Biografia prasowa  

Edwin Kowalik  

muzyk  pianista  

Jeden z laureatów V Konkursu Chopinowskiego  w Warszawie

w 1955 roku,  redaktor naczelny  miesięcznika: „Magazyn Muzyczny”,

patron  Szkoły Muzycznej dla Niewidomych w Laskach     

Najmłodsze lata  

Danuta Kowalik  

Edwin Kowalik urodził się 1 września 1928 roku  w Chropaczowie na Śląsku, ale był jeszcze maleńkim dzieckiem, kiedy jego rodzice przenieśli się do Częstochowy. Tu spędził dzieciństwo, tu przyjeżdżał na wakacje i właśnie to miasto uważał za swoje rodzinne. Z Częstochową wiązały się jego najwcześniejsze wspomnienia.  

Pewnej niedzieli matka zabrała go na Jasną Górę. W momencie, gdy organy zabrzmiały pełnym tutti, malec podniósł głowę, otworzył usta, chwycił się matczynej sukni i zadrżał na całym ciele. To pierwsze zetknięcie z muzyką, jej ogromem i wspaniałością pozostało mu w pamięci na całe życie.  

A na co dzień fascynowały go nieodmiennie i głęboko melodie wygrywane przez amatorskie orkiestry i pieśni śpiewane przez kompanie pobożnych pątników pielgrzymujących do jasnogórskiego klasztoru.  

Z tego wczesnego okresu zapamiętał otrzymane w prezencie piękne, dwustronne organki, grające w dwóch różnych tonacjach. Potrafił bawić się nimi godzinami, wygrywając zasłyszane melodie. Zapamiętał też swoje ostatnie wrażenia wzrokowe: posilającego się na postoju konia z głową ukrytą w worku z obrokiem i łabędzie - niewyraźne białe kule, poruszające się majestatycznie na stawie.  

Mały Edwin widział coraz słabiej, tracił wzrok. Początkowo było to trudne do zauważenia. Dość długo nikt nie potrafił postawić diagnozy, a miejscowy felczer uważał, że prawdopodobnie dziecko z tego wyrośnie. Dopiero kiedy chłopiec miał około pięciu lat i aby podnieść upuszczoną łyżeczkę, musiał ją wymacać rączką na podłodze, rodzice wpadli w panikę. Próbowali wszystkiego - szukali lekarzy, za radą znachorki karmili dziecko parzonymi kurzymi wątróbkami i poili ziołami.  

Znaleźli okulistę, ten skierował ich do szpitala, stamtąd trafili do kliniki okulistycznej w Krakowie, gdzie tracący wzrok pięciolatek został sam w zupełnie obcym otoczeniu. Po serii skomplikowanych badań opuścił klinikę z werdyktem nie dającym nadziei. Przyczyną nieodwracalnej utraty wzroku okazał się uraz okołoporodowy. (Po latach diagnozę tę potwierdzili okuliści w Sao Paulo. Po konkursie w Rio de Janeiro i świetnym tournee po Brazylii lekarze, oczarowani i wzruszeni grą Edwina, zaprosili go do swej najnowocześniejszej wówczas kliniki, oferując wszelkie dostępne medycynie środki i techniki leczenia. Niestety, nie mogli mu pomóc.)  

I tak chłopiec wrócił z Krakowa do Częstochowy do rodziców, do swoich trzech sióstr, do babci i dziadka. Jak dawniej z zapamiętaniem wygrywał na swoich organkach, wyśpiewywał zasłyszane melodie, biegał z siostrami po podwórku, chodził z babcią na działkę, a w upalne dni kąpał się w Warcie. Wzrok pogarszał się szybko. Po półtora roku zostało mu tylko poczucie światła w jednym oku.  

Rodzice rozpaczliwie szukali szkoły, w której mógłby się wychowywać i uczyć ich uzdolniony muzycznie syn. Dowiedzieli się o istnieniu zakładu dla niewidomych dzieci w Laskach i czynili starania o umieszczenie tam dziecka. Barierą nie do pokonania dla tej licznej i niezamożnej rodziny stała się konieczność wnoszenia comiesięcznej opłaty za pobyt w zakładzie. Nie rezygnowali. Pisali podania i prośby o pomoc do najróżniejszych instytucji i organizacji, dotarli nawet do biura samego Piłsudskiego. I wreszcie dzięki interwencji Marszałka częstochowski magistrat znalazł potrzebne środki.  

