Edwin Kowalik, artysta, mąż i ojciec   

        Z Danutą Kowalik rozmawia Stanisław Kotowski.   

    

 S.K. - Proszę powiedzieć, gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach poznała Pani przyszłego męża?   

       Danuta Kowalik:  

         - Na postawione mi pytanie: "Gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach poznałam przyszłego męża", nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie. Zacznę więc od zamierzchłych czasów.   

  W okresie powojennym chodziłam w Łodzi do szkoły, w której pojawiła się niewidoma dziewczynka. Wywołało to wśród uczennic (jako że szkoła była żeńska) sensację i ciekawość, ale wzbudziło też autentyczne zainteresowanie problemami wiążącymi się z brakiem wzroku i chęć ułatwienia nauki i życia codziennego niewidomym rówieśnikom.   

Nową koleżanką zajęły się uczennice z jej klasy, a pozostałe chętne dziewczynki (do których i ja należałam), przy pomocy naszych naprawdę światłych i wspaniałych nauczycieli, nawiązały serdeczną współpracę z mieszczącym się w pobliżu naszej szkoły internatem dla niewidomych dzieci. I tak rozpoczęła się moja znajomość ze środowiskiem niewidomych.   

Edwina Kowalika zobaczyłam po raz pierwszy na akademii, którą uświetnił występem w podziękowaniu naszej szkole za przyjaźń i pomoc okazywaną jego młodszym koleżankom i kolegom.   

Nie miałam z nim wtedy żadnego osobistego kontaktu, nawet nie zapamiętałam jego nazwiska. Pamiętam tylko, że był od nas starszy, a jego gra - w porównaniu z prezentowanymi zazwyczaj na akademiach popisami muzycznymi - była poruszająca i w pełni profesjonalna.   

Z niewidomą koleżanką z równoległej klasy znałyśmy się, ale nie byłyśmy zżyte w szkolnych czasach. Tak się jednak złożyło, że po maturze tylko my dwie z całej szkoły zdałyśmy egzaminy (wprawdzie na różne wydziały) i zostałyśmy przyjęte na Uniwersytet Jagielloński w Krakowie. W tym pięknym, ale nieznanym nam mieście, zbliżyłyśmy się bardzo. Mieszkałyśmy przez trzy lata w domu akademickim, w jednym pokoju.    

W okresie naszych studiów przyjechał na koncert do krakowskiej filharmonii Edwin. Towarzyszył mu przyjaciel. Oczywiście byłyśmy na tym koncercie, potem w jakimś większym gronie na kolacji. Następnego dnia zwiedzaliśmy Kraków, a ponieważ posiadałam uprawnienia przewodnika po tym mieście i tym razem starałam się spełnić jak najlepiej to zadanie.   

W czasie tego spotkania dowiedziałam się o osiągnięciach Edwina Kowalika, o niedawno uzyskanej nagrodzie na konkursie w Bukareszcie i zakwalifikowaniu go do polskiej ekipy pianistów na V Międzynarodowy Konkurs Chopinowski.   

Po trzech latach wyjechałam do Warszawy, by kontynuować studia. Tu również udało mi się nawiązać kontakty ze środowiskiem niewidomych.   

W lutym 1955 r. odbywał się V Konkurs Chopinowski - wspaniały, niezwykły dla nas, wówczas młodych ludzi. Leciutkie uchylenie słynnej "żelaznej kurtyny" umożliwiało przyjazd do Warszawy uczestników i jurorów z różnych zakazanych dotąd stron świata. Była też jako gość honorowy królowa belgijska, a wszystko to odbywało się w świeżo odbudowanej z wojennych ruin Filharmonii Narodowej.    

Kupno biletów dla zwykłego śmiertelnika nie było łatwe, by nie powiedzieć nieosiągalne, szczególnie na dalsze etapy. Zdobyłam się na odwagę i zwróciłam się do Edwina o pomoc, powołując się na wspólnych znajomych i na tamto krakowskie spotkanie. Dostałam bilety na dwa koncerty.   

Rok po konkursie Edwin przeniósł się do Warszawy, ja kończyłam studia. Nie pamiętam w jaki sposób nawiązaliśmy kontakt. Zaczęliśmy się spotykać, trochę mu czytałam, trochę dyktowałam nuty, ale moje umiejętności w tym zakresie nie były duże. Chodziliśmy do teatru, na wielokilometrowe piesze spacery, bo Edwin chciał schudnąć, rozmawialiśmy o sztuce, polityce - jako że był to czas październikowych zawirowań i przemian - o życiu.    

No i pobraliśmy się, dochowaliśmy się dwojga dzieci, czwórki wnuków i przeżyliśmy razem prawie czterdzieści lat.  

