Biografia prasowa  

 

  Dr Stanisław Kotowski   

 działacz społeczny

były członek  centralnych  władz Polskiego Związku Niewidomych

 redaktor naczelny  czasopism   

twórca i wydawca własnego miesięcznika w wersji elektronicznej:

"Wiedza i Myśl"  

 

 Uczciwość i zaangażowanie  

 Józef Szczurek  

     Korzystając z możliwości, jakie daje nam niewidomym komputer, przez kilkanaście ostatnich lat zgromadziłem dość pokaźny zbiór artykułów biograficznych o ludziach, którzy wywarli istotny wpływ na sytuację niewidomych. Przeglądając je, z niemałym zaskoczeniem zauważyłem, że nie ma wśród nich nawet skromnej notatki o człowieku, który przez ponad czterdzieści lat na wielu polach z oddaniem służył sprawie niewidomych i słabowidzących w Polsce - o dr. Stanisławie Kotowskim. Może dlatego, że jego praca obejmowała duże obszary życia społecznego, a dr Kotowski nie ulegał pokusom konformistycznym, miał więc, obok ludzi darzących go uznaniem i szacunkiem, wielu przeciwników.  

 Jak powszechnie wiadomo, w naszym środowisku nie rozwinęła się dotychczas praktyka dyskusji. Jeśli ktoś ma inne zdanie niż to które nam odpowiada, nie polemizujemy, nie staramy się przekonać adwersarza do swych poglądów, lecz zwalczamy i potępiamy go, a jeśli tylko się udaje - odsuwamy na pozycje marginalne. Postanowiłem zatem choć w niewielkim stopniu nadrobić zaległości i przybliżyć Czytelnikom sylwetkę działacza, który uczynił dużo dobrego dla pomyślnego rozwoju spraw niewidomych.  

 

Biografia  

 

Stanisław Kotowski przyszedł na świat 1 stycznia 1938 roku na północnych krańcach Mazowsza w małomiasteczkowym środowisku rolniczym. Gdy miał kilkanaście miesięcy, w wyniku poparzenia, w znacznej części stracił wzrok, reszta przepadła na skutek niewłaściwego leczenia w 1946 r., ale zachował do dziś nikłe resztki widzenia.  

Kiedy ukończył dwie klasy w miejscowej szkole, ojciec zawiózł go do Lasek, ale mały Staszek rozpłakał się rzewnie i nie chciał zostać w Ośrodku. Ponadto, ojciec zobaczył dwóch chłopców, którzy dźwigali dużą bańkę gorącej kawy. Poza tym - „ten brajl taki dziwny”. Oświadczył, że dopóki on żyje, jego syn nie będzie się tak męczył. Obaj wrócili do domu.  

Płynęły lata. Staszek, choć nie uczęszczał do szkoły, wzbogacał swą wiedzę. Codziennie przez wiele godzin słuchał radia. Interesowały go głównie audycje popularnonaukowe. Coraz bardziej doskwierała mu bezczynność i brak jaśniejszych widoków na przyszłość. Wreszcie się zbuntował.  

 W maju 1958 r., bez zgody rodziców, wybrał się w świat. W radiu usłyszał, że niewidomi pracują, mają swój związek, ale najbliżsi przekonywali, że to komunistyczna propaganda. Postanowił sprawdzić. Po wielu perypetiach, znalazł się w gabinecie Józefa Stroińskiego, który wówczas był prezesem białostockiej spółdzielni niewidomych i przewodniczącym zarządu Okręgu PZN.  

 Prezes przyjął młodego Kotowskiego do pracy w spółdzielni, ale postawił warunek: Musi się uczyć. Z zawziętością i niezaspokojonym dotychczas pragnieniem czynu, rzucił się w wir nauki. W ciągu czterech lat nadrobił zaległości, zdał egzaminy z zakresu szkoły podstawowej, ukończył liceum ogólnokształcące, zdał maturę i ukończył roczny kurs masażu leczniczego. W 1962 r. rozpoczął studia w Uniwersytecie Jagiellońskim na wydziale psychologicznym. Po latach, nasz bohater, w chwili refleksji nad sobą, powie: „Myślę, że ten warunek spełniłem z nawiązką”.  

 

Praca zawodowa  

 

We wrześniu 1967 mgr Stanisław Kotowski rozpoczął pracę na stanowisku psychologa w Chorzowskim Ośrodku Rehabilitacji Niewidomych, a dwa lata później - powierzono mu funkcję dyrektora tej placówki. W 1979 roku, powołano go na stanowisko kierownika Chorzowskiego Okręgu PZN. Wkrótce jednak centralne władze Polskiego Związku Niewidomych doszły do wniosku, że jego kwalifikacje i doświadczenia będą lepiej wykorzystane w pracy w Zarządzie Głównym i w 1981 r. zaproponowały mu przeniesienie się do Warszawy.  

  Trzeba też wspomnieć o innym ważnym wydarzeniu. W lutym 1971 r. Kotowski zawarł związek małżeński. Jego żoną została pani Barbara, z zawodu nauczycielka. W ciągu kilku następnych lat przyszło na świat troje dzieci.  

Poprzeczka w górę

 

Jeszcze na początku lat 70-tych, po rozpoczęciu pracy w ośrodku, Stanisław Kotowski podejmuje nowe, trudne zadanie, postanawia napisać pracę doktorską. Chciał udowodnić sobie, że stać go na więcej niż osiągnął dotychczas. Wykorzystując swe doświadczenia zdobyte w pracy zawodowej i metody naukowe, z którymi zapoznał się na krakowskiej uczelni, bez rozgłosu przystąpił do badań. Praca składała się z trzech części - pierwsza, dotyczyła rehabilitacji prowadzonej w Chorzowie i jej rezultatów, druga - orzecznictwa inwalidzkiego, a trzecia - regulacji prawnych dotyczących osób niepełnosprawnych. Gdy praca była już napisana - jej autor zaczął szukać promotora. W październiku 1979 r.. zgodę na jej prowadzenie wyraziła doc. Lucyna Fronckiewicz  Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu Śląskiego.  

W sierpniu następnego roku miał już tytuł doktora.  

  Wróćmy jednak do etapu, który nastąpił po przeniesieniu się do Warszawy, gdyż fakt ten w życiu dr. Kotowskiego miał przełomowe znaczenie skutkujące dynamicznym rozszerzeniem jego działalności zawodowej, społecznej i twórczej, zresztą wszystkie te formy wzajemnie się przenikały. W Zarządzie Głównym zajmował się praktycznym i teoretycznym organizowaniem rehabilitacji inwalidów wzroku, wynajdowaniem i wprowadzaniem nowych rozwiązań.  

 Przywiązywał dużą wagę do upowszechniania się w związkowej praktyce sprawiedliwych regulacji przyznawania pomocy, zapomóg i sprzętu rehabilitacyjnego oraz lektoratów. Dążył do tego, aby pomoc Związku była uzależniana od stopnia niepełnosprawności. Większość pism, referatów i memoriałów wychodzących w tym okresie z gmachu przy ul. Konwiktorskiej 9 do centralnych władz państwa, opatrzona była jego pieczęcią.  

Począwszy od 1998 r., kiedy został skarbnikiem w prezydium ZG PZN, doszło mu jeszcze jedno, bardzo trudne zadanie - wyciągnięcie Związku z zapaści finansowej, jaka powstała po beztroskiej działalności Zarządu Głównego pod kierunkiem Tadeusza Madzi. Na szczęście zamierzenie to w dużej części się udało.  

 

Dziennikarstwo  

 

 Jeszcze większe znaczenie dla spraw niewidomych i słabowidzących miała i nadal ma jego działalność dziennikarska, publicystyczna i naukowo - tyflologiczna. Napisał setki artykułów, które były zamieszczane głównie w „Pochodni” i innych czasopismach. Przez osiem lat Stanisław Kotowski redagował „Biuletyn Informacyjny” PZN, a od 2005 r. - „Biuletyn Informacyjny Trakt” („BIT”).  

W swych publikacjach szerzy wiedzę o sprawach niewidomych i słabowidzących, wzbogacając w ten sposób naszą tyflologię.  

W wydaniu książkowym ukazała się wcześniej pozycja pt. „Pomyślmy i porozmawiajmy”, dostępna również w zapisie cyfrowym. Pod koniec ubiegłego roku nakładem Fundacji Polskich Niewidomych i Słabowidzących „Trakt” została wydana najnowsza książka jego autorstwa: „Przewodnik po problematyce osób niewidomych i słabowidzących”, licząca ponad 240 stron, będąca najbardziej wszechstronnym kompendium wiedzy o inwalidach wzroku, świetnym poradnikiem tyflologicznym dla nauczycieli, naukowców, działaczy i wszystkich ludzi zajmujących się problematyką niewidomych.  

 

Nie poddał się  

 

Wiosną 2004 roku, po zmianie ekipy rządzącej w PZN, dr Kotowski musiał się rozstać z pracą. Trudno mu było pogodzić się z tym faktem. Był w pełni sił twórczych, czuł, że może i powinien jeszcze wiele dobrego zrobić dla sprawy niewidomych. Włączył się więc aktywnie do inicjatywy mającej na celu powołanie Fundacji „Trakt”.  

