertowej i muzycznej.    

 Nagrywałem wtedy Scherzo h - moll z motywem kolędy Lulajże Jezuniu. Zdjęcia kręcono w scenerii zimowej. Grupa ludzi siedziała w salonie, za oknem spadały płatki śniegu, wielkie gałęzie drzew obsypane zwałami puchu robiły wspaniałe wrażenie. Żelazowa Wola na długo została ze mną utrwalona dla przyszłych widzów - byłem z tej Żelazowej Woli dumny. To tak, jakbym zawarł z samym Fryderykiem przyjaźń, jakbym spędził z nim chwile zabawy, dni wspólnego muzykowania”.          

Jednym z moich pragnień jest, aby teraz, korzystając z programu komputerowego, dzięki któremu można skanować teksty z druku brajlowskiego, przenieść na dysk komputerowy wszystkie artykuły Edwina Kowalika i udostępnić je szerszemu ogółowi czytelników. Wtedy, każdy posiadacz cyfrowego dyktafonu, a stają się one  coraz bardziej popularne, mógłby je z łatwością przeczytać. Byłby to najlepszy sposób uczczenia, przypadającej  na rok bieżący, osiemdziesiątej rocznicy urodzin artysty.   

Po tej dziennikarskiej dygresji, wróćmy  do redagowania "Magazynu Muzycznego". Temu zajęciu Edwin poświęcał mnóstwo czasu i energii. Praca nad czasopismem stanowiła podstawę utrzymania i bytu materialnego jego rodziny.   

     Edwin Kowalik odznaczał się  dużym poczuciem humoru. W czasie spotkań towarzyskich żartował na różne tematy, choć kpina w jego wykonaniu nie miała charakteru złośliwego. Jednak żarty nigdy nie miały dostępu do jego pracy zawodowej. W tej mierze był zawsze bardzo stanowczy i kategoryczny.   

W latach 60. i 70. w Dziale Wydawniczym PZN na ulicy Konwiktorskiej każdego miesiąca odbywały się zebrania, w których uczestniczyli redaktorzy wszystkich czasopism  i innych wydawnictw związkowych. Podczas tych spotkań  omawiano różne sprawy organizacyjne i merytoryczne. Od czasu do czasu oceniano  poszczególne czasopisma. Na tym tle niejednokrotnie dochodziło pomiędzy uczestnikami do ostrych spięć, jeśli pojawiały się jakieś opinie krzywdzące lub złośliwe.    

Na jednym z zebrań oceniano miesięcznik  „Magazyn Muzyczny”. Któryś z redaktorów próbował ośmieszyć zamieszczony w „Magazynie” artykuł  poświęcony polskiej muzyce ludowej. Uwaga zawierała subiektywne odczucie i trudno było uznać ją za szczerą. Nic więc dziwnego,  że redaktor Kowalik bardzo się zdenerwował, wpadł w gniew i po wyrażeniu w niezbyt eleganckich słowach opinii, co myśli o autorze krzywdzącej uwagi - opuścił salę. Potem długo nie mógł się uspokoić, a na następne zebrania przez dłuższy czas przychodził bardzo nieufnie i niechętnie.      

 Taka reakcja staje się zrozumiała, ponieważ Edwin  pracę redakcyjną również traktował, jako jedną z form służenia sztuce muzyki. Za pośrednictwem czasopisma ukazywał wiedzę o jej  znaczeniu w życiu człowieka. Wszelkimi sposobami   chciał odkrywać i naświetlać jej piękno.     

 "Magazyn" pod jego kierunkiem w części  zawierał przedruki z ogólnie dostępnych wydawnictw  muzycznych,  ale dużo w nim było artykułów oryginalnych, ukazujących sylwetki niewidomych muzyków oraz artystyczną i      kulturalną działalność tej grupy inwalidów  w Polsce.    

 Dziś mało kto pamięta, że  w latach 60. i 70.    wychodził co tydzień dodatek do "Magazynu Muzycznego" - brajlowski program radiowy. To także zasługa Edwina Kowalika, któremu bardzo zależało na tym, aby niewidomi  świadomie i aktywnie korzystali  z Radia - środka kultury najbardziej im  dostępnego. Zadanie nie było łatwe,  bo szybkie wydobycie programu z Polskiego Radia  i wymuszenie na PZN- owskiej drukarni, aby wydawnictwo na czas doszło do odbiorców wymagało nieraz dużego samozaparcia.           

 Na łamach "Magazynu" często występował z postulatami, a raczej konkretnymi programami,  mającymi  na celu  ułatwienie pracy i działalności  kulturalnej  niewidomym artystom. Najważniejsze w nich miejsce zajmował postulat, aby przy Zarządzie Głównym PZN, pod nadzorem Ministerstwa Kultury i Sztuki, utworzyć komórkę , która zajmowałaby się organizowaniem  niewidomym artystom z różnych dziedzin   koncertów muzycznych, wokalnych i recytatorskich.    

W tamtym czasie istniały podobne instytucje  zajmujące się widzącymi ludźmi sztuki. Jedną z nich była Państwowa Agencja Artystyczna - "Pagart", która organizowała krajowe i zagraniczne występy. Trzeba pamiętać, że w tamtym czasie  wszystkie organizacje społeczne i związki zawodowe, zakłady pracy, a także ośrodki  wypoczynkowe i lecznicze, miały ustawowo zagwarantowane  fundusze na opłacanie imprez artystycznych i rozrywkowych. Gdyby więc znalazł się instytucjonalny organizator koncertów dla artystów niewidomych - byłyby duże szanse powodzenia przedsięwzięcia. Niestety, tego  pragnienia Edwinowi Kowalikowi, mimo jego  uporu i wytrwałości w dążeniu do wyznaczonych celów, nigdy nie udało się osiągnąć. Nie umniejsza to jednak wielkiego znaczenia jego pracy wydawniczej i publicystycznej w życiu niewidomych.     

W lecie  1964 r. przebywałem na wczasach w Świnoujściu. W tym samym ośrodku wypoczynkowym mieszkał Edwin Kowalik ze swymi przyjaciółmi. Sporo czasu spędzaliśmy razem na plaży. Przegadaliśmy wiele godzin, często o sprawach codziennych, mało ważnych, ale nie pomijaliśmy również tematów trudnych, które nasuwają się każdemu myślącemu człowiekowi. Ten okres także mocno zbliżył nas do siebie.    

Edwin świetnie pływał. Wiele godzin spędzał w morzu. Czasem napominałem go, aby nie wypływał zbyt daleko od brzegu, bo przecież może pomylić  kierunki i popaść w trudne sytuacje. Odpowiadał, że  to mu nie grozi, gdyż ma jeszcze, co prawda bardzo nikłe, resztki wzroku i widzi światło słońca, a to wystarczy , aby zawsze orientował się gdzie jest brzeg i bezpiecznie wrócił na plażę.   

Nowy Magazyn Muzyczny  Nr 26 2008  

          

 W 10-lecie śmierci  

 

    W dniu 20 maja 1997 r. zmarł Edwin Kowalik, artysta - pianista, kompozytor, publicysta i poeta, jeden z najwybitniejszych polskich niewidomych XX wieku. Urodził się 1 września 1928 r. w Chropaczowie (dziś przedmieście Świętochłowic). Od piątego roku życia zaczął tracić wzrok, a w siódmym był już praktycznie niewidomy. Od 1935 r. przebywał w Laskach.   

Edwin od najmłodszych lat wykazywał nieprzeciętne zdolności muzyczne. Jego pierwszymi nauczycielami muzyki w Laskach byli: dr Włodzimierz Dolański i Włodzimierz Bielajew, a po wojnie, w Konserwatorium w Łodzi, Władysław Kędra, a następnie Maria Wiłkomirska. Dyplom z odznaczeniem uzyskał w 1953 r., wykonując w Filharmonii Łódzkiej I Koncert fortepianowy - moll Piotra Czajkowskiego. Orkiestrę poprowadził Zbigniew Chwedczuk. Przed mikrofonem Polskiego Radia wystąpił po raz pierwszy jako dziesięcioletni chłopiec, grając „Marzenie” Roberta Schumanna. Po drugiej wojnie światowej był częstym gościem Polskiego Radia.   

Jako wirtuoz odnosił kolejne sukcesy na międzynarodowych konkursach pianistycznych: w Bukareszcie, Warszawie (Konkurs im. F. Chopina) i w Rio de Janeiro. Koncertował z powodzeniem w Europie i obu Amerykach. Po raz ostatni zagrał w dniu 18 stycznia 1997 r., z okazji pięćdziesięciolecia powstania ogólnopolskiej organizacji niewidomych.  

Jako kompozytor Edwin Kowalik napisał wiele drobnych utworów fortepianowych i pieśni. W 1979 r. uzyskał w Pradze trzecią nagrodę na konkursie kompozytorskim za „Tryptyk na fortepian”. Pisał także wiersze, wielokrotnie emitowane przez Polskie Radio.  

Od 1957 r. prowadził redakcję muzyczną Polskiego Związku Niewidomych, w której ramach wydał we współpracy z Towarzystwem im. Fryderyka Chopina „Dzieła wszystkie Fryderyka Chopina” i „Dzieła wybrane K. Szymanowskiego” oraz wiele podręczników gry na poszczególnych instrumentach i zbiory różnych utworów (wszystkie w piśmie Braillea). Od 1959 r. aż do likwidacji czasopisma w 1994 r. redagował „Magazyn Muzyczny”. Jako publicysta napisał setki artykułów, ogłaszanych na łamach prasy. Poruszał w nich najszerzej rozumianą problematykę kulturalną i społeczną.   

 Edwin Kowalik z wiekiem pogłębiał swój stosunek do wykonywanych utworów. Muzykę przeżywał całym sercem, nadając jej rys osobisty. Jak kiedyś powiedział, była dla niego „modlitwą i drogą do poznania Boga”.  