Po załatwieniu wszystkich formalności, 12 maja 1935 roku, matka wyruszyła z Edwinem do Lasek. Warszawa, przez którą musieli przejechać aż dwoma tramwajami, by wsiąść do autobusu jadącego do Lasek, była niezwykle poważna i cicha, bowiem tego dnia zmarł Piłsudski.  

I co dalej? -  

Danuta Kowalik  

„Nowy Magazyn Muzyczny” Nr 14-2005   

Na początku 1945 r. po zakończeniu działań wojennych na terenie centralnej Polski Edwin Kowalik musiał zdecydować, jak ukierunkować swoją przyszłość. Miał już nieco ponad 16 lat, ukończoną w Laskach szkołę podstawową, dwie klasy zawodowej szkoły szczotkarskiej, ale pasją jego życia była muzyka. Od chwili przyjazdu do Lasek uczył się gry na fortepianie pod kierunkiem profesora Włodzimierza Dolańskiego i Włodzimierza Bielajewa, a w ostatnich miesiącach wojny pracował z prywatnym nauczycielem w Częstochowie. Nigdy jednak nie uczył się w szkole muzycznej. Mimo uznania dla jego osiągnięć artystycznych wszyscy życzliwi mu ludzie mieli poważne wątpliwości, czy marzenie chłopca o zostaniu estradowym pianistą ma jakiekolwiek szanse spełnienia. Co robić dalej? Odpowiedź na to pytanie musiał znaleźć sam.  

Czasy były trudne: Warszawa kompletnie zniszczona, a w rodzinnej Częstochowie nie było szkoły muzycznej. W domu panowała bieda, nieznany był los ojca wywiezionego na roboty do Niemiec. W tych pierwszych dniach wolności wiele związanych z nauką i sztuką instytucji, a przede wszystkim ludzi, którzy przeżyli koszmar wojny, osiedliło się w Łodzi. Powstało tu skupisko intelektualistów, które stworzyło niepowtarzalną atmosferę i twórczy klimat. Reaktywowano dawne i powoływano do życia nowe szkoły i uczelnie.  

Edwin dowiedział się o możliwości zdawania egzaminu do Konserwatorium w Łodzi i udało mu się przekonać matkę, że warto zaryzykować. Wysupłali pieniądze na bilet i wyruszyli. Nawet nie znali dokładnie adresu uczelni. W drodze z dworca pomógł im milicjant, wskazując przystanek i numer tramwaju jadącego w kierunku ulicy Gdańskiej, gdzie w dawnym pałacu Poznańskich mieściło się Konserwatorium.  

Ta podróż, poszukiwanie gmachu, wejście po imponujących schodach, masywne, rzeźbione drzwi, a przede wszystkim zwątpienia i nadzieje związane z mającym się odbyć egzaminem pozostały w duszy i pamięci Edwina do końca życia. Nie było wówczas żadnego obowiązującego programu egzaminacyjnego. Komisja prosiła kandydata, aby zagrał kilka dowolnych utworów. Edwin rozpoczął swój występ od Sonaty Patetycznej Beethovena. Po kilkudziesięciu taktach przerwano mu i poproszono, aby poczekał na wynik. Po godzinie jego nazwisko zostało wyczytane jako pierwsze.  

  1. Jest pan naszym uczniem - brzmiał werdykt.  

„Uznano mnie za dorosłego, powiedziano do mnie <<pan>>. Czułem się jak kandydat na kapłana, którego uznano za godnego dopuszczenia do kręgu najwyższego wtajemniczenia” - wspominał po latach.  