 Przez cztery lata, nie mając do dyspozycji żadnych funduszów, redagował „Biuletyn Informacyjny Trakt”. Teraz, kiedy pozycja czasopisma została ugruntowana, znalazły się bowiem pieniądze na działalność wydawniczą, a zatem redagowanie czasopisma nie będzie już tak trudne - postanowił przejść na emeryturę.  

Dodajmy jeszcze, że obydwie córki państwa Kotowskich ukończyły studia ekonomiczne, a syn jest lekarzem. Mają troje wnucząt Dominikę i Mateusza.   

To, jakże niepełne, opowiadanie o dokonaniach i pragnieniach dr. Stanisława Kotowskiego - człowieka o tak bogatej osobowości, zamknijmy kilkoma jego słowami będącymi odpowiedzią na pytanie, jakie wartości we współżyciu między ludźmi ceni najbardziej: „Wysoko cenię rzetelność w działaniu, lojalność, uczciwość, bezinteresowność oraz autentyczne zaangażowanie w pracy na rzecz niewidomych”.

Biuletyn Informacyjny "Trakt" styczeń 2009    

 

Cele rehabilitacji zawodowej

 

 Problemy związane z wytyczaniem i osiąganiem celów rehabilitacyjnych,   

jak każda osoba z uszkodzonym wzrokiem, znam z własnego doświadczenia. Moja droga do samodzielności nie była ani łatwa, ani prosta. Musiałem na niej pokonać wiele przeszkód, również tych, które wynikają z moich cech osobowości.  

Rozważania moje będą więc podbudowane wiedzą czerpaną z literatury fachowej, ale przede wszystkim z doświadczeń wielu niewidomych i swoich własnych. Wcześniej  

obiecałem nawiązywać do własnych doświadczeń. W tym przypadku jednak nie jest to możliwe. Nie byłem niewidomym niemowlęciem, a gdybym nawet był, to i tak nic by z tego nie wynikało, bowiem   Nikt z nas nie pamięta własnych doświadczeń z tego okresu. Nie może więc o nich pisać ani mówić.  

We wczesnym dzieciństwie, wprawdzie miałem osłabiony wzrok, ale był on na tyle dobry, że mogłem funkcjonować podobnie jak inne dzieci w moim wieku. Dodać należy, że był to okres okupacji niemieckiej i radzieckiej, na zmianę. Rodzice więc nie mieli możliwości rozpieszczania mnie, ograniczania mojej aktywności, ani dostarczania zabawek o charakterze dydaktycznym i rehabilitacyjnym. I dobrze - szpulki, kawałki drewna, puszki po konserwach pozostawiane przez niemieckich żołnierzy, szyszki, kasztany, z których można wycinać grzybki i koszyki, żołędzie, ziemniaki, kawałki drutu i sznurka, stare gwoździe, młotek, nóż i tym podobne były dla mnie dostępne bez większych rodzicielskich ograniczeń. Nieraz miałem ręce pokaleczone, palce sine od uderzenia młotka, kolana podrapane, guzy na czole. I dobrze - wszystko pogoiło się, a ręce sprawne pozostały. Przydały się w białostockiej spółdzielni niewidomych przy wyrobie szczotek i zamknięć pałąkowych do butelek, przydały się w krakowskiej szkole masażu leczniczego, przydają się przy drobnych naprawach w domu, np. wymianie uszczelek, naprawie zamka w drzwiczkach, założeniu żyrandola, no i przy pracy z komputerem. Miał rację Władysław Broniewski, że ptasie mleko nie sprzyja wyrastaniu na człowieka. Nie sprzyja nikomu, niewidomemu dziecku również.  

W moim przypadku nie było problemu wyboru szkoły. Po wojnie, jak tylko przywrócono działalność szkoły powszechnej, rozpocząłem naukę. Czytać i pisać już umiałem, więc zostałem zakwalifikowany do klasy drugiej. Zdobyłem te umiejętności przy pomocy nauczycielki, która tajnie nauczała dzieci w ich domach. Do mnie również  przychodziła przez jakiś czas.  

Widziałem wówczas tyle, że w szkole sobie radziłem, chociaż nie osiągałem imponujących ocen za ładne pismo. Po ukończeniu drugiej klasy, poddany zostałem operacji oczu i skończyła się moja nauka aż do dwudziestego roku życia. Ksiądz poinformował rodziców o szkole w Laskach Warszawskich i pojechałem tam z moim tatą. Jednak obaj nie zaakceptowaliśmy tego zakładu. Ja się popłakałem, bo nie chciałem zostać w szkole z internatem, daleko od domu, a tato obruszył się na, a nie wiem na kogo, chyba na cały zakład. Zobaczył dwóch niewidomych chłopców, którzy nieśli wiadro gorącej kawy... No i ten papier taki gruby... Komu i na co przyda się robienie w nim dziurek?

W Laskach poznałem "a", "b", i "c" i już pisałem "baba" i "baca". To osiągnąłem w czasie kilku godzin pobytu w Laskach. I to koniec nauki i koniec z wyborem szkoły.  

Jak już wspomniałem, mając 19 lat i kilka miesięcy podjąłem przerwaną naukę. Ale to już inne zagadnienie. Wtedy to już ja podejmowałem decyzję, a nie inni za mnie.

Okres, o którym dotychczas  pisałem, uznaję za  najgorszy w moim życiu. Początkowo nie było aż tak źle. Jednak w miarę przybywania mi lat, rozluźniały się więzy z kolegami aż zostały całkowicie pozrywane. Oni uczęszczali do szkoły, mieli lekcje do odrabiania i różne obowiązki domowe. Ja nie miałem nic, żadnych obowiązków, żadnych zajęć, żadnych wspólnych spraw z byłymi kolegami. Nie miałem też przed sobą żadnej sensownej przyszłości. Miałem za to mnóstwo czasu, który trudno było wypełnić.  

Miałem trzy siostry, które się uczyły. Przychodzili do nich koledzy, przychodziły koleżanki. Odrabiali lekcje, uczyli się, rozwiązywali zadania, omawiali sprawy szkolne. Dla mnie wszystko to było obce. Edukację zakończyłem na drugiej klasie szkoły powszechnej. Nawet nie rozumiałem o czym rozmawiają. Pojąć nie mogłem, po co i komu potrzebne są "iksy", "igreki", "zety", "alfy", "tangensy" i podobne dziwactwa. Nie miałem nic wspólnego z tym towarzystwem. Jeżeli tylko mogłem, schodziłem im z drogi. Jeżeli któraś z sióstr przeczytała głośno jakąś książkę - byłem szczęśliwy, ale i tyle było mojego.  

To naprawdę był bardzo  niedobry czas w moim życiu.  

W okresie, w którym moi rówieśnicy kończyli szkoły średnie, niektórzy podejmowali studia , ja nie widziałem przed sobą żadnych perspektyw. Jak już wspomniałem, kontakty z kolegami zostały zerwane. Nie miałem żadnych obowiązków ani żadnych celów życiowych.  

Rodzice posiadali niewielkie gospodarstwo rolne - 3,25 ha. Mieliśmy konia, dwie krowy, kury i świnie. Stopniowo, z własnej inicjatywy, podejmowałem się dostępnych dla mnie prac. Zajmowałem się karmieniem i pojeniem krów oraz konia, pomagałem przy omłotach, orałem, ale już bronować nie mogłem. Zbyt mało widziałem. Z ojcem woziłem też piach i kamienie na budowę dróg itd.  

Były to prace raczej dorywcze i pozostawało mi mnóstwo czasu, z którym nie wiedziałem, co robić.

Mój żywot poprawił się w 1954 a może 1955 roku, kiedy to w moim miasteczku została zainstalowana radiofonia przewodowa. Odbiorniki tej to radiofonii nazywaliśmy "toczkami" lub "kołchoźnikami". Jak jednak zwał tak zwał, a mój świat uległ niepomiernemu poszerzeniu. Dostępny był tylko pierwszy program Polskiego Radia, ale było to znacznie więcej niż nic.

Radia, tj. tego pierwszego programu, słuchałem od piątej rano do jedenastej wieczorem. W tych godzinach radio nadawało audycje. Słuchałem więc wszystkich audycji słownych, bez wyboru, jak leciały. Słuchałem wiadomości, audycji rolniczych, przyrodniczych, historycznych, słuchowisk i wszystkiego, co było mówione. Muzyka mnie nie interesowała. Oczywiście, kiedy była praca w polu, nie mogłem słuchać, ale dni takich było niewiele.  

Z czasem stałem się ekspertem od tematu: "kiedy wybuchnie trzecia światowa". Chłopi ze wsi przychodzili do mnie po wiadomości.  

Pochodzę z terenów, które były, po rozbiorze Polski przez Hitlera i Stalina w 1939 r., włączone do ZSRR. Z terenów tych deportowano dziesiątki tysięcy ludzi na Sybir. Tak to się mówiło, chociaż deportowano Polaków w różne rejony ZSRR.  

Piszę o tym dlatego, że u nas wrogość do "władzy ludowej" była równie uzasadniona jak wielka. Wszyscy więc wiedzieli, ja również, że "toczka" kłamie, że "kołchoźnikowi" wierzyć nie można, ale nic innego nie było. Nie wierzyłem więc i słuchałem.

O stosunku do ówczesnych środków przekazu świadczy chociażby taki przypadek. Słuchałem kiedyś opowiadania o japońskim marynarzu, który w każdym porcie szukał ładnego drobiazgu dla swojej matki. Przyszedł sąsiad, chwilę posłuchał i powiedział: "komunistyczna propaganda, szkoda czasu".