 Osobowość Kowalika w znacznym stopniu ukształtowały Laski. Nigdy nie zerwał kontaktu z Zakładem. Do dziś w kaplicy zakładowej w godzinie śmierci corocznie odprawiana jest msza św. za jego duszę. W Warszawie powstało stowarzyszenie pod nazwą „Towarzystwo Muzyczne im. Edwina Kowalika”, które wydało płyty w jego wykonaniu, z jego wierszami, recytowanymi przez Krzysztofa Kolbergera, oraz podjęło publikację nowego „Magazynu Muzycznego”. W najbliższym czasie ukaże się druga płyta z nagraniami Edwina Kowalika. Będzie to kolejna piękna wizytówka naszego środowiska.  

       Pochodnia czerwiec 2007  

 

     

    Patron naszej szkoły   

         

Radosnym i optymistycznym wydarzeniem było nadanie Szkole Muzycznej I stopnia w Laskach imienia Edwina Kowalika. Odbyło się ono 18 września o godz. 16 w sali Domu św. Stanisława. Dla Towarzystwa Muzycznego im. Edwina Kowalika uroczystość ta była szczególnie bliska, bo przecież z laskowską szkołą muzyczną współpracujemy od dawna, przygotowując nuty i podręczniki muzyczne, uczestnicząc w ważnych wydarzeniach szkoły, a teraz przez wspólnego patrona czujemy się jakby z nią spokrewnieni. Warto też dodać, że wśród członków- założycieli naszego Towarzystwa są żona, córka i syn Edwina Kowalika.   

Nadanie imienia szkole odbyło się na mocy uchwały Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, która została uroczyście odczytana z fanfarami i przy gorącym aplauzie widowni. Ustalono też, że od przyszłego roku szkoła będzie obchodziła swoje święto 12 października, w dniu świętego Edwina. Pan prezes Władysław Gołąb wspominał Edwina Kowalika jako swojego wieloletniego przyjaciela i kierował ciepłe i proste słowa przede wszystkim do uczniów.  

Wzruszający był moment odsłonięcia przez Danutę Kowalik portretu patrona, który ufundowała rodzina muzyka wraz z naszym Towarzystwem. Potem były też występy muzyczne - uczniów, absolwentki Ani Kuszaj (która w tym roku szkolnym dołączyła do grona pedagogów szkoły), a na koniec Macieja Burdzy - wnuka pana Edwina. Zachwycił  

on wszystkich piękną grą na skrzypcach przy akompaniamencie swojej mamy - pani Oli Burdzy. W czasie całej uroczystej akademii, wyreżyserowanej z wielkim kunsztem przez Stanisława Badeńskiego, co jakiś czas rozbrzmiewały fragmenty utworów Chopina, które niegdyś zagrał Edwin Kowalik. Nagranie przypomniało nam również jego głos. Bardzo nastrojowe były odczytywane fragmenty wspomnień oraz wierszy Kowalika, które zastępowały słowo wiążące.   

       Wspominaliśmy już, że rok 2008 jest rokiem jubileuszowym - Edwin Kowalik obchodziłby 80. urodziny, a Towarzystwo Muzyczne jego imienia obchodzi swoje dziesięciolecie.  

Opisane powyżej wydarzenie wpisuje się więc pięknie w obchody tych rocznic. Szkoła muzyczna zaczyna już teraz gromadzić pamiątki po patronie. Rodzina przekazała do Lasek kopie maszynopisów artykułów Edwina Kowalika, a także tryptyk, składający się z trzech fotografii, z których pierwsza przedstawia podpartą na ręce, zadumaną twarz muzyka, druga - jego postać przy fortepianie, a trzecia - ręce na klawiaturze.   

Dobrze jest, jak podkreślił dyrektor Piotr Grocholski, mieć patrona, który chodził tymi samymi ścieżkami, o którym można się jeszcze tyle dowiedzieć od żyjących osób i którego można naśladować. Życzymy Szkole, aby duch Edwina Kowalika opiekował się nią i aby Patron był dla uczniów prawdziwym natchnieniem.  

      Nowy Magazyn Muzyczny Nr 26 2008  

 

 

      

 

      Edwin Kowalik, artysta, mąż i ojciec   

        Z Danutą Kowalik rozmawia Stanisław Kotowski.   

    

 S.K. - Proszę powiedzieć, gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach poznała Pani przyszłego męża?   

       Danuta Kowalik:  

         - Na postawione mi pytanie: "Gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach poznałam przyszłego męża", nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie. Zacznę więc od zamierzchłych czasów.   

  W okresie powojennym chodziłam w Łodzi do szkoły, w której pojawiła się niewidoma dziewczynka. Wywołało to wśród uczennic (jako że szkoła była żeńska) sensację i ciekawość, ale wzbudziło też autentyczne zainteresowanie problemami wiążącymi się z brakiem wzroku i chęć ułatwienia nauki i życia codziennego niewidomym rówieśnikom.   

Nową koleżanką zajęły się uczennice z jej klasy, a pozostałe chętne dziewczynki (do których i ja należałam), przy pomocy naszych naprawdę światłych i wspaniałych nauczycieli, nawiązały serdeczną współpracę z mieszczącym się w pobliżu naszej szkoły internatem dla niewidomych dzieci. I tak rozpoczęła się moja znajomość ze środowiskiem niewidomych.   

Edwina Kowalika zobaczyłam po raz pierwszy na akademii, którą uświetnił występem w podziękowaniu naszej szkole za przyjaźń i pomoc okazywaną jego młodszym koleżankom i kolegom.   

Nie miałam z nim wtedy żadnego osobistego kontaktu, nawet nie zapamiętałam jego nazwiska. Pamiętam tylko, że był od nas starszy, a jego gra - w porównaniu z prezentowanymi zazwyczaj na akademiach popisami muzycznymi - była poruszająca i w pełni profesjonalna.   

Z niewidomą koleżanką z równoległej klasy znałyśmy się, ale nie byłyśmy zżyte w szkolnych czasach. Tak się jednak złożyło, że po maturze tylko my dwie z całej szkoły zdałyśmy egzaminy (wprawdzie na różne wydziały) i zostałyśmy przyjęte na Uniwersytet Jagielloński w Krakowie. W tym pięknym, ale nieznanym nam mieście, zbliżyłyśmy się bardzo. Mieszkałyśmy przez trzy lata w domu akademickim, w jednym pokoju.    

W okresie naszych studiów przyjechał na koncert do krakowskiej filharmonii Edwin. Towarzyszył mu przyjaciel. Oczywiście byłyśmy na tym koncercie, potem w jakimś większym gronie na kolacji. Następnego dnia zwiedzaliśmy Kraków, a ponieważ posiadałam uprawnienia przewodnika po tym mieście i tym razem starałam się spełnić jak najlepiej to zadanie.   

W czasie tego spotkania dowiedziałam się o osiągnięciach Edwina Kowalika, o niedawno uzyskanej nagrodzie na konkursie w Bukareszcie i zakwalifikowaniu go do polskiej ekipy pianistów na V Międzynarodowy Konkurs Chopinowski.   

Po trzech latach wyjechałam do Warszawy, by kontynuować studia. Tu również udało mi się nawiązać kontakty ze środowiskiem niewidomych.   

W lutym 1955 r. odbywał się V Konkurs Chopinowski - wspaniały, niezwykły dla nas, wówczas młodych ludzi. Leciutkie uchylenie słynnej "żelaznej kurtyny" umożliwiało przyjazd do Warszawy uczestników i jurorów z różnych zakazanych dotąd stron świata. Była też jako gość honorowy królowa belgijska, a wszystko to odbywało się w świeżo odbudowanej z wojennych ruin Filharmonii Narodowej.    

Kupno biletów dla zwykłego śmiertelnika nie było łatwe, by nie powiedzieć nieosiągalne, szczególnie na dalsze etapy. Zdobyłam się na odwagę i zwróciłam się do Edwina o pomoc, powołując się na wspólnych znajomych i na tamto krakowskie spotkanie. Dostałam bilety na dwa koncerty.   

Rok po konkursie Edwin przeniósł się do Warszawy, ja kończyłam studia. Nie pamiętam w jaki sposób nawiązaliśmy kontakt. Zaczęliśmy się spotykać, trochę mu czytałam, trochę dyktowałam nuty, ale moje umiejętności w tym zakresie nie były duże. Chodziliśmy do teatru, na wielokilometrowe piesze spacery, bo Edwin chciał schudnąć, rozmawialiśmy o sztuce, polityce - jako że był to czas październikowych zawirowań i przemian - o życiu.    

No i pobraliśmy się, dochowaliśmy się dwojga dzieci, czwórki wnuków i przeżyliśmy razem prawie czterdzieści lat.  

      

Pytanie dotyczące życia niewidomego artysty, jest pytaniem - rzeką. Aby na nie odpowiedzieć, należałoby napisać rozprawę naukową albo poemat. A najlepiej jedno i drugie, ale jest to po prostu niemożliwe, więc poruszę kilka drobnych spraw.  

 Oczywiście, że trudności był ogrom, małych i dużych, występowały na najrozmaitszych płaszczyznach i poziomach, pojawiały się i narastały, inne na każdym etapie wspólnego czterdziestoletniego życia.  

Wiele osób idealizuje życie artystów, a nawet zazdrości im przeżyć, wrażeń, sukcesów, zarobków, ale nie każdy zdaje sobie sprawę z wymogów, jakim musi sprostać artysta na co dzień. Pominę tu problemy talentu, wrażliwości, rozterek artystycznych, które są istotne, ale skupię się na prozaicznych realiach.  

Koncertujący pianista potrzebuje do codziennej pracy dwóch instrumentów. Konieczny jest dobry fortepian do cyzelowania repertuaru i drugi fortepian lub niezłe pianino do ćwiczenia i nauki nowych utworów. Instrumenty wymagają systematycznego strojenia i okresowego przeglądu przez korektora. Należy na to w rodzinnym budżecie przewidzieć wydatek, podobnie jak na czynsz czy opłatę za korzystanie z telefonu.  