Tak rozpoczął się w życiu Edwina nowy, łódzki etap życia. Został uczniem Konserwatorium na poziomie średnim, a jego pierwszym profesorem był Władysław Kędra. Lekcje odbywały się w podziemiach Konserwatorium, gdzie w suterenie mieszkał profesor. Regulaminowo powinny trwać trzy kwadranse, ale często przeciągały się do trzech godzin. Profesor stał przy fortepianie, to znowu biegał po pokoju żarliwie przekonując ucznia do takiej czy innej interpretacji. Bywało, że podnosił głos, to znów tupał przy akcentowanych nutach. Siadał nagle przy drugim fortepianie i pokazywał, jak należy grać. Chwytał swego ucznia za dłonie i przykładał je do własnych rąk, aby pokazać, jak powinny pracować palce, nadgarstki, jaki ma być układ ramienia. Naśladował interpretacje różnych znanych wykonawców, omawiał je, by w końcu zaprezentować, jak według niego należy zagrać dany fragment. Poświęcał Edwinowi wiele godzin, nie żałując czasu.  

Pewnego dnia zjawił się niespodziewanie w internacie. Odnalazł ćwiczącego Edwina i stanął cicho za jego plecami. Doczekał końca utworu i dopiero wtedy odezwał się: „No, doskonale. Dobrze ćwiczysz, tak trzeba. Należy wkładać w sztukę całego siebie. Trzeba grać pięknie, ale bez nadmiernej egzaltacji.”  

Profesor Władysław Kędra zapalił w Edwinie intensywny i nigdy niegasnący płomień miłości do muzyki, wlał w jego duszę żar, który nie pozwalał, by artysta był w swej grze obojętny, sztywny, wyrafinowany.  

Oczywiście życie nie ograniczało się wyłącznie do muzyki i wzniosłych przeżyć. Była nauka w średniej szkole ogólnokształcącej, w której uczyli doskonali, ale wymagający nauczyciele. Miarą wysiłku Edwina może być zdana przez niego w maju 1948 roku matura ze średnią 4,5 oraz biegłe opanowanie w ciągu trzech lat języka francuskiego.  

W szkole ogólnokształcącej spotkał się w jednej klasie z kolegą z Lasek. Miał też grono nowo poznanych koleżanek i kolegów, z którymi utrzymywał kontakty również po ukończeniu szkoły, a z jednym z nich połączyła go dozgonna przyjaźń.  

Oprócz muzyki i nauki było zwykłe, codzienne życie. Początkowo Edwin zamieszkał w internacie dla uczniów szkół artystycznych, w siedmioosobowym pokoju. Warunki były spartańskie. Każdy dysponował łóżkiem, na którego poręczach wieszano odzież, a także krzesłem, na którym stawiano przybory toaletowe i naczynia.  Reszta dobytku w walizkach lub pudłach upychana była pod łóżkami. Zza ścian i przepierzeń płynęły dźwięki fortepianu, fletów, skrzypiec, dochodziły przenikliwe ćwiczenia wokalistów i terkotliwe sylaby powtarzane przez przyszłych aktorów doskonalących dykcję. Wieczorami toczyły się dyskusje na wszelkie możliwe tematy, opowiadano sobie dykteryjki i dowcipy. Życie towarzyskie rozkwitało bujnie.  

Edwin z wrodzoną sobie energią i przedsiębiorczością rozpoczął starania o mieszkanie. Po pewnym czasie wraz z kilkoma niewidomymi kolegami otrzymał upragniony przydział. Mieszkanie okazało się fragmentem wydzielonym z większej całości, mieściło się w oficynie i prowadziły do niego zniszczone drewniane schody.  

Wodę trzeba było przynosić z ulicznych hydrantów, węgiel zaś przechowywać we wnęce nieużywanych drzwi. Mieszkanie ogrzewane było przenośnym, żelaznym piecykiem, a posiłki można było przygotowywać tylko na niewielkiej przystawce do gotowania. Mimo tylu mankamentów mieszkanie miało również zalety. Przede wszystkim istniało, a ponadto mieściło się przy ulicy Gdańskiej, w pobliżu Konserwatorium. No i wreszcie własne mieszkanie to też jakiś ważny etap w życiu, prawdziwa samodzielność i dojrzałość.  