Miałem nadmiar czasu i żadnych innych możliwości. Słuchałem więc programów z "kołchoźnika", zastanawiałem się, porównywałem z opiniami ludzi z miasteczka i ze wsi. Teraz mogę powiedzieć, że komunistyczna propaganda bardzo mi się przydała. Przede wszystkim, dzięki tej propagandzie, dowiedziałem się, że niewidomi pracują. Długo nie chciałem w to uwierzyć, ale w końcu postanowiłem sprawdzić. Oczywiście, okazało się, że to prawda.

Druga, wielka zasługa "toczki" i komunistycznej propagandy, to nagromadzenie sporej, chociaż nieuporządkowanej, wiedzy. Bardzo mi się to przydało w przyszłości.  

 W okresie, w którym młodzież przygotowuje się do życia, kształci się, wybiera zawód i pracę zawodową, ja wykonywałem podrzędne prace rolnicze w małym gospodarstwie, słuchałem "kołchoźnika" i nie widziałem żadnych perspektyw przed sobą. Wspomniałem też, że z "toczki" dowiedziałem się, że niewidomi pracują i żyją jak ludzie. Długo w to uwierzyć nie mogłem, ale myśl ta nie dawała się usunąć z mojej świadomości. Sprawa była dla mnie zbyt ważna. Wreszcie postanowiłem to sprawdzić.  

Trafiłem do PZN-u i do spółdzielni niewidomych w Białymstoku. Tam pan Józef Stroiński z podziwu wyjść nie mógł, jak i gdzie ja się uchowałem. Znał osobiście z imienia i nazwiska wszystkich niewidomych w województwie białostockim i o wszystkich wiedział, co wiedzieć należało, a tu ktoś taki.

Było to 12 maja 1958 r. Rozmawiałem z panem prezesem Stroińskim. Nie chciał mi wierzyć, namawiał na wczasy do Muszyny, bo akurat było wolne miejsce, namawiał na szkolenie w Ośrodku Kształcenia Niewidomych w Bydgoszczy, ale te zaczynało się we wrześniu, a był maj. Słuchać nie chciałem o wczasach ani o czekaniu do września. Chciałem pracować, bo już wiedziałem, że niewidomi pracują. Rozmawiałem z nimi na warsztatach.  

Pan Stroiński zebrał o mnie informacje za pośrednictwem Milicji Obywatelskiej, która nic złego o mnie powiedzieć nie mogła i postanowił mnie zatrudnić. Postawił jednak srogi warunek - zatrudni mnie przy wyrobie zamknięć pałąkowych, zamieszkam u niego w mieszkaniu z kolegą, który już tam mieszkał i mam się uczyć. Ileż to moich marzeń dotyczyło właśnie uczenia się, szkół, książek... Trzy siostry się uczyły, a ja... No i tu taki warunek. Zgodziłem się i zostałem zatrudniony.

Pracę podjąłem 15 maja 1958 r. Miałem wówczas 19 i pół roku i dwie klasy szkoły podstawowej - wspaniały start w dorosłe życie.

Od października 1957 r. trwał długoterminowy kurs brajla. Zanim podjąłem pracę, w okresie, w którym pan Józef Stroiński sprawdzał, z jakim to naciągaczem ma do czynienia, zostałem kursantem i zacząłem uczyć się brajla. Pani Grażynka miała kilkoro zaawansowanych uczniów, ale z chęcią włączyła mnie do tej grupy. Poznanie liter i nauczenie się pisania, to żaden problem. Problemem jest dopiero czytanie. Jak się później okazało, moi koledzy zaliczali kolejny kurs, przynajmniej niektórzy. W połowie czerwca mogłem już pomagać pani Grażynce, sprawdzać to, co koledzy napisali i niektórym podpowiadać jak się pisze trudniejsze litery i znaki. Niestety, w czytaniu nie byłem taki "genialny". Tego nigdy nie opanowałem w dobrym stopniu. Mój rekord to 30 stron na godzinę - mniej niż połowa tego, co osiągają prawdziwi rekordziści. Trzeba jednak dodać, że późno zacząłem uczyć się tego pisma. Dzieciom idzie to znacznie lepiej. Poza tym pracowałem w dziale metalowym. Skórę na dłoniach i opuszkach palców miałem zgrubiałą i ciągle pokaleczoną. To nie ułatwiało nauki, nie mówiąc już o opanowaniu umiejętności szybkiego czytania.

Po ukończeniu kursu i stopniowym poznawaniu skrótów laskowskich, mogłem już robić notatki. Szło to najpierw bardzo kiepsko, nie mogłem nadążyć notować w czasie lekcji, ale z czasem osiągnąłem tempo pisania, które umożliwiało robienie notatek ze wszystkich przedmiotów - z fizyką, chemią i matematyką włącznie.  

Od razu zacząłem porządkować wiedzę szkolną. Zatrudniłem lektorkę i od połowy maja do końca sierpnia przerobiłem materiał z klasy piątej i szóstej szkoły podstawowej. We wrześniu zdałem egzaminy ze wszystkich przedmiotów nauczania do klasy szóstej włącznie i zostałem przyjęty do klasy siódmej w szkole wieczorowej dla pracujących w Białymstoku przy ulicy Fabrycznej. Pani dyrektor Korol znała możliwości niewidomych i nie robiła żadnych problemów. Wkrótce okazało się, że miała rację. Ja również nie robiłem żadnych problemów i uczyłem się wcale dobrze. Szczytem moich osiągnięć w klasie siódmej było, kiedy chemiczka poprosiła mnie, żebym został po lekcjach i kilkorgu uczniom wytłumaczył zasady powstawania cząsteczek z różnych atomów, wartościowości i co tam trzeba było. Trudno dzisiaj powiedzieć, jaki "sukces" dydaktyczny wówczas odniosłem, ale od strony rehabilitacyjnej był to niewątpliwie sukces. I to chyba wszystko, co z tego okresu warte jest opowiedzenia. Może jeszcze tylko opowiem historyjkę, która była śmieszna lub smutna, zależy jak na to popatrzeć.

W tym samym roku, w szkole przy Fabrycznej podjęła naukę całkowicie niewidoma koleżanka Nina - ja w klasie siódmej, ona w szóstej. Wówczas trochę widziałem i chodziłem bez laski. Oczywiście, nie było wtedy takiego ruchu na ulicach, jak jest teraz. Pomagałem więc koleżance. Chodziliśmy razem do tej szkoły i razem wracaliśmy.

Był koniec października, a może początek listopada, deszczyk siąpił, wieczór, ciemno, mokro i zimno. W drodze ze szkoły trzeba było przejść przez dość dużą ulicę Sienkiewicza. A na tej to ulicy akurat gaz zakładali, a może kanalizację, nie wiem tego. Wiem natomiast, że wzdłuż ulicy wykopany był rów dwa metry głęboki. Ziemia z tego rowu była wysypana na chodnik, a od strony jezdni nie było żadnego zabezpieczenia. Za to sam rów wyłożony był deskami. Deski deskami, ale teren gliniasty i deszcz. Weszliśmy na jezdnię i słyszę, samochód nadjeżdża. Przyśpieszyłem więc kroku i zniosło nas nieco w lewo. Poczułem, że ziemia mi się urwała pod nogami i stanąłem dwa metry niżej. Podparłem się rękami o te zaglinione deski i to wszystko. Usmarowane miałem tylko dłonie i buty, ale za to Ninka. A to co innego. Rozkrzebiła się gdzieś wysoko i powolutku zjechała w dół, szorując plecami po jednej ścianie rowu a kolanami po drugiej. Płaszcz, suknia i co tam miała zdarło się aż pod szyję, a tu glina. No, Ninka nadawała się tylko do wanny, a jej ubranie do pralni.  

Szkołę podstawową ukończyłem z bardzo dobrymi ocenami i bez problemów. Postanowiłem więc powtórzyć numer z wakacyjnym przerabianiem klas we własnym zakresie.  

W tych czasach liceum ogólnokształcące to były klasy od ósmej do jedenastej. Postanowiłem więc w wakacje przerobić materiał klasy ósmej i od września iść do klasy dziewiątej. Lektorki przychodziły do domu, czytały podręczniki, dyktowały zadania z matematyki, z chemii i z fizyki. A trzeba wiedzieć, że brajlowskich podręczników wówczas prawie nie było. Lektorki przychodziły też do warsztatu, siadały na koszu z zamknięciami pałąkowymi i czytały lektury. Huk, łomot przyrządów, głośne rozmowy, ja szarpię uchwyty przyrządu, a dziewczyna czyta mi lekturę. Dobrze, że miałem wyrozumiałych kolegów, z którymi pracowałem. Przecież mogli mnie razem z moją lektorką i książką oknem wyrzucić. Wprawdzie był to parterowy barak, ale miłe by nie było. Oni jednak ograniczali się do nazywania mnie studentem i żartowania, że i tak z tej nauki chleba jeść nie będę. Tak więc uczyłem się po pracy i w czasie pracy. Lałem zimną wodę na głowę i się uczyłem. Spółdzielnia popierała naukę. W czasie roku szkolnego niewidomi, którzy uczęszczali do szkół, pracowali po 6 godzin dziennie, a pozostali po 8 godzin. Pracowało się też w soboty - 6 godzin w każdą. No, ale ja uczyłem się w wakacje. Nie było więc podstaw do korzystania z tej zniżki.