      

Pytanie dotyczące życia niewidomego artysty, jest pytaniem - rzeką. Aby na nie odpowiedzieć, należałoby napisać rozprawę naukową albo poemat. A najlepiej jedno i drugie, ale jest to po prostu niemożliwe, więc poruszę kilka drobnych spraw.  

 Oczywiście, że trudności był ogrom, małych i dużych, występowały na najrozmaitszych płaszczyznach i poziomach, pojawiały się i narastały, inne na każdym etapie wspólnego czterdziestoletniego życia.  

Wiele osób idealizuje życie artystów, a nawet zazdrości im przeżyć, wrażeń, sukcesów, zarobków, ale nie każdy zdaje sobie sprawę z wymogów, jakim musi sprostać artysta na co dzień. Pominę tu problemy talentu, wrażliwości, rozterek artystycznych, które są istotne, ale skupię się na prozaicznych realiach.  

Koncertujący pianista potrzebuje do codziennej pracy dwóch instrumentów. Konieczny jest dobry fortepian do cyzelowania repertuaru i drugi fortepian lub niezłe pianino do ćwiczenia i nauki nowych utworów. Instrumenty wymagają systematycznego strojenia i okresowego przeglądu przez korektora. Należy na to w rodzinnym budżecie przewidzieć wydatek, podobnie jak na czynsz czy opłatę za korzystanie z telefonu.  

Instrumenty co pewien czas należy zmieniać, gdyż nie wytrzymują codziennego wielogodzinnego użytkowania. Koszt koncertowego fortepianu - nawet używanego, ale w dobrym stanie - można porównać z ceną dość luksusowego samochodu. Podczas czterdziestu lat mąż zmieniał fortepian czterokrotnie i tylko raz na nowy, zresztą wcale nie najdoskonalszej klasy. Również pianina były wymieniane.  

Instrumenty muszą gdzieś stać i pianista musi gdzieś pracować w ciszy i spokoju. Istnieje więc konieczność posiadania większego mieszkania, zwłaszcza gdy artysta ma rodzinę. Wiąże się to z ponadprzeciętnymi wydatkami, nie mówiąc już o trudach zdobycia takiego lokum.  

Artysta musi też być wyposażony w odpowiednie ubranie - frak, smoking, lakierki, specjalne kamizelki, koszulę, spinki itp. Co pewien czas ten ubiór należy wymieniać.   

Nie będę nawet wspominała o kosztach związanych ze specyfiką niewidomego artysty, a więc konieczności podróży i wielu innych działań wraz z osobą towarzyszącą, bo to oczywiste.  

Dochody z koncertów są niesystematyczne i często trudne do przewidzenia, a życie ma swoje codzienne prozaiczne wymagania.  

Aby sprostać tym potrzebom, obydwoje pracowaliśmy również etatowo. Powodowało to nowe trudności życiowe i organizacyjne, tym bardziej że nie mieliśmy rodzinnego zaplecza.  

Należy również wspomnieć o specyfice minionych lat. Na przykład w czasach PRL-u nie istniał zawód impresaria, który mógłby podjąć się prac organizacyjnych związanych z koncertami. Nie zapomnę incydentu, gdy na prośbę męża zaniosłam do działu ogłoszeń "Życia Warszawy" anons o poszukiwaniu impresaria. Musiałam przy tym wylegitymować się dowodem osobistym. W ustalonym dniu ogłoszenie nie ukazało się, ja natomiast otrzymałam pisemne wezwanie do jednego z szefów cenzury, który pouczył mnie, że działam wbrew prawu, bo w polskim rejestrze nie ma zawodu impresaria.  

Wszystkie sprawy organizacyjne, a więc korespondencja, telefony związane ze znalezieniem miejsca koncertu, uzgadnianie terminów, zamawianie hoteli, znalezienie osoby towarzyszącej, kupno biletów na pociąg czy autobus musieliśmy wykonywać osobiście.  

A przecież mąż musiał ćwiczyć, przygotowywać nowy repertuar, rozwijać się artystycznie. Do tego dochodziły obowiązki w pracy, wychowywanie dzieci, prowadzenie domu, zobowiązania artystyczno-towarzyskie i zwykła codzienność w niełatwych czasach, kiedy to artykułów pierwszej potrzeby nie można było kupić, ale się je zdobywało. Nie myślę przy tym o jedzeniu czy mydle. Mogłabym snuć barwne opowieści zakończone happy endem o zdobywaniu metronomu czy strun do fortepianu, ale także o lakierkach, czy zwyczajnych czarnych skarpetkach, nie mówiąc o kawałku połyskliwego czarnego jedwabiu na klapy do smokinga.  

Wspominam o tym nie dlatego, żeby się żalić czy kpić, ale wykazać ile wysiłku, energii i czasu pochłaniały sprawy błahe, lecz nieodzowne. Wszystko to pogłębiało trudności, wpływało na jakość życia i na wzajemne stosunki.  

Jak sobie radziliśmy?  