Instrumenty co pewien czas należy zmieniać, gdyż nie wytrzymują codziennego wielogodzinnego użytkowania. Koszt koncertowego fortepianu - nawet używanego, ale w dobrym stanie - można porównać z ceną dość luksusowego samochodu. Podczas czterdziestu lat mąż zmieniał fortepian czterokrotnie i tylko raz na nowy, zresztą wcale nie najdoskonalszej klasy. Również pianina były wymieniane.  

Instrumenty muszą gdzieś stać i pianista musi gdzieś pracować w ciszy i spokoju. Istnieje więc konieczność posiadania większego mieszkania, zwłaszcza gdy artysta ma rodzinę. Wiąże się to z ponadprzeciętnymi wydatkami, nie mówiąc już o trudach zdobycia takiego lokum.  

Artysta musi też być wyposażony w odpowiednie ubranie - frak, smoking, lakierki, specjalne kamizelki, koszulę, spinki itp. Co pewien czas ten ubiór należy wymieniać.   

Nie będę nawet wspominała o kosztach związanych ze specyfiką niewidomego artysty, a więc konieczności podróży i wielu innych działań wraz z osobą towarzyszącą, bo to oczywiste.  

Dochody z koncertów są niesystematyczne i często trudne do przewidzenia, a życie ma swoje codzienne prozaiczne wymagania.  

Aby sprostać tym potrzebom, obydwoje pracowaliśmy również etatowo. Powodowało to nowe trudności życiowe i organizacyjne, tym bardziej że nie mieliśmy rodzinnego zaplecza.  

Należy również wspomnieć o specyfice minionych lat. Na przykład w czasach PRL-u nie istniał zawód impresaria, który mógłby podjąć się prac organizacyjnych związanych z koncertami. Nie zapomnę incydentu, gdy na prośbę męża zaniosłam do działu ogłoszeń "Życia Warszawy" anons o poszukiwaniu impresaria. Musiałam przy tym wylegitymować się dowodem osobistym. W ustalonym dniu ogłoszenie nie ukazało się, ja natomiast otrzymałam pisemne wezwanie do jednego z szefów cenzury, który pouczył mnie, że działam wbrew prawu, bo w polskim rejestrze nie ma zawodu impresaria.  

Wszystkie sprawy organizacyjne, a więc korespondencja, telefony związane ze znalezieniem miejsca koncertu, uzgadnianie terminów, zamawianie hoteli, znalezienie osoby towarzyszącej, kupno biletów na pociąg czy autobus musieliśmy wykonywać osobiście.  

A przecież mąż musiał ćwiczyć, przygotowywać nowy repertuar, rozwijać się artystycznie. Do tego dochodziły obowiązki w pracy, wychowywanie dzieci, prowadzenie domu, zobowiązania artystyczno-towarzyskie i zwykła codzienność w niełatwych czasach, kiedy to artykułów pierwszej potrzeby nie można było kupić, ale się je zdobywało. Nie myślę przy tym o jedzeniu czy mydle. Mogłabym snuć barwne opowieści zakończone happy endem o zdobywaniu metronomu czy strun do fortepianu, ale także o lakierkach, czy zwyczajnych czarnych skarpetkach, nie mówiąc o kawałku połyskliwego czarnego jedwabiu na klapy do smokinga.  

Wspominam o tym nie dlatego, żeby się żalić czy kpić, ale wykazać ile wysiłku, energii i czasu pochłaniały sprawy błahe, lecz nieodzowne. Wszystko to pogłębiało trudności, wpływało na jakość życia i na wzajemne stosunki.  

Jak sobie radziliśmy?  

Mąż odznaczał się niespożytą energią, wielkimi talentami organizacyjnymi i benedyktyńską pracowitością. Ja na swoim odcinku wspólnego życia starałam się, czasem z zadyszką, dotrzymywać mu kroku.  

A jakie były nasze powszednie dni?  

Różne, jak we wszystkich małżeństwach. Każde z nas, oprócz walorów, miało wady i słabostki. Bywało, że napór codzienności przytłaczał. Czasami między nami iskrzyło, zdarzały się też ciche dni, ale zawsze pchaliśmy nasz wózek w jedną stronę. Wyznawaliśmy wspólne wartości zarówno w sprawach najważniejszych, jak i tych zwyczajnych, prozaicznych. Nie szczędziliśmy sił, staraliśmy się być konsekwentni i unikać małostkowości.  

Przeżyliśmy wspólnie bardzo pracowite, wypełnione problemami i trudnościami życie, ale było ono ciekawe, fascynujące, pełne żaru,   

 Mieliśmy dwoje dzieci (syna i młodszą o trzy lata córkę), zajmowały one w życiu męża bardzo ważne miejsce. Troszczył się o nie, starał się zapewnić korzystne warunki materialne, poświęcał im swój czas, uwagę i serce.   

Nie wykonywał przy maluchach prozaicznych zabiegów pielęgnacyjnych, ale tak układał swoje zajęcia, żeby móc mieć z nimi stały kontakt. To mąż z niewypowiedzianą radością "odkrył", że nasz syn pierwszy raz stanął w łóżeczku, a potem był niezmiernie dumy, że malec zaczął bardzo wcześnie chodzić. W późniejszych latach odprowadzał córeczkę do przedszkola.   

Troszczył się o zdrowie i rozwój dzieciaków, uczył wyraźnej mowy, liczenia, wymyślał najrozmaitsze zagadki i gry aktywizujące umysł. Z wyjazdów koncertowych często przywoził atrakcyjne zabawki lub inne trudno osiągalne wówczas dobra, jak buciki czy rajstopki.   

Jednak fundamentalnym wkładem męża w wychowanie dzieci było wpajanie im od najwcześniejszych lat zasady uczciwości i odpowiedzialności, a także wdrażanie do systematyczności i porządku. Na przykład zamówił u stolarza (pod wymiar, bo mieszkanie mieliśmy bardzo małe) zwykłe drewniane pudła i wymagał chowania w nich zabawek. Sprawdzał też, czy dzieci wychodząc do przedszkola, a później do szkoły, zostawiają w domu porządek. A kiedy okazało się, że całkiem niedużemu jeszcze dziecku, trudno jest unieść górną część tapczanu, by schować pościel, wynalazł tapicera, który przymocował do unoszonej części dwa uchwyty z mocnej taśmy i zamontował bardziej elastyczne sprężyny. Wspominam o tym drobnym epizodzie, by podkreślić, że stawiając wymagania dzieciom, mąż zawsze zastanawiał się nad realnością ich spełnienia. A ponadto, mimo upływu kilkudziesięciu już lat, tak udoskonalony tapczan do chwili obecnej mnie samej ułatwia życie.   

Mąż przygotowywał dzieciom wypisane na maszynie szczegółowe rozkłady dnia z uwzględnieniem nauki, zajęć dodatkowych, obowiązków domowych, odpoczynku, przyjemności i rozliczał je. Wprawdzie nie nadzorował systematycznie ich nauki czy zajęć muzycznych, ale bardzo starannie "doglądał" edukacji. Podsuwał lektury, chodziliśmy na odpowiednie dla ich wieku koncerty, sztuki teatralne, filmy, a potem rozmawialiśmy o tym wszystkim.   

W czasie wakacji, które choć w części zawsze spędzaliśmy z dziećmi, razem zwiedzaliśmy kraj, wędrowaliśmy po dolinach i górach - weszliśmy nawet na Giewont i dzieci były dumne ze swego taty. Uprawialiśmy trochę sportów. Mąż dobrze pływał i dosłownie szalał z dzieciakami w wodzie. Przez kilka sezonów z nieletnim jeszcze synem chodził popływać w niedzielę o szóstej rano, gdyż tylko w tej godzinie basen był ogólnodostępny. Jeździli też dużo z wielką przyjemnością na tandemie.   

W naszej rodzinie nie było wojskowego drylu ani sielankowego klimatu, bywało swobodnie i wesoło, czasem dochodziło do różnicy zdań i pewnych zgrzytów, ale zarówno syn, jak i córka wyrośli na pracowitych i zorganizowanych ludzi. Potrafią osiągać zamierzone cele i umieją odróżniać sprawy ważne od błahych. Jest to ogromna zasługa ich ojca - Edwina Kowalika.  

Biuletyn Informacyjny 11-12-3-2007-2008  

         

 

      Niektóre publikacje   

         

 Muzyka a niewidomi   

 Edwin Kowalik  

 

Istnieje wśród widzących pogląd, że niewidomi mają szczególne uzdolnienia do muzyki. Polemizowanie na ten temat nie jest tematem tego artykułu, wydaje się natomiast nieodzowne zdecydowane wypowiedzenie się przeciwko temu poglądowi. Nie ma bowiem dla muzykalności czy stopnia jej nasilenia żadnych praw ani żadnych kryteriów. Jeżeli udałoby się porównać procent ludzi muzycznie uzdolnionych wśród niewidomych z procentem utalentowanych w tym samym kierunku wśród widzących, niewątpliwie porównanie takie nie wypadłoby na naszą korzyść. Jedno jest pewne - muzyka powinna stać się codzienną towarzyszką naszego życia. Upośledzenie nasze nie ogranicza zdolności zrozumienia i zgłębienia jej, ale umożliwia bezpośrednie dogłębnie estetyczne oddziaływanie na nas dźwięków, a to dzięki temu, że sztuka ta całkowicie pozbawiona jest efektów wzrokowych.   