Nie to jednak było najgorsze. Otóż postanowiłem iść do liceum wieczorowego dla pracujących przy ulicy Kościelnej. Był to wielki budynek, w którym mieściły się dwa licea ogólnokształcące - jedno na parterze, drugie na piętrze. Postanowiłem uczyć się w tym na parterze. W tym drugim uczył się kolega, z którym mieszkałem u państwa Stroińskich. Tak postanowiłem, ale nie przewidziałem, że to nie tylko ode mnie zależy.

Poszedłem do tego liceum, żeby dowiedzieć się, jakie dokumenty i kiedy należy złożyć, i wszystkiego, co należało wiedzieć. No i zaczęły się schody. Dyrektor Grochowski z góry oświadczył, że do szkoły mnie nie przyjmie. Nie zdążyłem nawet powiedzieć, że mam zamiar podjąć naukę w dziewiątej klasie z pominięciem klasy ósmej. Nie chciał słuchać żadnych argumentów. Miał z niewidomymi jakieś niedobre doświadczenia. Co było robić? Za kilka dni wybrałem się do niego po raz drugi. Próbowałem go przekonać. Kiedy się tak przekomarzaliśmy - on swoje, ja swoje, zeszła do niego dyrektorka z liceum z piętra. Posłuchała chwilę i zwróciła się do mnie: "Jak pan dyrektor pana nie chce przyjąć, proszę przyjść do mnie. Ja pana przyjmę". No tak, ale nie ze mną takie numery. Co to znaczy, że mnie nie chcą? Już uwierzyłem w swoje możliwości i nie zamierzałem z niczego rezygnować.

Podziękowałem więc gorąco i oświadczyłem, że nie skorzystam z tej oferty. Bardzo zdziwiona pani dyrektor zapytała, dlaczego. Odpowiedziałem, że u niej jest już niewidomy uczeń, a tu nie. Dlatego chcę uczyć się w tej szkole, żeby więcej ludzi mogło poznać możliwości niewidomych. Wszystko to jednak nic nie pomogło. Pan dyrektor Grochowski oświadczył, że mnie nie przyjmie i koniec dyskusji.

Prezes Stroiński postanowił mi pomóc. Przecież cała awantura powstała z nadgorliwości w wywiązywaniu się z przyrzeczenia, że się będę uczył, czyli realizacji jego warunku. Zaproponował, że napiszemy do kuratorium prośbę o zgodę na eksternistyczne zdanie egzaminów z klasy ósmej. Tak też zrobiliśmy, a w piśmie tym wskazaliśmy, że chcę zdać te egzaminy i uczyć się w liceum pana dyrektora Grochowskiego. No i lałem wodę na głowę i uczyłem się. Upały były jak diabli, barak ze sklejki, gorąco jak w piekle, praca ciężka i nauka do późnych godzin wieczornych, spanie i na piątą do pracy. Najgorsze było to, że nie miałem żadnych gwarancji, że coś z tego będzie. Oj, przeżyłem wówczas ciężkie czasy, przeżyłem.

W końcu pan kurator Łojko zaprosił mnie na rozmowę. Poszliśmy z panem prezesem Stroińskim. Proszę Państwa! Nigdy więcej nie nasłuchałem się tylu pochwał pod moim adresem, ile wówczas wypowiedział ich pan Józef Stroiński. Poskutkowało. Dostałem zgodę.

Nigdy wcześniej ani nigdy później nie bałem się tak egzaminów. Oczywiście, zorganizował je pan dyrektor Grochowski, bo i co miał zrobić, skoro kurator wyraził zgodę. Ręce mi tak latały, że rysik wyskakiwał poza tabliczkę brajlowską, kiedy usiłowałem zapisać zadanie matematyczne. Uspokoiłem się jednak, a wynik był taki, że we wrześniu, w liceum kierowanym przez pana dyrektora Grochowskiego, rozpoczął naukę w klasie dziewiątej pan niewidomy spółdzielca, metalowiec Stanisław Kotowski. Moje obawy były całkiem nieuzasadnione. Do liceum tego uczęszczałem dwa lata. Ukończyłem tam klasę dziewiątą i dziesiątą. Przez te dwa lata nie spotkało mnie nic przykrego i myślę, że pan dyrektor Grochowski trochę żałował, że postanowiłem maturę robić w innej szkole.

Jak Państwo pamiętają, otrzymałem pracę pod warunkiem, że będę się uczył, a koledzy nazywali mnie studentem i nabijali się, że z tego nic nie będzie. Po tym wyczynie z dyrektorem Grochowskim, nie było to złośliwe, ale było w tym trochę racji. Dla wykształconych niewidomych znowu nie było tak wiele pracy. Przeciwnie, zawsze były z tym problemy. Chciałem skończyć szkołę średnią i iść na studia, ale co dalej?

Znalazłem rozwiązanie. Postanowiłem iść na roczny kurs masażu leczniczego i jednocześnie w jakimś krakowskim liceum skończyć klasę jedenastą i maturę. I nastąpiła powtórka z rozrywki, ale teraz natrafiłem na opór tam, gdzie go się zupełnie nie spodziewałem.

Zaraz po rozpoczęciu nauki w krakowskiej szkole masażu leczniczego złożyłem dokumenty i zostałem przyjęty do klasy jedenastej w korespodencyjnym liceum dla pracujących przy placu Na Groblach w Krakowie. W szkole masażu zapoznano nas z regulaminem, którego jeden z paragrafów zobowiązywał wszystkich słuchaczy do zgłaszania się do wychowawcy po przepustkę w przypadku chęci wyjścia do miasta. Pomyślałem, że muszę mieć stałą przepustkę, bo będę wychodził na kilka godzin w każdą sobotę i niedzielę. Poszedłem więc do pani dyrektor Marii Urban i zacząłem referować swoją sprawę. Jak tylko się zorientowała do czego zmierzam, powiedziała: "Dziecko moje! Tu jest tyle nauki, że i z tym będziesz miał trudności. Mowy nie może być o liceum i maturze". Próbowałem tłumaczyć, że dam sobie radę, że to dla mnie nic nowego. Ale skąd tam, pani dyrektor zmieniła ton. Powiedziała: "Kotowski! Nie zawracajcie mi głowy. To nie jest możliwe i nigdy się na to nie zgodzę". No i wyrzuciła mnie za drzwi. Pomyślałem, że trzeba odczekać i poszedłem za kilka dni. Wyleciałem, gdy tylko zacząłem mówić, po co przyszedłem.

Pan Stroiński dał mi kilka adresów osób, które mogłyby mi pomóc, jakby zaistniała taka potrzeba, a wśród nich numer telefonu do kpt. Jana Silhana. Zatelefonowałem z budki telefonicznej. Wiedziałem, że kpt. Silhan z dyrektor Urban dobrze się znają i świetnie współpracują. Oboje pochodzili z Kijowa.  Kpt. Silhan wysłuchał, wyraził wątpliwości, czy sobie poradzę, ale obiecał porozmawiać z panią dyrektor. Za kilka dni spotkała mnie na korytarzu i powiedziała: "Kotowski! Kapitana Silhana na mnie napuściliście. To idźcie już do tej szkoły, ale ja nie chcę o tym nic wiedzieć. I tak nie dacie sobie rady". Pani dyrektor zwana "Mateńką", jak było wszystko w porządku, do każdego z nas mówiła "dziecko moje", a jak coś jej nie pasowało, od razu mówiła po nazwisku i przez "wy". I rzeczywiście, przez pół roku nawet nie wspomniała o mojej drugiej szkole. Kiedy jednak nie miałem żadnych problemów, z żadnym egzaminem, żadnym zaliczeniem, zaczęła podpytywać o liceum i tam wybrała się po informacje. Ale i tam problemów nie było. W czerwcu 1962 r. otrzymałem świadectwo maturalne i dyplom dyplomowanego masażysty. No, ale ile się wtedy egzaminów nazdawałem... W liceum trzeba było zdawać egzaminy z każdego przedmiotu, żeby być dopuszczonym do matury, następnie egzaminy maturalne, pisemne i ustne. W szkole masażu również z każdego przedmiotu, a było ich kilkanaście. I wreszcie egzaminy wstępne na psychologię na Uniwersytet Jagielloński. Ale za to byłem najlepszym uczniem pani dyrektor Marii Urban do jej śmierci. Powtarzała to wszystkim rocznikom masażystów i nie tylko. Kiedyś nawet na naradzie dyrektorów zakładów zawodowej rehabilitacji inwalidów chwyciła mnie pod rękę i oprowadziła po wszystkich dyrektorach przedstawiając: "To był mój uczeń, a teraz kolega dyrektor". Każdy też usłyszał, jakim dobrym uczniem byłem.

Cóż, zawsze miałem jakieś przeprawy. Okazało się, że na psychologii w Krakowie nie było jeszcze niewidomego studenta. Odbyło się więc kilka narad pracowników naukowych, asystentów, a nawet studentów z ostatniego roku. Narady te przyniosły pozytywną dla mnie decyzję i zostałem przyjęty. Oczywiście, wcześniej musiałem zdać egzaminy i zwalczyć kilkoro konkurentów. O tych naradach nie wiedziałem i nie martwiłem się. Dowiedziałem się chyba dopiero na trzecim roku.