 

Wielki Konkurs Chopinowski  
„Pochodnia” kwiecień 1955

Uroczystość wręczenia nagród laureatom Piątego Konkursu Chopinowskiego i ich koncert zakończyły w dniu 21 marca bieżącego roku największą międzynarodową imprezę muzyczną, jaka odbyła się w Polsce Ludowej, jeden z największych konkursów pianistycznych świata. W odbudowanym gmachu Filharmonii Narodowej można było w ciągu ostatnich czterech tygodni usłyszeć najświetniejszych przedstawicieli młodego pokolenia pianistycznego trzech kontynentów. Godnie reprezentowała w Konkursie w ojczyźnie Chopina pianistyka polska. Pierwsza nagroda dla Adama Harasiewicza, nagrody dla Lidii Grychtołówny i Czajkowskiego, wyróżnienia dla Edwina Kowalika i Miłosza Magina świadczą nie tylko o talentach naszych młodych artystów, lecz są również poważnym sukcesem ich pedagogów.   

Gra Edwina Kowalika była zarówno dla nas niewidomych, jak i dla całego społeczeństwa, wielkim przeżyciem artystycznym. Jerzy Broszkiewicz w „Trybunie Ludu” z dnia 18 marca pisze: „Kowalik grał Koncert e - moll. Koncert ten jest bardziej liryczny od Koncertu f - moll. Najbardziej zachwycające w nim fragmenty to kontrasty drugiej i trzeciej części, a przede wszystkim rozkwit utworu w Rondzie, pełnym dowcipu i tanecznego temperamentu krakowiaku. Kowalik znakomicie podjął te cechy Ronda. Koncert właśnie rozkwitł w trzeciej części, nabrał pełnego blasku po trochę melancholijnej liryce dwu pierwszych części. Entuzjazm słuchaczy - wprost wyjątkowy entuzjazm - był godną podzięką dla niewidomego pianisty, za chwile prawdziwego wzruszenia pięknem muzyki, za czystość i szlachetność Kowalikowego wirtuozostwa”.   

O finałowym koncercie Kowalika „Życie Warszawy” z dnia 18 marca pisze: „Gdy pewnie, majestatycznie odezwały się pierwsze akordy Allegro maestoso Koncertu e - moll, zacząłem słuchać z napięciem, które od tej chwili nie ustąpiło. To było pierwsze przeżycie wczorajszego wieczoru. Koncert e - moll w wykonaniu Edwina Kowalika, gwałtowny i niespokojny w części pierwszej,  nastrojowy w drugiej, lekki i błyskotliwy w trzeciej, pozostawił we mnie wrażenie radosne, świeże. Chyba tak samo odczuła ten koncert publiczność, która urządziła Kowalikowi jedną z najsympatyczniejszych owacji tegorocznego Konkursu”.

Pierwsze lata w Warszawie  
Danuta Kowalik  

„Nowy Magazyn Muzyczny” Nr15-2005  

W drugiej połowie lat pięćdziesiątych, już po sukcesie w Konkursie Chopinowskim Edwin Kowalik przeniósł się z Łodzi do Warszawy. Pomógł mu w tym przedsięwzięciu niewidomy śpiewak Ryszard Gruszczyński, meldując go w swoim mieszkaniu, gdyż stolica w owym czasie była miastem zamkniętym i bez stałego meldunku nie można było funkcjonować zawodowo, a tym bardziej starać się o własne lokum. Wspominam o tym dlatego, że do końca życia Edwin zachował głęboką wdzięczność za tę pomoc.  

Po przełamaniu licznych barier administracyjnych stał się wreszcie „pełnoprawnym” warszawiakiem i zamieszkał w swoim mieszkaniu. Od tego też czasu rozpoczął współpracę z Polskim Związkiem Niewidomych w zakresie wydawnictw nutowych. Początkowo były to prace zlecone, z czasem część etatu, aż wreszcie został naczelnym redaktorem działu muzycznego. Próbował pedagogiki, ale nauczanie nie odpowiadało mu, gdyż nie było zgodne z jego temperamentem. Wymagało ogromnego zaangażowania i wysiłku, a nie dawało mu satysfakcji. Z czasem dział muzyczny w wydawnictwach PZN rozwinął się i stał się kolejną pasją Edwina.  