Od każdego niewidomego zależy, czy muzyka stanie się dla niego pełną i bogatą skarbnicą wrażeń, czy pozostanie nadal dziedziną niedostępną dla serca i umysłu - marzeniem o sławie i pieniądzach miernie uzdolnionych lub jednym ze sposobu zarobkowania przez uprawianie muzyki lekkiej na rozpaczliwie niskim poziomie. Trzeba sobie bowiem otwarcie powiedzieć, że dyletantyzm w muzyce doszedł u nas do szczytu. Początki jej są dla niewidomego oczywiście łatwe, zwłaszcza na niektórych, prostszych instrumentach. Ale na tym u nas zawsze się kończyło. Kto umiał już zagrać kilka przebojów na akordeonie czy skrzypcach, szedł po prostu zarabiać. Kształcenie muzyczne szło zwykle dziką ścieżką, zaszło też w dziką dżunglę.   

Niestety nie ma w Polsce niewidomych skrzypków, kontrabasistów, nie ma mandolinistów czy gitarzystów, a już prawie zupełnie nie znajdziecie grających na instrumentach dętych. Krótko mówiąc, w obecnej chwili nie byłoby nawet do pomyślenia stworzenie zespołu, który mógłby się równać i rywalizować z zespołami, spotykanymi w porządnych lokalach czy rozgłośniach radiowych. Trzeba do tego wielu lat kształcenia młodego narybku w odpowiednio rozszerzonej szkole muzycznej. Istniejąca bowiem szkoła, o ile mi wiadomo, ma zbyt wąski zakres kształcenia muzycznego i zbyt małe możliwości. Ważne jest, aby nie stała się ona placówką, wyszukującą zdolne dzieci i podsycającą w nich aspiracje wirtuozowskie, ale przede wszystkim, aby wychowywała kadry młodych muzyków, potrzebnych do pracy w zespołach orkiestralnych, chórach, świetlicach czy nawet w teatrach i rozgłośniach radiowych.   

Nikt z nas nie powinien się dziwić, że widzący nie chcą z nami współpracować na polu muzyki, jesteśmy bowiem tak zaniedbani i niedouczeni, że bylibyśmy dla nich tylko ciężarem w pracy. Nieraz zadawano mi pytanie, czy jest rzeczą wskazaną, aby "produkować" niewidomych zawodowych muzyków - wirtuozów. Oczywiście nie jest sprawą łatwą odpowiedzieć na to pytanie. Jedno wydaje się pewne - zagadnienie to nie może stać się sprawą zasad, kierunków, planów czy przetargów. Jego rozwiązanie daje po prostu samo życie, wyłaniając talenty, uzbrajając je w siłę moralną, pozwalającą wytrwać na obranej drodze. Ja natomiast chciałbym jedynie ukazać wszystkie aspekty pracy niewidomego muzyka tym kolegom, którzy zamierzają zostać wirtuozami i którzy sądzą, że droga do tego jest prosta i jasna. Oczywiście będę je omawiał na tle pracy w pianistyce, ta bowiem jest mi najbliższa i najlepiej znana, jest również najchętniej uprawiana przez niewidomych.   

O początkach nauki nie ma właściwie co mówić, o tym bowiem, czy uczeń jest zdolny, decyduje siła fachowa. Ja natomiast mogę mówić o tym okresie, w którym młody człowiek pracuje już samodzielnie i potrafi osądzić, czy stanie na wysokości zadania, jakie podejmuje. Istnieją dwa zasadnicze elementy w kształceniu i pracy muzyka. Jest to mianowicie element fizyczny i element psychiczny. Pierwszy to przede wszystkim siła mięśni ramienia i palców, odporność nerwowa i ogólny dobry stan zdrowia, drugi - to wrażliwość na piękno, gotowość do pewnych stanów uczuciowych, umiejętność rozumowania, skupienia, jednym słowem - to wszystko, co nazywamy artyzmem. Do uzyskania i najlepszego przyswojenia sobie pierwszego elementu potrzebna jest przede wszystkim systematyczna i wytrwała praca oraz odpowiedni dobór ćwiczeń. Artyzm jest oczywiście głównie sprawą indywidualności, talentu, ale można i należy go podnosić przez słuchanie dobrych wykonań muzyki, przez zgłębianie i rozpracowywanie konstrukcji utworu, a przede wszystkim przez stałe zaangażowanie całego siebie w wykonywane dzieło, umiłowanie sztuki.   

Tylko ten, kto odkryje w sobie takie pierwiastki, może myśleć o artyzmie, który będzie wzruszał. Tylko ten może być muzyki wirtuozem, kto zdobędzie się na wysiłek pracy bez końca, pracy bez odpoczynku. To wszystko oczywiście niewidomy jest w stanie osiągnąć. Trudność leży w tym, że praca niewidomego jest podwójna, że nie mieści się niemal w ramach jednego, ludzkiego życia. Wyrażając się ściśle, o ile widzącemu potrzebna byłaby praca ośmiu godzin na dzień, niewidomy o tych samych zdolnościach musiałby pracować godzin szesnaście. Decyduje o tym nie tylko trudność w osiągnięciu techniki, ale głównie sprawa studiowania utworu z nut, uczenie się go na pamięć. Naturalnie można uczyć się przy pomocy drugich, ale i to pochłania drogocenny czas, a przy tym, co jest najważniejsze, nie daje pełnego obrazu utworu w sensie interpretacyjnym, nie zezwala na dotarcie wszystkiego w najpełniejszym tego słowa rozumieniu. Czytając nuty, trudno uniknąć pewnych niedociągnięć i trzeba czasem tekst nutowy kilkakrotnie studiować. Jest to niezwykle żmudna praca, a przy tworzeniu dużego repertuaru pochłania niezwykle dużo czasu. To, co widzący pianista robi przez automatyczne wchłanianie ćwiczonego utworu, niewidomy musi wcisnąć w mózg niejako na siłę. Oczywiście gimnastykuje to pamięć i umysł, ale opóźnia rezultaty pracy technicznej i artystycznej. I dlatego odważę się stwierdzić, że niewidomy będzie miał zawsze ograniczony repertuar, że nie może z widzącymi konkurować jako pianista na każdą chwilę.   

Pianistyka ponadto - trzeba to pamiętać - jest zawodem wolnym, nie przynoszącym stałych, a tym bardziej dużych dochodów, występy są bowiem uzależnione od najróżnorodniejszych czynników, niezależnych od pianisty. Jest to zawód, który można by określić krótko przysłowiem "fortuna kołem się toczy". Nie sądźcie więc, że artyści to jakaś klasa wygodnie i łatwo żyjących ludzi, że zawód muzyka jest uprzywilejowanym stanowiskiem w hierarchii prac w społeczeństwie. Natchnieniem jej musi być umiłowanie i oddanie się bez reszty sztuce, sprawa zaś zysków takich czy innych musi zejść na plan zupełnie daleki. My, niewidomi, musimy szczególnie o tym pamiętać, ponieważ nasze warunki życiowe predestynują nas do mylnego oszacowywania pracy z punktu widzenia jej rentowności.   

Ogółowi niewidomych chciałbym natomiast przekazać słowa głębokiej troski i żalu, że muzyka bardzo jest wśród nas niedoceniana, że ciągle nie rozumiemy, jak ogromną radością i światłem mogłaby się stać ona w życiu niewidomego.   

Wiemy wszyscy aż nadto dobrze, że przyczyny tkwią w niskiej stopie życiowej i ogromnych trudnościach dnia codziennego, ale mamy pełne prawo żądać od naszych władz organizacyjnych, aby zajęły się wreszcie sprawą muzyki, przynajmniej z punktu widzenia reprezentacji. My zaś musimy zrozumieć, że rozwijanie umysłu i pielęgnowanie naszych dyspozycji do odbioru wrażeń estetycznych da nam lepsze i przyjemniejsze życie. Największym zaś dla nas źródłem tych  wrażeń jest najbardziej bliska nam sztuka - muzyka.  

Pochodnia czerwiec 1956  

 

 

 

 

Warszawa - Rio - Głowno  

(Odcinek 5)  

Edwin Kowalik   

 

 W hotelu Guanabara, gdzie ulokowano nas wieczorem po przyjeździe, musieliśmy, podobnie jak u nas, zameldować się. Mnie zapisano jako Edvin Covalici, a moja żona została po prostu nazwana Signorą Danuttą. Dla nich było to ułatwieniem, dla nas zaś przyjemną śmiesznostką. Powędrowaliśmy aż na dziewiętnaste piętro razem z profesorem Henrykiem Sztompką - polskim członkiem jury konkursu.   

   Pan S. i pan M. uczą nas pierwszych portugalskich zwrotów, a więc: por favor - proszę, obrigado - dziękuję, andar - w windzie, pagar - płacić. Jeszcze przed kolacją wywiad. Dziennikarka była urocza - o wszystko pytała, a notowała chyba jeszcze więcej. I oto drugiego dnia dowiedziałem się, że w konkursie w Warszawie zająłem pierwsze miejsce, co oczywiście nie było prawdą. Mianowano mnie „Harasiewiczem” i do dzisiaj nie wiem, czy był to dla mnie zaszczyt, czy też nie. Dziennikarka nie wydawała się speszona swoimi rewelacjami, a sprostowań w Brazylii się nie zamieszcza. W wywiadzie padły też słowa o zaginionych bagażach. W sposób barwny opisano przebieg całej rozmowy, na której początku, według reporterki, byłem smutny z powodu zawieruszenia się naszych rzeczy, a rozkwitłem radosnym uśmiechem, gdy konwersacja przeszła na muzykę, malarstwo i sztukę. Roiło się od horoskopów i komplementów na temat mojej wiedzy, dzielności, energii i talentu. Szaleństwo wywiadów zaczęło swój taniec.   