Początki mojego studiowania zaliczam do najpodlejszych   okresów mojego życia. Nie otrzymałem miejsca w domu studenta. Na szczęście byłem już pupilkiem pani dyrektor Urban. Zamieszkałem więc w internacie szkoły masażu i starałem się o dom studenta. Po dwóch tygodniach przeniosłem się do "Żaczka". Dodam, że pani dyrektor zleciła jednemu z wychowawców, żeby mi pomagał w pierwszych dniach poruszać się po budynkach, w których odbywały się zajęcia.  

Zamieszkanie w domu studenta rozwiązało tylko niektóre moje problemy. Mnóstwo ludzi nieznanych mi, a na dokładkę trudności w poznawaniu ludzi po głosie, mnóstwo miejsc, w których odbywały się zajęcia i od razu kupa lektury na ćwiczenia. Myślałem, że sobie nie poradzę. Na szczęście na psychologię przyjęta została niezrównoważona psychicznie koleżanka. Zobaczyła, jak piszę na zajęciach. Na przerwie dopadła do mnie i krzyknęła, co to jest. Ja po cichu tłumaczę, a ona na cały regulator: "Widzieliście coś takiego? Chodźcie zobaczyć! To niebywałe!! A skąd jesteś?". Lody pękły. Kolega z białostockiego Staszek Nieciuński zebrał manatki i przeniósł się do mojego pokoju, gdzie było jeszcze jedno wolne miejsce. Następnie zgłosiła się Żdana Łukawiecka z nieśmiałym pytaniem, czy nie mam nic przeciwko temu, żeby razem się uczyć. Skończyły się moje problemy, bo zgłosił się jeszcze Marian Naborowski, zgłosiła się Basia Niżankowska, Danusia Barcikowska i Władysława Zacharczuk. Miałem więc sześć osób do pomocy. Oczywiście, pomagały mi również inne osoby, ale już w mniejszym stopniu. Nie zawsze było wszystko tak, jak potrzebowałem, ale jakoś udawało się pogodzić moje potrzeby z zajęciami i życiem koleżanek i kolegów.

Wielką trudność stanowił brak miejsca, w którym można było czytać głośno literaturę. Wówczas dziewczyny mogły przychodzić do męskiego akademika tylko w określonych dniach i godzinach. Myśmy mieli również ograniczony wstęp do żeńskiego akademika. Na dokładkę mieszkałem w pokoju czteroosobowym - ja z kolegą z psychologii, jeden kolega z filologii rosyjskiej i jeden z fizyki. Uczyliśmy się więc w Jagiellonce w pokojach dla naukowców i na korytarzach, w Kolegium Novum na korytarzach i w chwilowo wolnych salach, na plantach, na dworcu, w Ogrodzie Botanicznym, na cmentarzu, w kawiarniach, gdzie się tylko dało, a wszystko w zależności od pory roku i od pogody. Potem problemy te zostały rozwiązane. Na drugim roku miałem już dwuosobowy pokój, a na piątym jednoosobowy. Wybudowany został nowy dom studentek "Jadwiga". Opiekunką tego domu, a także naszego roku, była pani docent Lidia Geppertowa. Dzięki jej zrozumieniu moich potrzeb i życzliwości, otrzymałem specjalne uprawnienia i mogłem w "Jadwidze" przebywać chociażby całą dobę.

Dyplom magistra otrzymałem w czerwcu 1967 r. i podjąłem pracę. 1979 r. obroniłem pracę doktorską z polityki społecznej na Uniwersytecie  Śląskim.  Tym razem bez żadnych sensacji. pani profesor Lucyna Frąckiewicz zgłosiła tę pracę na konkurs najlepszych prac magisterskich i doktorskich do Ministerstwa Pracy, Płac i Spraw Socjalnych. Otrzymałem drugą nagrodę, która była wcale wysoka. Wynosiła trochę więcej niż moje ówczesne dwumiesięczne zarobki. Nie podaję kwot, ponieważ mogłoby to być mylące. Wówczas były to stare pieniądze, ale jeszcze przed hiperinflacją. Tak czy owak, nie można ich porównywać z obecną walutą.  

Pani profesor, kiedy wracaliśmy z Warszawy do Katowic po uroczystości wręczenia nagród powiedziała mi, że we wniosku o nagrodę nie napisała, że jej autor jest osobą niewidomą. Bardzo mnie to ucieszyło.  

W ten sposób zakończyłem formalną naukę i realizację obietnicy złożonej prezesowi Józefowi Stroińskiemu w maju 1958 r. Jak widać, zajęło mi to okrągłe 21 lat, z czego tylko 6 poświęconych wyłącznie na  naukę.

Jak już  wcześniej  wspominałem,  racę w białostockiej Spółdzielni Niewidomych otrzymałem po złożeniu obietnicy, że będę się uczył, dlatego dotychczas   skupiłem się na perypetiach i warunkach mojej nauki. Teraz czas opowiedzieć, jak mi się pracowało. Biedny ZUS musiał mi do emerytury zaliczyć ponad 45 lat zatrudnienia. A wszystko zaczęło się w maju 1958 r. w Białymstoku, gdzie wówczas zacząłem pracować na podstawie umowy o pracę.  

Białostocka spółdzielnia oferowała niewidomym pracę w szczotkarstwie, w dziewiarstwie, powroźnictwie i w dziale metalowym. W tym ostatnim wyrabiano wówczas siatki ogrodzeniowe i zamknięcia pałąkowe do butelek.  

Zostałem zatrudniony w dziale metalowym przy wyrobie zamknięć do butelek. Takie jedno zamknięcie wytwarzało pięć osób. Była to brygada. W mojej brygadzie, i to dosłownie mojej, pracowali:  

Mikołaj (Kola) miner, który od niewypału stracił wzrok i rękę,  

Janek - również miner, który w podobnych okolicznościach stracił wzrok i nogę,  

dwie niewidome panie Genia i Stasia, które miały wszystkie kończyny i ja, także ze wszystkimi kończynami.  

Kola wkładał do przyrządu odpowiednio przycięte kawałki drutu i wyginał w pałąki. Janek pałąki wkładał w inny przyrząd i wyginał z nich kolanka - dźwignie, które założone na szyjkę butelki powodowały dociskanie i zwalnianie korka zamykającego jej wylot.  

Ja wykonywałem najtrudniejszą pracę w tym zespole, ale najlepiej płatną. Brałem odpowiednio pocięty drut i fajansowe, szklane lub plastikowe korki. Wkładałem w nie drut i przy pomocy stosownego przyrządu obginałem. Jak już wspomniałem, była to najtrudniejsza praca, bo obie ręce były zajęte trzymaniem drutu i korków, a także siłowym operowaniem trzema uchwytami przyrządu. Poza tym korki miały wady, które utrudniały pracę. Najlepsze były te fajansowe, gdyż rzadko miały pozatykane otwory, w które należało wkładać drut. W plastikowych natomiast często otwór był zalany i trzeba było przebijać go drutem, uderzając mocno w stół warsztatowy. Jeszcze gorzej wyglądała praca z korkami szklanymi. One również często miały zasklepione otwory, które nie zawsze dawały się przebijać, a ponadto szkło niekiedy rozpadało się w rękach, miało ostre krawędzie, co nie ułatwiało pracy. Wszystkie brygady nosiły nazwisko osoby, która zajmowała się tymi korkami - a więc moja była brygadą Kotowskiego.  

Jedna z pań łączyła kolanka z korkami, a druga nakładała uszczelki na korki.  

Gotowe wyroby wkładało się w kosze o wadze do 100 kg. I nieważne, że zamknięcia produkowały osoby niewidome. Kosze takie mężczyźni musieli wstawiać na dwukołową taczkę i wieźć, najpierw do wagi a potem do magazynu.  

To byłoby tyle na temat samej pracy. Dodam tylko, że taka pięcioosobowa brygada mogła wyprodukować ponad 4 tysiące zamknięć w czasie ośmiogodzinnej zmiany.  

Zatrzymałem się dłużej nad tą pracą, gdyż chcę pokazać warunki, w jakich ją wykonywaliśmy. Otóż warsztaty działu metalowego mieściły się w baraku ze sklejki czy innych płyt. Pomieszczenia ogrzewane były piecami kaflowymi. No i wspaniale. W baraku na wiosnę i na jesieni były znośne warunki. Ale w lecie i w zimie - brrru! Aż mnie ciarki przechodzą na wspomnienie.  

W lecie było gorąco jak w piekle, zwłaszcza po południu. Ale za to w zimie - jak na Syberii. Zanim piec rozgrzał jako tako halę warsztatową, można było oszaleć. Uchwyty przyrządów, wiadomo - żelazne, i szklane lub fajansowe korki były namarznięte. Przez pierwsze dwie godziny, może dwie i pół, rąk człowiek nie czuł. Drut i szkło kaleczyły palce, krew mieszała się ze smarem przyrządu... To jednak pestka w porównaniu z myciem rąk po pracy. Myliśmy je proszkiem, takim do prania lub podobnym, zmieszanym z trocinami i w dodatku w zimnej wodzie prosto z wodociągu. Ablucje te odbywały się w toalecie. Może to i dobrze, bo proszek piekł niemiłosiernie pokaleczone ręce, a woda była tak zimna, że palce wykręcało. Trzeba było najpierw załatwić potrzeby fizjologiczne, żeby... No i wyobrażam sobie, jak pięknie domyte były ręce w takich warunkach.