Wkrótce po przeniesieniu się do Warszawy Edwin Kowalik założył rodzinę. Zajęła ona bardzo ważne miejsce w jego życiu. Musiał teraz łączyć pracę artystyczną z pracą zarobkową, no i z licznymi codziennymi obowiązkami. Pogodzenie tak wielu zajęć było możliwe nie tylko dzięki talentowi i pracowitości Edwina, ale także, co najmniej w takim samym stopniu, dzięki znakomitej organizacji i odpowiedzialności. Nigdy nie działał przypadkowo czy chaotycznie, zawsze opracowywał plany i to zarówno dalekosiężne, jak i te na każdy dzień. Wszystkie realizował z żelazną konsekwencją i perfekcjonizmem, nawet jeśli dotyczyły spraw drobnych i całkiem prozaicznych. Dzięki temu ciągle się rozwijał i realizował wiele celów i marzeń.  

Także dni urlopu miały swój rytm i oprócz odpoczynku, zwiedzania i innych atrakcji zawsze zawierały godziny pracy. Najczęściej instrument udawało się znaleźć w jakiejś przygodnej kawiarni. Po uzyskaniu zgody kierownika należało obłaskawić sprzątaczkę, aby wczesnym rankiem, kiedy lokal był jeszcze zamknięty, a ona myła naczynia i sprzątała po nocnych dancingach, zechciała otworzyć drzwi i dopuścić nas do instrumentu. Pamiętam też wakacje spędzone na kaszubskiej wsi, gdzie rozklekotane pianino znajdowało się na zagraconym korytarzu remontowanej wówczas szkoły. Wędrowaliśmy tam codziennie urokliwymi bezdrożami cztery kilometry w jedną stronę, ciągnąc wózek z niemowlakiem i pilnując podskakującego przed nami kilkulatka. Po wielu latach dorobiliśmy się samochodu i wtedy  

Edwin mógł wozić wszędzie tak zwaną martwą klawiaturę, na której ćwiczył. Nieodmiennie wzbudzał wielkie zainteresowanie na kempingach, gdy zasiadał przed namiotem na rozkładanym krzesełku, kładł na kolanach ową klawiaturę i z energią, ale bezgłośnie wykonywał przewidziane na dany dzień utwory.  

Nasze pierwsze mieszkanie było niewielkie, składało się z dwóch pokoi i kuchni. Służyło nam blisko dziesięć lat. Było również przystanią dla krewnych i przyjaciół. Któż tam u nas nie nocował. Z osób szacownych wymienię choćby profesora Bielajewa i jego żonę - serdeczną panią Kamilę, muzyka Wacława Geigera z żoną - znaną swego czasu śpiewaczką. Poza tym zatrzymywali się u nas znajomi z innych miast studiujący zaocznie w Warszawie, przyjaciele przenoszący się do stolicy, a nie mający jeszcze własnych mieszkań, wreszcie bliżsi i dalsi krewni będący w podróży lub odwiedzający nas z potrzeby serca. Bywali też muzycy, aktorzy, recytatorzy, z którymi Edwin występował na wspólnych koncertach. W naszym mieszkaniu odbywały się czasem próby. Edwin ogromnie się cieszył z posiadania rodziny i domu. Uczestniczył w wychowaniu dzieci, organizował im rozmaite zabawy, dbał o ich rozwój, a z czasem i o wykształcenie.  

Święta spędzaliśmy w domu. Często dołączali do nas krewni. Na długo przed Bożym Narodzeniem poszukiwaliśmy wymarzonych przez dzieci upominków. Kiedyś podczas wyjazdu koncertowego Edwinowi udało się kupić atrakcyjną mechaniczną zabawkę, którą po powrocie przemyślnie schował we własnym tapczanie. Nasz kilkuletni wówczas synek sprytnie wypatrzył schowek, wyciągnął paczuszkę, zachwycił się jej zawartością i bawił się tak intensywnie, że zabawka nie dotrwała do świąt.