      Podczas kolacji, gdy nie wiedzieliśmy, jaki wybrać deser, profesor Sztompka zaproponował banany. Kelner zdumiał się niesamowicie. Wytrzeszczył oczy i z gestem zabawnej dezorientacji powtarzał: "como, como, como?". Zdecydował się wreszcie zawołać maitre dhotel, który dobrą francuszczyzną wytłumaczył nam, że w "przyzwoitych " lokalach bananów się nie podaje. Lokal rzeczywiście był przyzwoity, ale też odpowiednio drogi. Na razie płacił za wszystko pan S., a właściwie chyba organizatorzy konkursu, chociaż do dzisiaj nie wiem, jak było w istocie, bo jedni mówili, że pan S. zarabia na konkursie, a on sam twierdził, że do niego dokłada. Pan S. jest pianistą i kompozytorem gdy gra, słuchacz musi opanować nerwy, a fortepian wprost "jęczy" pod jego uderzeniem. Opowiadano o nim, że karierę muzyczną zaczął w cyrku, grając nogami, a także, że był uczniem Paderewskiego, czemu ten ostatni naprawdę nie mógł zaprzeczyć. Po konkursie zrobili to wprawdzie w licznych artykułach dziennikarze w imieniu Paderewskiego, ale czy  dziennikarzy można brać poważnie?  

W każdym razie pan S. znalazł dużo ofiarnych ludzi, którzy wykorzystali wszystkie swoje wpływy, aby konkurs doszedł do skutku finansowo i organizacyjnie. Sam mianował się przewodniczącym - presidente - a po konkursie żalił się powszechnie na niewdzięczność ludzką. Samo przedsięwzięcie miało jednak duży rozgłos. Już drugiego dnia byliśmy na cocktailu u ministra spraw zagranicznych, a następnego dnia z wizytą u prezydenta Kubitschka. Na cocktailu dziesiątki zdjęć indywidualnych i zespołowych, prezentacje przed dygnitarzami, rozmówki łamanymi językami. Ambicją każdego bogatego Brazylijczyka jest urządzenie tego rodzaju przyjęć. Pije się whisky, gin i inne trunki, zajada się mikroskopijne kanapeczki, roznoszone przez lokajów, a wszystko to na stojąco, chodząc i pogadując, z kim się zdarzy. Cocktail nie polega bowiem na charakterystycznej dla polskich przyjęć wystawności jedzenia, lecz na zaimponowaniu urządzeniem i dekoracją mieszkania, doborem zaproszonych gości, a przede wszystkim bogactwem i wystawnością ubiorów. Kilkudziesięciostronicowe dzienniki brazylijskie zawdzięczają swą poczytność nie tylko wiadomościom i potężnym działom reklamowym, ale również w dużej mierze fotoreporterom i sprawozdaniom z cocktailów. Jednak jest coś beznadziejnego i monotonnego w ciągłym spędzaniu czasu na tego rodzaju przyjęciach.   

Do prezydenta Kubitschka udała się duża grupa: ponad stu uczestników konkursu, wszyscy organizatorzy, goście i cała masa reporterów. Na miejscu zbiórki doznaliśmy niemal wstrząsu - prawie same kobiety! Wpadliśmy w jakiś wir bieganiny, krzyku, śmiechu. Zdawało się, że znaleźliśmy się nagle na wielkiej przerwie w gimnazjum żeńskim. Uczestniczki konkursu górowały nad nami liczebnie, a pochodziły głównie z Argentyny. Przegrupowywano nas, ustawiano w najróżniejszych pozach do zdjęć.   

Prezydent przyjął nas bardzo "demokratycznie". Niemal każdemu podawał rękę, a moją trzymał szczególnie długo, pozwalając na zrobienie odpowiedniej ilości zdjęć. Przemówił krótko, życząc wszystkim sukcesów. Potem jeszcze ktoś przemawiał i robiono zdjęcia, które nazajutrz sprzedawano po półtora dolara za sztukę.   

Pierwszy brazylijski konkurs pianistyczny wzorowany był na naszym ostatnim konkursie chopinowskim. Inicjatorowi konkursu - panu S. - pomagała attache kulturalna naszej placówki, ale jest pewne, że nie wiedziała, jak organizuje się tego rodzaju imprezy. Brakowało sensu w układzie programu: były trzy etapy, ale drugi wydawał się łatwiejszy od pierwszego, choć logicznie rzecz biorąc, powinno być odwrotnie. Z pierwszej eliminacji zwolnieni byli wszyscy zdobywcy jakichkolwiek nagród w międzynarodowych konkursach. Brało w niej udział praktycznie niewielu uczestników.   

Pierwszy etap obejmował etiudy, poloneza i nokturn. Trzeba przyznać, że „łacińscy Amerykanie” grali to wszystko lepiej, niż się spodziewałem. Do trzeciego etapu przebrnęło ich jednak zaledwie kilkoro - byli to przeważnie Brazylijczycy. Wśród nich trafiło się i "cudowne dziecko", które wprawdzie grało Chopina cudacznie, ale w czasie trwania konkursu miało zaledwie trzynaście lat, za to, gdy zostało laureatem - nagle odmłodniało - w reklamach koncertowych miało już tylko dwanaście.   

Do drugiego etapu włączono mazurki, jedną etiudę, scherzo, balladę lub jedną z części sonaty oraz utwór kompozytora brazylijskiego. Grało około pięćdziesięciorga pianistów, lecz do trzeciego etapu weszło już tylko dwanaście osób. Program obejmował dowolny koncert z towarzyszeniem orkiestry. Chopina grało zaledwie dwóch pianistów - ja i jeszcze jeden Rosjanin. Do finału doszli: Austriak Jener, dwóch Rosjan - Doreński i Woskreseński, Włoch - Postiglione, Belg - Copens, Węgier - Vasary, Amerykanin - Anievas, trzech Brazylijczyków, Argentynka i ja. Trzeba jednak przyznać, że oceny z wyjątkiem ostatnich, decydujących chwil były obiektywne. Jurorem z Polski był Henryk Sztompka, zaproszono również Rosjanina, Austriaka, Francuzkę i innych. Jedynym zgrzytem w Komisji była signora Dantas - bogata dama, właścicielka jednej z gazet. Niewątpliwie była melomanką, ale uważała się za znawczynię i filar życia muzycznego. Motorem tak wysokiego jej mniemania o sobie był ów dziennik, w którym zamieszczała krytyki i recenzje muzyczne, a „drzwi” do jury konkursowego stanęły przed nią otworem, gdyż ufundowała jedną z trzech pierwszych nagród konkursu.   

Pierwsza nagroda była po prostu oszałamiająca - tysiąc  dolarów, fortepian tejże wartości i kontrakt na dziesięć koncertów. Druga nagroda - sześćset dolarów, trzecia - pięćset oraz tej samej wysokości nagroda specjalna za wykonanie utworu brazylijskiego. W czasie konkursu nasza placówka dyplomatyczna wyznaczyła jeszcze studolarową nagrodę za najlepsze wykonanie mazurka Chopina. Na końcu konkursu przy ogłoszeniu wyników dodatkowe nagrody dołączyły osoby prywatne.   

Organizacja konkursu nie stała na właściwym poziomie. Wprawdzie uczestnicy mieli zapewnione mieszkania i obiady - czarna fasola, ryż i czysta woda do popijania - ale do dyspozycji oddano dom nauczycielski gdzieś na końcu miasta, skąd dojazd do stołówki Ministerstwa Edukacji trwał dwie godziny. Ćwiczyliśmy w prywatnych mieszkaniach Brazylijczyków i prawie wszyscy tracili około sześciu godzin dziennie na pokonywanie przestrzeni między domem nauczycielskim, stołówką z wyznaczonym do ćwiczeń fortepianem. Było to zabójcze dla artystów. Niesamowity upał, duchota i szaleństwo komunikacyjne wysysały niemal doszczętnie żywotne siły. Toteż kto mógł, wymykał się spod opieki organizacji i urządzał się prywatnie. Oczywiście sprawy finansowe nie grały tu roli wobec życzliwej pomocy mieszkańców Rio czy też innych placówek. Dość powiedzieć, że pod koniec konkursu w domu nauczycielskim pozostało zaledwie czterech uczestników.   

Fortepiany konkursowe i te prywatne, do ćwiczeń, były więcej niż okropne. Klimat Brazylii nie sprzyja wprawdzie ich konserwacji, ale winę za ten stan rzeczy ponosili głównie organizatorzy. W następnym artykule będę mówił o przebiegu konkursu, opowiem o przygodach z fortepianem konkursowym. Wywołały one w prasie ogromną burzę, a publiczności sprawiły wiele uciechy.   

Poza nielicznymi wyjątkami uczestnicy konkursu mieli skromne środki. Poznać to było łatwo po sposobach zaopatrywania się w sklepach i organizowaniu sobie przyjemności. Co prawda nie można porównywać ich z nami, bo my nie mieliśmy pieniędzy w ogóle, a w dodatku skradziono nam bagaż. Może jedynie Amerykanin Anievas oraz Doreński i Woskreseński mogli stanąć z nami w jednym szeregu. Anievas spodnie i marynarkę miał nie od kompletu, w swoim kraju bowiem pracował podobno przy czyszczeniu aut na nocnej zmianie, ćwiczył zaś w dzień. Doreński i Woskreseński mieli wspólny frak, a wzajemne pożyczanie odbyło się nie bez komizmu, jeden bowiem był wysoki, drugi zaś raczej niski. Nikt na ten temat nie robił uwag, a przynajmniej wśród uczestników nie słyszało się żadnych złośliwości. Wszyscy natomiast cieszyliśmy się u Brazylijczyków ogromną sympatią i uznaniem, rozrywano nas, zapraszając do domów  na cocktaile.   