Obecnie taki warsztat zostałby natychmiast zamknięty. I słusznie. Warunki pracy były naprawdę podłe. Ale proszę sobie wyobrazić, że innej pracy nie było. I co miałbym robić? Czy mógłbym się uczyć i wywiązać się z przyrzeczenia danego p. Józefowi Stroińskiemu? Czy mógłbym założyć rodzinę? Ile jeszcze można postawić takich pytań, na które jest tylko przecząca odpowiedź?  

Moja praca nie była najgorsza w porównaniu z produkcją szczotek z piór. Kiedy podjąłem pracę spółdzielnia już ich nie produkowała. To dopiero była sama rozkosz. Starsi stażem koledzy opowiadali, że samochód przywoził pióra z rzeźni drobiu. Wysypywał je na kupę na podwórzu. Niewidomi musieli przygotować te pióra do robienia z nich szczotek do szorowania drewnianych podłóg. Trzeba było pióra drzeć, tak żeby pozostały tylko stosiny. A tu, deszcz popadał, pióra namokły, a w nich ptasie odchody i kawałki wnętrzności. Smród na całą dzielnicę. No i też ludzie przy tym pracowali, i też uzyskiwali dochody niezbędne do życia.  

Wcześniej napisałem, że chyba każda praca, nawet bardzo kiepska, lepsza jest od żadnej. Teraz podtrzymuję to twierdzenie, a jak Państwo widzą, wiem o czym piszę.  

Na zakończenie białostockich doświadczeń dodam, że ponad dwa lata wytwarzałem zamknięcia pałąkowe i ponad rok szczotki. Wolałem te pierwsze, gdyż praca przy nich wymagała więcej ruchu, więcej siły, szła mi lepiej.  

Jeszcze tylko nadmienię, że prawie trzy lata żywiłem się wielce prawidłowo. Na śniadanie 10 deko końskiej kiełbasy i bułka lub dziesięć deko chałwy - jedno i drugie mogłem kupić po drodze do pracy. Do tego mleko, w zimie z lodem. Można było brać mleko gotowane, ale bardzo gorące, a ja nie miałem czasu pić powoli. Musiałem zrobić tyle co inni, a pracowałem dwie godziny krócej. Był to taki przywilej pracowników, którzy uczęszczali do szkół. Cóż z tego, gdybym nie wykonał swojej części pracy, pozostałe cztery osoby nie miałyby co robić i nie zarobiłyby. W rezultacie, pracowałem dziennie dwie godziny krócej niż inni, za które miałem płacone, miałem lepiej płatną pracę i robiłem tyle samo co pozostali pracownicy w tym dziale. Zarabiałem więc wcale nieźle. Udało mi się nawet zaoszczędzić, jak na tamte czasy, sporo pieniędzy, które wydawałem przez okres studiów, a ostatnie grosze wydałem na przepisanie pracy magisterskiej.  

Obiady, o ile to można nazwać obiadami, mieliśmy w spółdzielczej stołówce. Trochę zupy, trochę ziemniaków, łyżka kapusty lub buraków i raz na tydzień kawałeczek mięsa, ale za to, zawsze w piątek. Kolacja znowu we własnym zakresie - jakaś kaszanka, salceson, ser albo śmietana i bułka. Tylko w niedzielę z kolegą szliśmy do "Luxu", no i był schaboszczak.  

Po skończeniu szkoły masażu pracowałem dwa miesiące i pięć dni jako masażysta. potem podjąłem następny etap rehabilitacyjny, czyli studia. Po studiach zaproponowano mi pracę w charakterze psychologa w Zakładzie Rehabilitacji i Szkolenia Inwalidów Wzroku w Chorzowie. Przed podjęciem tej pracy odbyłem praktykę wakacyjną w Laskach Warszawskich, gdzie praktycznie poznałem pracę na tokarkach uniwersalnych i rewolwerowych, prasach mimośrodowych i balansowych, wiertarkach i gwinciarkach. Po dwóch latach pracy w charakterze psychologa zostałem zastępcą dyrektora do spraw pedagogicznych, a następnie dyrektorem tego zakładu.  

W okresie, w którym kierowałem zakładem wypracowane zostały nowoczesne metody rehabilitacji, programy nauczania wszystkich przedmiotów, dokumentacja pedagogiczna itp. Na podkreślenie zasługuje opracowanie nowoczesnego programu nauki orientacji przestrzennej i jego realizacja. Tego wszystkiego wcześniej nie było, a metodycy Ośrodka Metodycznego MZiOS, któremu chorzowski zakład podlegał, z podziwu wyjść nie mogli, jak było możliwe działanie bez programów i bez dokumentacji. Wprowadziliśmy również system ciągłego naboru, który był niekorzystny dla pracowników, ale umożliwiał przyjmowanie na rehabilitację osób bezpośrednio po utracie wzroku i zakończeniu leczenia szpitalnego.

Wielkim moim sukcesem było wyciszenie sporów, kłótni, skarg i poprawa reputacji zakładu. Wcześniej matka partia (Komitet Wojewódzki w Katowicach i Komitet Miejski w Chorzowie) oraz Wydział Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach miały same kłopoty z wysłuchiwaniem wzajemnych oskarżeń, awantur i informacji o awanturach toczonych przez widzącego dyrektora z niewidomym wicedyrektorem i odwrotnie. To się skończyło i w Katowicach odetchnęli z ulgą.  

Bardzo sobie chwalę ten okres zatrudnienia i gdyby było kogo szkolić, a także gdyby nie okoliczności, o których za chwilę, pracowałbym tam do emerytury. Praca interesująca i pożyteczna, dobre stosunki międzyludzkie, samodzielność i możliwości realizacji własnych pomysłów. Brakowało jednak niewidomych, a nie mogłem pogodzić się, żeby w zakładzie dla nich przeznaczonym szkolić słabowidzących z trzecią grupą. Wówczas panowały takie warunki, że spółdzielnie poszukiwały niewidomych do pracy i zatrudniały bez szkolenia. Wystarczyło krótkie przywarsztatowe szkolenie i praca akordowa. Wielu spółdzielców nie ceniło rehabilitacji, nie była ona "w cenie". Bywało, że prezes spółdzielni przysyłał agitatorów i zatrudniał naszych uczniów przed ukończeniem kursu. Bywało, że ktoś wylany za pijaństwo lub kradzież natychmiast otrzymywał pracę w spółdzielni, dobrze zarabiał, przyjeżdżał do zakładu jako agitator i śmiał się nam w nos.  

Innym, niekorzystnym zjawiskiem było szkolenie przywarsztatowe. Nawet najlepiej przeszkolony nasz absolwent, taki który od razu mógł zarabiać więcej niż przeciętnie, w niektórych spółdzielniach musiał przejść trzymiesięczne szkolenie przywarsztatowe. Brygadzista czy mistrz musiał na nim dodatkowo zarobić, a pracy nie miał, bo szkolony wszystko umiał.  

No i przez to nie zawsze było kogo szkolić, tj. brakowało tych, którym szkolenie było najbardziej potrzebne, czyli niewidomych. To bardzo mnie martwiło i odbierało chęć do pracy. W tym zakładzie pracowałem 11 lat.  

Następnie zostałem kierownikiem chorzowskiego okręgu PZN. Tu przejąłem okręg w bardzo dobrej kondycji i o bardzo dobrej reputacji. Jak się wydaje, nie popsułem jego opinii. Udało się natomiast doprowadzić, wspólnie z przewodniczącym Zarządu Okręgu Herbertem Bańskim, do rozpoczęcia budowy Domu Pomocy Społecznej w Chorzowie przy ulicy Siemianowickiej. Kiedy po trzech latach pracy w Okręgu opuszczałem Śląsk, położone zostały już pierwsze stropy na tej budowie.  

Kolejna i ostatnia moja praca zawodowa, to biuro  Zarządu głównego  Polskiego Związku Niewidomych w Warszawie, gdzie zostałem służbowo przeniesiony. Tam pracowałem na różnych kierowniczych stanowiskach, do pełniącego    obowiązki  dyrektora Związku włącznie. Poza tym byłem redaktorem "Biuletynu Informacyjnego", wydawanego przez PZN i "Biuletynu Informacyjnego Trakt" wydawanego przez Fundację Polskich Niewidomych i Słabowidzących "Trakt". Napisałem setki artykułów publicystycznych, popularno-naukowych, ekspertyz i innych opracowań. Wydałem też dwie pozycje książkowe z dziedziny rehabilitacji niewidomych i słabowidzących. Przez jakiś czas prowadziłem wykłady dla studentów pedagogiki specjalnej.  

Jak państwo widzą, od zajmowania się krowami do emerytury przeszedłem urozmaiconą drogę zawodową. Z pozycji tych doświadczeń, raz jeszcze powiem, że każda praca jest lepsza od żadnej  

pracy.

 

Zdobyłem wykształcenie, miałem pracę, przyszedł czas na założenie rodziny. Niezbędne było jeszcze mieszkanie. Miałem pokój o powierzchni 9 metrów kwadratowych, a w nim: wersalkę, stół, dwa krzesła, kawałek szafy i kuchenkę gazową - wszystko w tym jednym pokoiku. Toaleta była wspólna i znajdowała się pół piętra niżej. Miałem i pewne rozrywki - trzydzieści metrów od mojego okna jeździły pociągi. Niektóre z nich robiły taki raban, że szklanki skakały na stole. Założyłem książeczkę mieszkaniowo i była szansa rozwiązania problemu mieszkaniowego.  