Mąż odznaczał się niespożytą energią, wielkimi talentami organizacyjnymi i benedyktyńską pracowitością. Ja na swoim odcinku wspólnego życia starałam się, czasem z zadyszką, dotrzymywać mu kroku.  

A jakie były nasze powszednie dni?  

Różne, jak we wszystkich małżeństwach. Każde z nas, oprócz walorów, miało wady i słabostki. Bywało, że napór codzienności przytłaczał. Czasami między nami iskrzyło, zdarzały się też ciche dni, ale zawsze pchaliśmy nasz wózek w jedną stronę. Wyznawaliśmy wspólne wartości zarówno w sprawach najważniejszych, jak i tych zwyczajnych, prozaicznych. Nie szczędziliśmy sił, staraliśmy się być konsekwentni i unikać małostkowości.  

Przeżyliśmy wspólnie bardzo pracowite, wypełnione problemami i trudnościami życie, ale było ono ciekawe, fascynujące, pełne żaru,   

 Mieliśmy dwoje dzieci (syna i młodszą o trzy lata córkę), zajmowały one w życiu męża bardzo ważne miejsce. Troszczył się o nie, starał się zapewnić korzystne warunki materialne, poświęcał im swój czas, uwagę i serce.   

Nie wykonywał przy maluchach prozaicznych zabiegów pielęgnacyjnych, ale tak układał swoje zajęcia, żeby móc mieć z nimi stały kontakt. To mąż z niewypowiedzianą radością "odkrył", że nasz syn pierwszy raz stanął w łóżeczku, a potem był niezmiernie dumy, że malec zaczął bardzo wcześnie chodzić. W późniejszych latach odprowadzał córeczkę do przedszkola.   

Troszczył się o zdrowie i rozwój dzieciaków, uczył wyraźnej mowy, liczenia, wymyślał najrozmaitsze zagadki i gry aktywizujące umysł. Z wyjazdów koncertowych często przywoził atrakcyjne zabawki lub inne trudno osiągalne wówczas dobra, jak buciki czy rajstopki.   

Jednak fundamentalnym wkładem męża w wychowanie dzieci było wpajanie im od najwcześniejszych lat zasady uczciwości i odpowiedzialności, a także wdrażanie do systematyczności i porządku. Na przykład zamówił u stolarza (pod wymiar, bo mieszkanie mieliśmy bardzo małe) zwykłe drewniane pudła i wymagał chowania w nich zabawek. Sprawdzał też, czy dzieci wychodząc do przedszkola, a później do szkoły, zostawiają w domu porządek. A kiedy okazało się, że całkiem niedużemu jeszcze dziecku, trudno jest unieść górną część tapczanu, by schować pościel, wynalazł tapicera, który przymocował do unoszonej części dwa uchwyty z mocnej taśmy i zamontował bardziej elastyczne sprężyny. Wspominam o tym drobnym epizodzie, by podkreślić, że stawiając wymagania dzieciom, mąż zawsze zastanawiał się nad realnością ich spełnienia. A ponadto, mimo upływu kilkudziesięciu już lat, tak udoskonalony tapczan do chwili obecnej mnie samej ułatwia życie.   

Mąż przygotowywał dzieciom wypisane na maszynie szczegółowe rozkłady dnia z uwzględnieniem nauki, zajęć dodatkowych, obowiązków domowych, odpoczynku, przyjemności i rozliczał je. Wprawdzie nie nadzorował systematycznie ich nauki czy zajęć muzycznych, ale bardzo starannie "doglądał" edukacji. Podsuwał lektury, chodziliśmy na odpowiednie dla ich wieku koncerty, sztuki teatralne, filmy, a potem rozmawialiśmy o tym wszystkim.   

W czasie wakacji, które choć w części zawsze spędzaliśmy z dziećmi, razem zwiedzaliśmy kraj, wędrowaliśmy po dolinach i górach - weszliśmy nawet na Giewont i dzieci były dumne ze swego taty. Uprawialiśmy trochę sportów. Mąż dobrze pływał i dosłownie szalał z dzieciakami w wodzie. Przez kilka sezonów z nieletnim jeszcze synem chodził popływać w niedzielę o szóstej rano, gdyż tylko w tej godzinie basen był ogólnodostępny. Jeździli też dużo z wielką przyjemnością na tandemie.   

W naszej rodzinie nie było wojskowego drylu ani sielankowego klimatu, bywało swobodnie i wesoło, czasem dochodziło do różnicy zdań i pewnych zgrzytów, ale zarówno syn, jak i córka wyrośli na pracowitych i zorganizowanych ludzi. Potrafią osiągać zamierzone cele i umieją odróżniać sprawy ważne od błahych. Jest to ogromna zasługa ich ojca - Edwina Kowalika.  

Biuletyn Informacyjny 11-12-3-2007-2008