Rosjanie przyjechali z własnym tłumaczem, w Brazylii bowiem nie ma ich placówki, gdyż obydwa kraje nie utrzymywały w tym czasie ze sobą stosunków dyplomatycznych. Wypadło to jednak o tyle niefortunnie, że tłumacz mówił po hiszpańsku, a nie po portugalsku. Rosyjski jest zresztą językiem, którym usiłują porozumiewać się wszyscy rozmówcy, oczywiście, gdy stwierdzą, że mają do czynienia z kimś z naszych stron. W czasie trwania konkursu wywieszono w Teatro Municipal flagi państw, których przedstawiciele brali udział w rozgrywkach. Rosyjskiej nie wywieszono aż do końca, mimo iż odzywały się na ten temat głośne słowa krytyki. Polska flaga wisiała jednak zawsze, choć o Polsce niewiele się wie w Brazylii. Pytano nas nieraz, czy Polska to Rosja, czy mówi się tam po niemiecku, czesku czy francusku. Naszych wielkich ludzi też nie znają - najwięcej słyszeli o Sienkiewiczu. Wszyscy natomiast z uśmiechem aprobaty wymieniają nazwiska: Chopin, Paderewski. Wszyscy ci, którzy słyszeli w Rio Halinę Czerny - Stefańską, wyrażają się o niej sceptycznie, a o Harasiewiczu nie słyszeli w ogóle.   

No cóż, każdy, nawet najgłośniejszy konkurs ma swoje lokalne znaczenie. I konkurs w Brazylii miał również ograniczony zasięg, ale przyznać trzeba, że posiadał wspaniałą, uroczystą i reprezentacyjną oprawę.  

Pochodnia czerwiec 1958   

 

 

 

Udana impreza w Opolu  

Edwin Kowalik  

    

Powróciliśmy z Opola z uczuciem głębokiego zadowolenia. Ósmy konkurs amatorskich zespołów muzycznych PZN stał się niewątpliwie szczytowym osiągnięciem spośród imprez tego rodzaju, organizowanych dotychczas. Gospodarzem tego interesującego wydarzenia kulturalnego był Opolski Okręg PZN, personalnie - przewodniczący kolega Romańczyk. Oczywiście, jak w każdej pracy ogromnej, żywej machiny i tu zdarzały się drobne usterki - powiemy o tym kilka słów pod koniec - całość jednak wypadła nadspodziewanie efektownie i zrobiła silne wrażenie na widzącym społeczeństwie Opola, miasta czystości, uprzejmości i upodobania do dobrej muzyki.   

W dniu 21 maja bieżącego roku na dwudniowe rozgrywki konkursowe, koncerty i zabawy przybyło czternaście zespołów: z Wrocławia, Kędzierzyna, Bytomia Śląskiego, Gdańska, Krakowa, Bydgoszczy, Będzina, Łodzi, Bytomia Odrzańskiego, Lublina, Warszawy, Częstochowy, Białegostoku i Przemyśla. Na odprawie w dniu 21 maja omawiano sprawy organizacyjne i muzyczne, przy czym dyskusja była żywa i wniosła wiele konstruktywnych elementów do pracy dni następnych. Występy zespołów rozpoczęły się dnia 22 maja o godzinie dziewiątej pokazem muzycznym jedynego zespołu młodzieżowego w tym konkursie, który przyjechał z Wrocławia. Następnie na estradę wychodziły zespoły według kolejności, ustalonej losowaniem, przedstawiając program,  złożony z trzech utworów, obejmujących polską twórczość  rozrywkową. Niektóre zespoły przedstawiły również solistów.  

Występy zespołów oceniało dziewięcioosobowe jury, złożone z działaczy muzycznych i kulturalnych Opola. Byli w nim również dwaj przedstawiciele z Warszawy - znany kompozytor Jerzy Abratowski i redaktor muzyczny PZN - Edwin Kowalik. Oceny stawiano zgodnie z regulaminem, maksimum do dwudziestu pięciu punktów według kryteriów: intonacja i rytm, interpretacja i dobór repertuaru, postawa społeczna zespołu.   

W regulaminie, uwzględniając obchodzone w całym kraju uroczystości, związane z dwudziestoleciem Polski Ludowej, dostosowano, jak już wspomnieliśmy, warunki konkursu do potrzeby krzewienia w naszym kraju upodobania do twórczości rodzimej i kultywowania polskiej muzyki. Poziom tegorocznego konkursu pod względem wykonawstwa był w porównaniu do lat ubiegłych zaskakująco wyrównany. Nie znaczy to, ażeby zespoły, które zajęły końcowe miejsca, dorównywały zespołom czołowym. Równiejszy start dotyczył raczej starannego przygotowania programu, równowagi wewnętrznej pod względem odporności nerwowej i równowagi wykonawczej. Wszystkie zespoły potrafiły utrzymać właściwą postawę artystyczną, stanowiącą głównie o wartości i przydatności estradowej zespołu.  

Programy wykazały lepszy niż w zeszłym roku dobór utworów. Znakomitym postępem w pracy odznaczyły się zespoły z Kędzierzyna, Bytomia i Krakowa, na doskonałym, ustabilizowanym już poziomie utrzymał się zespół gdański. Będę wyrazicielem nie tylko własnych poglądów, gdy przekażę kilka ciepłych słów zespołom z Kędzierzyna i Bytomia Śląskiego. O zespołach tych jeden ze znakomitych jurorów powiedział: "Mogliby z największym powodzeniem występować w najlepszych lokalach krajów europejskich" - a inny: "Zdumiewa mnie precyzja wykonawcza i czystość gry zespołu kędzierzyńskiego, fascynuje wszechstronność stylu, żywotność i bogactwo aranżacji zespołu bytomskiego". Od siebie dodam chyba jeszcze tyle, że zespoły te przynoszą zaszczyt naszej organizacji, oby pracowały i rozwijały się nadal w tym samym stopniu.   

Żmudne i przewlekłe były prace nad ustaleniem i rozdziałem nagród. Komisja postawiła bowiem sobie zadanie, biorąc pod uwagę wysoki poziom, odznaczenie bodaj najmniejszą nagrodą każdego zespołu. Po wielogodzinnych debatach ustalono następującą kolejność: pierwsze miejsce zajął zespół z Kędzierzyna, który otrzymał nagrodę rzeczową Związku Spółdzielni Niewidomych wartości trzech tysięcy złotych oraz nagrodę Zarządu Głównego PZN - cztery tysiące złotych, puchar przechodni i tytuł centralnego zespołu muzycznego niewidomych. Drugie miejsce zajął zespół z Bytomia Śląskiego, któremu przypadły: nagroda rzeczowa ZSN wartości dwóch i pół tysiąca złotych i nagroda pieniężna  Zarządu Głównego PZN - dwa tysiące złotych            

trzecie miejsce zespół z Gdańska, któremu przyznano nagrodę rzeczową ZSN wartości półtora tysiąca złotych i nagrodę pieniężną ZG PZN w wysokości dwóch tysięcy złotych. Dalsze nagrody to: nagroda Ministerstwa Kultury i Sztuki - magnetofon dla zespołu z Krakowa, nagroda Prezydium Miejskiej Rady Narodowej z Opola w wysokości tysiąca złotych dla zespołu z Będzina, nagroda WZSI z Opola - tysiąc złotych dla zespołu z Łodzi, nagroda ZSN - osiemset złotych dla zespołu z Bytomia Odrzańskiego, nagroda Wydziału Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej z Opola w postaci trąbki dla zespołu z Częstochowy, nagroda ZSN - osiemset złotych dla zespołu z Przemyśla.   

Drugi dzień poświęcony został naradzie Krajowej Sekcji Muzyków, w której wzięli udział również członkowie zespołów muzycznych. Dwudziestolecie Polski Ludowej łączy się w naszej organizacji z piętnastoleciem powstania spółdzielczości inwalidów. Patronat ZSN nad opolską imprezą został wykorzystany jako okazja do zapoznania zgrupowania niewidomych z historią i rozwojem ruchu spółdzielczego wśród inwalidów. Referat zredagował i wygłosił prezes Marian Golwala. W interesujących zdaniach podkreślił on znaczenie spółdzielczości dla udostępniania niewidomym szeregu prac i zawodów, podkreślił również potrzebę pełnej konsolidacji PZN i ZSN w dążeniu do podniesienia kultury wśród niewidomych, w szczególności zaś rozwoju wychowania muzycznego. Po referacie nagrodzonym hucznymi oklaskami kierownictwo obrad przejął Zdzisław Silecki - przewodniczący Krajowej Sekcji Muzyków przy PZN.   

Pogadankę o nowoczesnej aranżacji i składzie zespołów wygłosił Jerzy Abratowski, który następnie udzielał fachowych porad członkom zespołów, stawiającym liczne pytania.   

Na zakończenie obrad przewodniczący ogłosił wyniki ósmego konkursu zespołów muzycznych. Wręczając nagrody, przekazał kierownikom słowa uznania i życzył dalszych sukcesów. W godzinach popołudniowych w parku opolskim odbył się dla społeczeństwa koncert w wykonaniu nagrodzonych zespołów, który został przyjęty z entuzjazmem i uznaniem. Wieczorem na terenie Opola i w innych miejscowościach odbyły się liczne zabawy, obsługiwane społecznie przez nasze zespoły.   

Czy tegoroczny konkurs może wzbudzić jakieś zastrzeżenia czy też nasunąć uwagi, godne zastosowania w przyszłości? Niewątpliwie tak. Mamy tu na myśli przede wszystkim fakt udziału w obecnym konkursie o wiele mniejszej liczby zespołów niż w latach ubiegłych - przy czym - nieprzyjemny to moment - grał tylko jeden zespół młodzieżowy. Wydaje się również koniecznym zwiększenie ogólnej sumy nagród, zwłaszcza nagród rzeczowych, w celu mobilizacji do większego wysiłku. Poważne zastrzeżenia budzi również układ programu koncertu laureatów, w którym wystawia się kolejno w pełnych dawkach całe zespoły, nie dbając o atrakcyjność i różnorodność przebiegu muzycznego na estradzie - w przyszłości należy dokładniej przepracować program.  

Nieuzasadniony wydaje się również fakt pełnej eksploatacji wszystkich zespołów na zabawach sądzimy, że zespołom, pracującym żmudnie cały rok należy się chociaż częściowa rekompensata. Nie wszystkim zespołom zapewniono dobrą komunikację, wiele z nich opóźniło swój przyjazd do miejsca zamieszkania o kilkanaście godzin z równoczesnym obowiązkiem normalnego stawienia się do pracy tuż po przybyciu.   