Jak już pisałem wcześniej, pracowałem w Zakładzie Rehabilitacji i Szkolenia Inwalidów Wzroku w Chorzowie. Pracowała tam również nauczycielka Basia, moja przyszła żona. Nie piszę romansu. Na tej informacji więc poprzestanę. Dodam tylko, że Basia miała też jeden pokój, większy od mojego i z kuchnią zrobioną z przedpokoju. To też nie były warunki do życia przyszłej rodziny. No, ale miałem książeczkę mieszkaniową.  

20 lutego 1971 r. stałem się człowiekiem żonatym. Syn urodził nam się 15 maja 1973 r. Tak się złożyło, że żonę zabrałem ze szpitala do nowego, trzypokojowego, spółdzielczego mieszkania.  

W dniu 25 sierpnia 1974 urodziła mi się pierwsza córka, a w dniu 4 czerwca 1976 druga córka. Syn skończył medycynę a córki ekonomię. I myślę, że było to normalne życie. Oczywiście, można by opisywać szczegóły, ale po co. Nie w tym rzecz. Myślę, że nie byłem gorszym ojcem od tysięcy ojców w naszym kraju. Tak myślę, ale wiem, że brak wzroku nie ułatwiał mi tego zadania. Oczywiście, mogłem dzieciom to i owo wytłumaczyć, wyjaśnić, tego i owego nauczyć, ale były też sprawy, które musiała załatwiać żona. Czasami wyglądało to wręcz śmiesznie.  

Nie do końca mogłem zajmować się niemowlętami. Potrafiłem zmienić pieluszkę, ale tylko wtedy, kiedy nie było w niej nic poważniejszego. Jeżeli jednak było - wstyd powiedzieć. Wówczas to mną trzeba było się zajmować. Od razu wymioty i niech się dzieje co chce. No, ale to nie wynikało z braku wzroku. Robiłem więc wszystko, byle nie zostać sam na dłużej z niemowlęciem. Wolałem jechać z Chorzowa do Katowic czy do Bytomia, szukać apteki, żeby kupić lekarstwa czy humanę (mleko dla niemowląt) byle tylko nie narażać się na zmianę pieluchy. Robiłem zakupy, stałem w kolejkach, nosiłem siatki. Sąsiadom się nie podobało. Twierdzili, że widząca baba siedzi w domu, a ten biedaczysko musi tłuc się tramwajami i narażać na niebezpieczeństwo.  

Dzieciaki rosły. Zaczynały zauważać, że z ich tatą jest coś nie tak. Brały mnie więc za rękę, kładły na ekranie telewizora i pytały "tatusiu, co to jest?". Wtedy trzeba było odwoływać się do mamy. Szło to nawet dobrze z obrazkami, ale z telewizorem... Zanim dziecko zmieniło konsultanta, obraz znikał i to coś zostawało nierozpoznane.  

Kiedyś wybraliśmy się na spacer nad rzekę. Mieszkaliśmy bardzo blisko Rawy. Poszedłem z synem przodem, a żona z córkami, jedna przy wózku, druga w wózku, szły za nami. W pewnym momencie syn zapytał: "tatusiu, co to jest?" Zacząłem dopytywać, o co mu chodzi - taki biały puder, powiedział. Poczekajmy, zaraz przyjdzie mama i nam powie. Przyszła i powiedziała - mgła nad rzeką.  

Podane przykłady świadczą o tym, że są sprawy, z którymi niewidomi rodzice sobie nie poradzą. Mam tu na myśli rzeczywiście niewidomych, a nie osoby uznane za niewidome.  

Na koniec chcę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że życie moje nie byłoby pełne, gdyby nie żona, gdyby nie dzieci. Teraz dzieci są już samodzielne, są też wnuki, a my z żoną żyjemy jak w pierwszych dwóch latach małżeństwa. Ale to już inny rozdział naszego życia.

Moje doświadczenia w działalności społecznej rozpoczęły się już w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Pan Józef Stroiński był zbyt wielkim społecznikiem, żeby nie starał się wciągać innych osób do tej działalności. Rzecz jasna, przede mną postawił inne zadania - miałem się uczyć. A więc uczyłem się i pracowałem w spółdzielni. Nie miałem więc wiele czasu na inną działalność.  

W tej sytuacji zarząd okręgu PZN powierzył mi pracę mało absorbującą - opiekę nad jednym z powiatowych kół. Wówczas były takie funkcje. Rzeczywiście, praca nie była absorbująca, ale i wiele zrobić nie mogłem. I tak zakończył się białostocki etap mojej działalności społecznej.  

W czasie studiów aktywnie uczestniczyłem w pracach krakowskiej sekcji młodzieży uczącej się. Organizowałem wieczorki taneczne, spotkania z interesującymi ludźmi, wystawy książek i prasy brajlowskiej na krakowskim Rynku w majowe Dni Książki i Prasy. Przez rok byłem przewodniczącym tej sekcji. Uczestniczyłem też w pracach Zarządu Krajowej Sekcji Młodzieży Uczącej się Polskiego Związku Niewidomych. W okresie tym organizowałem też pracę Studenckiego Ośrodka Dyskusyjnego w domu studenta "Żaczek".  

Po studiach pełniłem wiele funkcji w Sądzie Koleżeńskim, w komisjach rewizyjnych PZN, w Prezydium Zarządu Okręgu PZN w Chorzowie oraz przez trzy kadencje w Prezydium ZG PZN, w tym przez dwie kadencje byłem skarbnikiem.  

Okres pierwszej mojej kadencji w Prezydium ZG przypadł na lata 1977-1981. Z okresu tego pamiętam pierwsze doświadczenia w dyplomacji.  

Otóż w ówczesnym okręgu w Bielsku-Białej wybuchł konflikt między kierownikiem biura okręgu i przewodniczącym zarządu okręgu. Szczegółów nie pamiętam, ale Zarząd Główny PZN stanął po stronie kierownika i przewodniczący został odwołany. Poszedł na skargę do Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Bielsku-Białej. Wówczas stanowiska kierowników okręgów PZN i funkcje przewodniczących zarządów okręgów były w tak zwanej nomenklaturze. Oznaczało to, że bez zgody KW nie można było powoływać i odwoływać kierowników, a także wybierać przewodniczących. No i spotkał mnie "zaszczyt" załatwienia sprawy. Pojechałem do Bielska-Białej. Wcześniej została uzgodniona wizyta w KW PZPR. I zaczęło się. Przyjęła mnie towarzyszka, której nazwiska nie pamiętam i od razu ruszyła na mnie. Co Wy sobie myślicie? Czy oczekujecie, że będziemy tolerowali taką samowolę? I co ja chcę tu osiągnąć? Jak mamy zamiar sprawę tę załatwić? Czy nie wiemy, co to jest nomenklatura? Jaka jest rola partii? I tak przez godzinę. Co próbowałem naświetlać sprawę, towarzyszka przywoływała mnie do porządku i usiłowała doprowadzić do tego, żebym przeciwstawił się matce partii. Ja jednak przyjechałem załatwić sprawę, a nie walczyć z partią ani z socjalizmem. Za każdym razem odpowiadałem, że będzie tak, jak postanowi KW, że my się podporządkujemy i dodawałem, że taki stan ciągłych kłótni, nieporozumień i walki podjazdowej nie służy niewidomym, że zawsze nasz Związek spotykał się z życzliwością władz partyjnych i tak w koło. Po dwóch godzinach towarzyszka zaczęła rozmawiać jak człowiek i szukać sposobu załatwienia sprawy. W rezultacie przewodniczący musiał pogodzić się z koniecznością odejścia, a kierownik został na stanowisku.  

Przez kilkadziesiąt lat członkostwa w PZN brałem udział w pracach różnych zespołów, w Sekcji Niewidomych Nauczycieli, w pracach kolegium redakcyjnego "Pochodni" oraz w różnych doraźnie powoływanych gremiach.  

Jestem członkiem założycielem Stowarzyszenia Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki Niewidomych i Słabowidzących "Cross" i byłem przez kilka lat członkiem zarządu tego stowarzyszenia.  

Jestem też członkiem założycielem Fundacji Polskich Niewidomych i Słabowidzących "Trakt" i również przez kilka lat byłem członkiem zarządu Fundacji.  

Aktywnie uczestniczyłem w tworzeniu Polskiego Forum Osób Niepełnosprawnych. I tu musiałem również wykazać się dyplomacją, żeby przezwyciężyć rozbieżne interesy i poglądy, a także ukrytą niechęć znaczących osób z dwóch wielkich stowarzyszeń.  

Przy tworzeniu tych organizacji przygotowywałem ich statuty, regulaminy pracy i programy działania.  