Społeczeństwo opolskie przyjęło niewidomych wdzięcznie. W pierwszym dniu oferowano im koncert z udziałem orkiestry symfonicznej, niestety przyjętym przez niewidomych bez należytego szacunku - mam na myśli słabą frekwencję. Ogólna postawa niewidomych była jednak w tym roku dobra, godna imprezy, którą określić by można mianem świetnej organizacyjnie, fascynującej muzycznie i bogatej w doświadczenia.  

    Pochodnia czerwiec 1964  

         

 

     Tam, gdzie kołysano Fryderyka   

    Edwin Kowalik   

    

Żelazowa Wola - nieduża wioska, położona na równinnej Ziemi Mazowieckiej - to miejsce narodzenia się dziecięcia mającego swoją muzyką przez całe wieki porywać serca. Oficyna, w której urodził się w lutym 1810 r. Fryderyk, otoczona jest cudownym parkiem. Długą, asfaltową aleją kroczy się do wejścia wśród gęstych kasztanów, drzew lipowych i bukszpanów.  

Dom zapełniony jest zawsze w niedzielę turystami, pragnącymi posłuchać muzyki i zobaczyć pokoje, w których mijały pierwsze dni genialnego twórcy. Z głośników płynie muzyka Chopina i słychać głosy przewodników, opowiadających o życiu rodziny Chopinów. Pokazują pomieszczenia - na prawo kuchnia wypełniona naczyniami miedzianymi, ze skromnym kominkiem, dalej salonik, w którym teraz stoi ogromny fortepian i odbywają się koncerty, a dalej pokój matki z niszą, w której przyszedł na świat Fryderyk. Wreszcie pokój dzieci i gabinet ojca. Sień wiedzie na przestrzał wprost do ogrodu. Wszystkie pokoje ozdobione są obrazami, między innymi konterfektem rodziców i portretem kompozytora, wykonanym przez Delacroix. Ściany, które okrywają kilimy, są białe, kontrastują z obelkowanym sufitem ozdobionym pastelowymi ornamentami. Jest sporo mebli z epoki Chopinów, są oczywiście także mebelki, jakich używał Fryderyk i jego trzy siostry.  

Pianista przed koncertem wchodzi po spadzistych schodach na górę, gdzie w dużym pokoju ma instrument do ćwiczenia. Tu dostaje herbatę na pokrzepienie, tu przebiera się w strój uroczysty i patrzy z okna na podążające tłumy. Park jest ogromny. Chodzi się po nim jak po prawdziwym raju - boczne zarośnięte krzewami ścieżki są tak liczne, że można się w nich pogubić. Zwiedzający przekracza jeden i drugi mostek nad Utratą, spoczywa na ławce pod rozłożystym dębem, wchłania zapach wspaniałych róż i jaśminów.  

Niedaleko Żelazowej Woli jest wieś Brochów, a w niej kościół obronny, z wieżami ze strzelnicami. To tu w księgach parafialnych zapisano zawarcie małżeństwa między Mikołajem Chopinem i Justyną z Krzyżanowskich, a potem imiona ochrzczonego dziecka: Fryderyk Franciszek - to właśnie mistrz romantycznej muzy, zawartej w mazurkach, nokturnach, polonezach. Pani Justyna była daleką krewną rodziny hrabiostwa Skarbków, których dwór stał w tym samym co dzisiaj ogrodzie.

 Mikołaj był guwernerem, nauczycielem dzieci Skarbków. Był Francuzem, uczył więc ich wspaniale tego tak modnego wtedy w Polsce i na świecie języka, uczył też innych przedmiotów. Tutaj oświadczył się o rękę krewnej Skarbków, a kiedy się pobrali, otrzymali ową oficynę - dzisiaj miejsce koncertów - jako dar ślubny. Dzieci posypały się dość gęsto. Fryderyk, jako chłopiec, był wprawdzie jedynakiem, lecz miał trzy siostry: Ludwikę, Izabellę i Emilię. Emilka zmarła w wieku siedemnastu lat, starsze siostry wydały się za mąż, dożywając późnego wieku i obdarzając mężów wspaniałym i licznym potomstwem.  

Fryderyk kołysany był w alkowie po urodzeniu tylko przez siedem miesięcy cichł ponoć na każdy czysty śpiew matki, która układała go tym sposobem do snu. Mikołaj Chopin przyjął w tym czasie posadę nauczyciela w liceum Lindego w Warszawie, a jego żona podjęła się prowadzenia stancji dla uczniów tej szkoły. Jednakże rodzina Chopinów miała stałą łączność z krewnymi w Żelazowej Woli i Chopin spędził tu niejedne wakacje jako chłopiec, a potem jako młodzieniec, już znany ze swych pieśni i kompozycji fortepianowych. Kiedy wyjeżdżał do Wiednia - a miał już nigdy do Polski nie powrócić - otrzymał właśnie z Żelazowej Woli garść ziemi, mającej mu przypominać ukochaną ojczyznę. Dziś, kiedy mija 180 lat od urodzenia się geniusza, odwiedzamy i patrzymy na Żelazową Wolę jak na miejsce uświęcone, tchnące pięknem cudownych melodii i harmonii, zrodzonych w umyśle i sercu Polaka, który zaczerpnął te melodie z ludu, z jego śpiewu i przetworzył w najwspanialsze dzieło.  

Historia domu Chopina, miejsca obecnych pielgrzymek muzycznych, nie jest skomplikowana, ale dość interesująca. Dwór Skarbków został zniszczony w czasie I wojny światowej, kiedy w komnatach osadziły się wojska, carscy sołdaci, a w dolnych pomieszczeniach urządzono stajnię dla ich koni. Dwór, spalony w tych czasach, nigdy nie został odbudowany, pozostała jednak owa oficyna, zdewastowana i okaleczona przez wojnę i czas, ale cała. Nic się tam jednak nie działo, aż do lat trzydziestych.  

Dopiero w 1934 r. społeczeństwo spostrzegło, że wypada coś z tym tak pamiątkowym miejscem uczynić. Powstało Towarzystwo im. Fryderyka Chopina. Zawiązano fundację, której zadaniem stało się zebranie pieniędzy na wykupienie dworku i ogrodu i zrekonstruowanie zabytku. Celu dopięto w trzy lata, tuż przed II wojną światową. Dworek unowocześniono w taki sposób, aby nie naruszając tradycyjnego wyglądu i stylu, mógł się stać miejscem zamieszkania opiekunów zabytku i udostępniał szerokiej rzeszy turystów wszystkie wartości i swe piękno.  

Są więc tu teraz podjazdy i parkingi dla samochodów, jest gospoda, w której można zjeść smaczne posiłki. Jest sklep z pamiątkami chopinowskimi, urządzono park ku wygodzie zwiedzających, wypełniając go ławkami, a sam dworek posiada teraz sanitariaty, oczywiście elektryczne oświetlenie i dobre nagłośnienie. Słuchacze przebywają bowiem na zewnątrz, słuchając muzyki przez wzmacniacze, a pianista gra w salonie na wspaniałym Steinwayu. Do salonu wpuszcza się niekiedy co dostojniejszych gości. Muzyka brzmi w tym pokoju zbyt głośno, bo pomieszczenie jest małe, a fortepian koncertowy olbrzymi, ale ważny jest nie sam rodzaj dźwięku, lecz nastrój rodzący się z przekonania, że tutaj grać i słuchać to znaczy być w centrum genialnej muzyki, zajrzeć jakby do duszy tego, który stał się obywatelem świata, będąc z rodu warszawianinem.  

Koncerty w Żelazowej Woli odbywają się już od kilkudziesięciu lat. Ja sam zacząłem je tu wykonywać w niedzielne wiosenne i letnie przedpołudnia zaraz po konkursie, przyjeżdżam zatem tu ponad trzydzieści lat. Tylko dwa razy nie dotknąłem klawiatury w Żelazowej Woli: raz, gdy byłem dłużej za granicą, i drugi raz, gdy w stanie wojennym artyści postanowili wyrazić swój protest. Lecz muzyka nie znosi przerw, musi płynąć, musi brzmieć. Wróciły więc koncerty, choćby dlatego, aby pokrzepiać serca nadzieją i podtrzymywać w ludziach polskiego narodowego ducha. Grałem zatem wiele razy i zawsze z prawdziwie wielkim wzruszeniem. Komu ja tu nie grałem - rzeszom zwykłych turystów, ale i specjalnym wyprawom do chopinowskiej Mekki: naukowcom, japońskim i angielskim studentom języka polskiego, Rosjankom, które po raz pierwszy przyjechały do Polski i roniły łzy przy dźwiękach wielkiego Chopina, słuchał też mnie jakiś szejk arabski, obdarzywszy potem pięknym pudełeczkiem z laki, wyściełanym miękkim atłasem. Iluż też było literatów, malarzy i mężów stanu - trudno opisać.  

Jako niewidomy, nie byłem jedynym, który tu koncertował. Sprowadziłem na tourne dobrego wykonawcę hiszpańskiego, Ortigę Belmonte, i jego trasa koncertowa objęła także zabytek chopinowski. Zdarzało mi się grywać po kilka razy w ciągu roku, gdy jakaś grupa lub osobistość zamawiały dla siebie specjalny koncert.  

Tutaj też, w Żelazowej Woli, nakręcono jedną z sekwencji filmu ”Chopin zapisany brajlem” - o mojej działalności koncertowej i muzycznej. Nagrywałem wtedy Scherzo h-moll z kolędą Lulajże Jezuniu. Zdjęcia kręcono w scenerii zimowej. Grupa ludzi siedziała w salonie, za oknem spadały płatki śniegu, wielkie gałęzie drzew obsypane zwałami puchu robiły wspaniałe wrażenie. Żelazowa Wola na długo została ze mną utrwalona dla przyszłych widzów - byłem z tej Żelazowej Woli dumny. To tak, jakbym zawarł z samym Fryderykiem przyjaźń, jakbym spędził z nim chwile zabawy, dni wspólnego muzykowania.  

Wykonawców grających w dworku Chopina przewinęło się setki. Co roku bowiem od maja do października rozbrzmiewają po dwa koncerty w każdą niedzielę łatwo policzyć - blisko sto każdego sezonu.  

Bywałem na niektórych koncertach jako słuchacz, przyglądałem się i przysłuchiwałem drobnym epizodom, nieraz dość charakterystycznym. Oto Artur Rubinstein nie chce grać w pustym pokoju, do naczynia - jak powiada - mając na myśli mikrofon. Każe przesunąć fortepian do drzwi tarasu, aby być bliżej słuchaczy, by mieć z nimi żywy kontakt. Witolda Małcużyńskiego słuchałem przez telewizję. Siedział przy fortepianie i nie orientował się (nikt mu tego nie powiedział), że kamery są już włączone. Ziewnął sobie raz i drugi szeroko, potem beztrosko podrapał się za uchem, a wreszcie zdjął marynarkę smokingu i jął się nią wachlować - było gorąco. Dopiero wtedy ktoś dał mu znak - speszył się wyraźnie.  

Stanisław Szpinalski był świetnym pianistą, ale krytykowanym za nadmierne tempo, jakie nadawał interpretacjom dzieł Chopina. Po koncercie w Żelazowej Woli jego stary dobry przyjaciel, prof. Zbigniew Drzewiecki zapytał nieco uszczypliwie: I znowu, Stasiu, grałeś tego Walca Es-dur w wariackim tempie, dlaczego? - Bo widzisz - odpowiedział pianista - moja żona przygotowuje dzisiaj na obiad indyka z truflami i nie chcę się ani minuty spóźnić. Szpinalski słynął jako smakosz.  

Wielki chopinista Henryk Sztompka odznaczał się swobodą i towarzyskim obyciem. Słynął też z wielkiego poczucia humoru, lubił żartować na swój temat oraz chętnie udzielał wywiadów. Pewnego razu młoda, niewyrobiona dziennikarka zapytała: Mistrzu, kto - według mistrza - był większym kompozytorem: Chopin czy Szymanowski? Sztompka pomyślał chwilę: Niewątpliwie Chopin. - A dlaczego mistrz tak sądzi? - pyta dalej dziennikarka. Wie pani, no, no, Chopin miał dużo większy nos od Szymanowskiego. Dziennikarka uciekła wielce speszona lekcją wskazującą, że nie należy zadawać niefortunnych pytań.  

Żelazowa Wola jest obdarowywana sowicie. Cały świat interesuje się jej istnieniem i działalnością Towarzystwa Chopina, patrona tego obiektu. Firma japońska Kawai Yamaha ofiarowała po swoim najlepszym egzemplarzu koncertowego fortepianu. Steinway przesłał zestaw narzędzi do strojenia, zestaw nagrań chopinowskich. Inne instytucje zasilają finansowo powstałą Fundację Chopinowską, a liczne powołane do życia Towarzystwa im. Fryderyka Chopina - jest ich już na całym świecie ponad dwadzieścia - urządzają koncerty i organizują konkursy, obdarzając laureatów hojnymi nagrodami, idącymi w tysiące dolarów.  

Dworek i park w Żelazowej Woli utrzymane są doskonale. Pracują przy tym obiekcie oddani i znający się na rzeczy ludzie. Już przed wojną zajmowała się dworkiem grupa melomanów, na której czele stał sławny organizator życia muzycznego, Tadeusz Mayzner, prowadzący w przedwojennym Polskim Radio audycje dla młodzieży, które niezmiennie rozpoczynał powtarzaniem: Dzień dobry, kumy i kumotry”, co dzieciom bardzo się podobało. On to właśnie, działając w myśl koncepcji architekta zieleni, Franciszka Krzywdy-Polkowskiego, doprowadził do realizacji jego projekt urządzenia ogrodu - parku żelazowowolskiego, tak dzisiaj słynącego swoim cudownym wyglądem.  

Teraz zajmuje się obiektem pan Owczuk, z wykształcenia historyk sztuki, bez reszty oddany miejscu urodzenia Chopina. Gości i pianistów zawsze i niezmiennie witają urocze panie, prowadzące muzyka do pokoju ćwiczeń, podające herbatę, czytające program przed rozpoczęciem koncertu i obdarzające wykonawcę olbrzymim bukietem kwiatów. To ludzie Żelazowej Woli sprawiają, że jest tu tak ciepły, tak rodzinny nastrój. Żelazowa Wola - ukochane moje i wszystkich nas miejsce. Tu urodziłeś się, Fryderyku, tu wyssałeś z mlekiem matki polską pieśń, tu patrzyłeś na świat, na padający śnieg, słuchałeś w maju słowiczych treli, wchłaniałeś w swoją wątłą jeszcze wtedy duszyczkę szelest opadających liści.  

To wszystko przeobraziłeś w dźwięki, melodie, akordy, w poezję muzyki. Napisałeś pośród wielu swoich utworów także i „Kołysankę” - może były to echa twojej dziecięcej duszy, nuty łagodnej piosenki, którą nad kołyską śpiewała ci w Żelazowej Woli twoja matka. Tak, to ona dała ci początek życia i początek genialnych dzieł, polskich dzieł. A wszystko to stało się w Żelazowej Woli, w wiosce położonej na równinnej Ziemi Mazowieckiej.       

       Magazyn Muzyczny kwiecień 1990  

 

Moje fascynacje

       Edwin Kowalik

        

 

 

Góry

 

Otaczały mnie zewsząd - nie znałem ich imienia

Milcząc, niejednakowe szczytami, równe w dostojeństwie -  

Skały, otulające ziemię cudem piękna, wielkości,

Synowie epok, formacji, wstrząsów, ręki Rzeźbiarza…

Stoją niebosiężne i patrzą w głąb siebie, jak artysta

Szukający natchnienia.

Piąłem się p Giewoncie po raz pierwszy - z niechęcią, naginając wolę  

Poranione stopy wpadały w rozpadliny, uderzały o głazy,

 I nagle przemknęła myśl - gdy dotkniesz na szczycie krzyża, w przyszłości osiągniesz to, co tak bardzo zamierzasz…

Podciągam się dłońmi za łańcuch, przesuwam stopy po krawędzi -  

Jestem na szczycie

Kładę palce na chłodny metal krzyża…

Powrót jeszcze trudniejszy - tak się układa pierwiastki odkupienia

cierpliwie, powoli…

Otaczały mnie zewsząd niejednakowe szczytami, nieznane mi z imienia

Ozdabiające ziemię bogactwem widoków, piękne,  

niebotyczne,  

Stoją milczące, zapatrzone w głąb, jak twórca, który w duszy

doznaje olśnienia.

 

 

        

 

Wszechświat

 

Przed miliardami lat była wielka chwila twojego urodzenia

Gdy materia skupiona w jednym atomie

O niewiarygodnej wprost koncentracji

W gigantycznej eksplozji wyrzucona z ognistej kuli

Podążyła z szybkością światła we wszystkich kierunkach przestrzeni

Rozszerzający się wszechświat emanował blaskiem  potężnego wybuchu

Tak ruszył zegar odmierzający  czas rozwoju i czas istnienia

Lustra teleskopów widzą miliardy gwiazd we wszechświecie

Każda z nich jest większa od naszego układu słonecznego

Jakim jesteśmy pyłkiem, gdy zważyć, że światło z jednego krańca do drugiego biegnie lat tysiące

Rodzą się i gasną słońca jak ludzie - niepozornie,  w przedziwnym sekrecie

A my tlimy się w tym bezkresie jak nikłe płomienie,

Lecz obdarzone potęgą twórczego myślenia

I wolą poszukiwania,  pragnieniem dotarcia do prawdy odwiecznej

Człowiek - niepojęte, nierozpoznane centrum płodne ziarna  zasiane w bezmiarze

Jest swoistym wszechświatem - lecz i upadkiem, umieraniem

Dąży w ciągu życia do celu poznania złożoności tajemnic…

Choć bliżej, a ciągle daleko - jak horyzont szeroki, odległy gdy kroczysz dalej, wyżej

I tak wędrujemy przez świat zagubieni

Stworzeni na obraz i podobieństwo

Mali tułacze, wielcy synowie Boga

        

 

 

Życie

 

To śmigła jaskółka co mknie w promieniach słońca

Rój pszczół pracujących, zwinny pstrąg w przejrzystej toni

Groźny władca pustyni lew z grzywą wspaniałą

Ty i ja my wszyscy ludzie  tak skomplikowani  

Obdarzenie iskrą dobroczynna - życiem

Byt i świadomość, podwójny cud istnienia

To ruch, rozwój i  energia - pierwotne ogniwa

Wcielają się w światło umysłu, poryw wyobraźni

W radości podniety i zdolności doskonalenia

W następstwo pokoleń - tę swoistą wieczność

Mówię tu o symbolach

Lecz to tylko opis, a gdzie definicja

 

Ciągle jej nie ma, lecz na cześć życia pieśń wyśpiewać trzeba

Złożyć hołd sile rozumu, niezłomności woli

Bądź błogosławione dążenie do wolności,

Poszukiwanie prawdy,  potęga miłowania,

Twórcze natchnienie i pragnienie  dobra

Ulepszenie świata  i praca dla chleba

 

Życie to dziecię delikatne jak tchnienie, gdy mówi pierwsze słowa

Kobieta kiedy kocha i szczęście rozdziela

Epoki zbudowane męską wiedzą i wolą

Dzieła sztuki  odblask wielkich dusz artystów

Muszę zawołać  ecce  gaudium  vitac

Brońmy życia , by się nim delektować