Było sporo tych funkcji, posiedzeń, protokołów, opracowań, spotkań, decyzji. Niektóre działania były bardzo potrzebne, inne mniej potrzebne, a były i całkiem zbędne. Do najtrudniejszych zadań, w których uczestniczyłem, było wydobywanie PZN-u z bagna, w jakie został wprowadzony przez wielkich i wybitnych działaczy w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Udało się wówczas Związek uratować i poprawić nieco jego reputację. Udało się uratować większość majątku Związku, spłacić kilka milionów długów oraz uwolnić Związek od różnych zobowiązań, poręczeń i nierozliczonych dofinansowań na kilkadziesiąt milionów złotych. W tym miejscu muszę nadmienić, że większość osób odpowiedzialnych za doprowadzenie Związku na skraj przepaści nie poniosła żadnych konsekwencji. Osoby te w swoich okręgach były, a nawet są wybierane na najwyższe funkcje i cieszą się uznaniem, szacunkiem, mirem. Tak jakoś przyjęło się w PZN, że pełnienie funkcji społecznych nie wiąże się z odpowiedzialnością. Tak było i tak jest, ale to nie jest przedmiotem moich wspomnień.  

W sumie działalność społeczna, jeżeli udało się coś załatwić dla niewidomych, coś zorganizować, coś powołać, uratować, dawała mi wiele zadowolenia. Nigdy jednak nie imponowało mi zajmowanie pierwszych miejsc, najwyższych funkcji. Zawsze wolałem konkretne prace niż zaszczyty. Najlepiej się czułem, jeżeli mogłem pracować sam i odpowiadać za to, co sam robiłem. Nie zawsze mi się to udawało. Osiągnąłem taki stan dopiero po kilku latach emeryckich. Ale to będzie przedmiotem odrębnej publikacji.

  Teraz opowiem pokrótce, co lubię, czym zajmowałem się w czasie wolnym w okresie, w którym byłem czynny zawodowo i miałem sporo obowiązków rodzinnych.  

Moją pasją, od czasu, kiedy pojawiły się książki mówione, jest ich czytanie. Oczywiście, wcześniej również lubiłem książki. Były to jednak przede wszystkim lektury szkolne, powieści czytane w odcinkach w radiu oraz książki czytane zbiorowo w biurze PZN w Białymstoku. Kuratorium Okręgu Szkolnego opłacało nam lektora i kilka godzin tygodniowo, w soboty i w niedziele, słuchaliśmy naszej lektorki. Pojawienie się książki mówionej jednak, stworzyło mi, wielu niewidomym również, o wiele większe możliwości czytelnicze. Stało się to jeszcze większym dobrodziejstwem, kiedy pojawiły się magnetofony kasetowe, zwłaszcza kieszonkowe. Od tej pory, trudno by znaleźć dni, w których bym nie czytał chociaż pół godziny. Czytam dużo różnorodnych książek. Najbardziej jednak lubię książki przyrodnicze oraz obyczajowe z ukierunkowaniem na psychiczne przeżycia bohaterów. Ale lubię również książki historyczne i kryminały. W zasadzie nie czytam opowiadań, a poezji wcale. Z czytelnictwa interesuje mnie też publicystyka polityczna i ekonomiczna. Dodam, że lubię nie tylko czytać, ale i pisać teksty publicystyczne. Sporo napisałem ich w ciągu kilkudziesięciu lat.  

Lubię też długie spacery i łażenie po niezbyt wysokich górach. Lubię grać w brydża i w szachy. Niestety, nie zawsze miałem partnerów, zwłaszcza do brydża. Lubię też spotkania towarzyskie, ale niezbyt liczne. Nie potrafię być duszą towarzystwa i lepiej się czuję w gronie kilku osób. Na większych imprezach towarzyskich tracę orientację i nie mogę w pełni w nich uczestniczyć, to jest czerpać tyle zadowolenia, ile bym chciał. W tym przypadku, jak to określam, moja druga niepełnosprawność stoi na przeszkodzie. Bardzo trudno rozpoznaję ludzi po głosie, a to utrudnia orientację w liczniejszym towarzystwie, śledzenie wielu wątków rozmowy, zwracanie się do rozmówców itp.  

Lubię również rozwiązywać zadania matematyczne i geometryczne oraz zagadki logiczne. Rzadko jednak się zajmuję takimi czynnościami, bo nie są one tak łatwo dostępne.  

Z wymienionych zajęć, które towarzyszą mi na co dzień to: książki, polityka i spacery (te ostatnie to dopiero na emeryturze). Pozostałymi zajmuję się raczej okazyjnie.  

Jestem osobą niewidomą i zaprzeczeniem stereotypu niewidomego. Jak wiemy, według niemal powszechnych poglądów, każdy niewidomy jest uzdolniony muzycznie. Ja nie jestem i muzyka mnie nie interesuje.  

Wszystko to wypełniało mój wolny czas w przeszłości, ale zainteresowania te pozostały i po przejściu na emeryturę.

 

 

Na emeryturę przeszedłem w dniu 31 sierpnia 2004 r. Miałem wówczas prawie 67 lat. Nie była to moja wola. Nowym władzom PZN, wybranym w marcu 2004 r., moje umiejętności i wiedza okazały się zbędne, a może wręcz szkodliwe, a może poglądy na potrzeby osób niewidomych i na zadania PZN-u nie takie, jak być powinny. Tak czy owak, zostałem odesłany na emeryturę. Na pociechę obiecano mi, że nadal będę redagował "Biuletyn Informacyjny". No i redagowałem aż do grudnia, czyli 4 miesiące, po czym miesięcznik ten został zlikwidowany. W ten sposób od 1 stycznia 2005 r. stałem się emerytem całą gębą.  

Nie piszę o tym, żeby się żalić, ani po to, żeby wypominać niedotrzymaną obietnicę. Jest to tło dla mojej dalszej działalności.  

Zupełnie nie odpowiadało mi niezajmowanie się niczym. Z kilkoma kolegami zaczęliśmy szukać dla siebie nowych możliwości pożytecznej działalności. W wyniku tych poszukiwań, powołaliśmy Fundację Polskich Niewidomych i Słabowidzących "Trakt". Zostałem wiceprezesem jej zarządu. Opracowałem statut, wszystkie niezbędne regulaminy oraz programy działania. Piszę "opracowałem", ponieważ ja rzeczywiście je opracowałem, napisałem i po przedyskutowaniu przez Radę Fundacji oraz przez Zarząd Fundacji naniosłem uzgodnione poprawki i uzupełnienia. Miałem więc co robić. Fundacja została zarejestrowana w marcu 2005 r. i zaczęła działalność.  

W ramach podziału pracy w Zarządzie Fundacji zająłem się zagadnieniami wydawniczymi. Począwszy od maja 2005 r. rozpoczęliśmy wydawanie "Biuletynu Informacyjnego Trakt", uruchomiliśmy stronę internetową Fundacji i listę dyskusyjną. Wszelkie opracowania związane z tymi przedsięwzięciami należały do moich obowiązków. Zostałem też redaktorem naczelnym "Biuletynu Informacyjnego Trakt" i redaktorem serwisu informacyjnego "Trakt". Miesięcznik redagowałem do końca 2008 r. Zredagowałem 43 numery, z czego 31 bez wynagrodzenia i 12 za pieniądze. Dodam, że kiedy zrezygnowałem z pracy w Fundacji i redagowania "BIT-u", były pieniądze na jego wydawanie i mój następca przez cały 2009 r. otrzymywał wynagrodzenie. Dopiero w 2010 r. zabrakło pieniędzy i "BIT" z trudem przetrwał do końca roku. Fundacja była zmuszona zaprzestać wydawania tego czasopisma.  

Całe życie bardziej odpowiadała mi praca, którą mogłem sam wykonywać. Mniej interesowały mnie zaszczytne funkcje, stanowiska i kierowanie pracą innych osób. Sytuację, która z tych względów, odpowiada mi całkowicie, stworzyłem sobie w styczniu 2009 r. Rozpocząłem wówczas wydawanie internetowego miesięcznika "Wiedza i Myśl". Tu potrzebuję pomocy niemal wyłącznie przy korekcie i adiustacji oraz, w mniejszym zakresie, przy wyszukiwaniu informacji w internecie.  

Wydawanie "WiM" rozpocząłem tylko przy pomocy żony. Obecnie mam już kilkoro stałych współpracowników i kilkoro raczej dorywczych. Kiedy zaczynałem tą działalność, dysponowałem około pięćdziesięcioma adresami mailowymi prenumeratorów "BIT". Numer, w którym ukaże się ten artykuł, jest już trzydziestym z kolei, a trafi do 883 prenumeratorów indywidualnych, do około 50 bibliotek, które prowadzą zbiory dla niewidomych, około 50 czytelników, którzy otrzymują "WiM" za pośrednictwem listy dyskusyjnej oraz do nieznanej mi liczby czytelników, którzy pobierają "WiM" w wersji dźwiękowej, w formacie mp3, w systemie DAISY. Dodam, że mój miesięcznik, którego jestem wydawcą i redaktorem naczelnym, ukazuje się bardzo regularnie - pod koniec każdego miesiąca na miesiąc następny. No i co bardzo ważne, miesięcznik wydawany jest bez kosztów. Wszystkie osoby, łącznie ze mną i moją żoną, za wykonywane prace nie otrzymują wynagrodzenia, a prenumeratorzy czasopismo otrzymują nieodpłatnie.  

Zatrzymałem się dłużej nad tą kwestią, nie tylko po to, żeby się pochwalić, chociaż uważam, że jest czym. "WiM" jest największym środowiskowym czasopismem o bardzo zróżnicowanej problematyce i nie ucieka w sprawy natury ogólnej. Wszystkie teksty dotyczą niewidomych i słabowidzących oraz osób niepełnosprawnych, ale w tym przypadku, tylko w takim zakresie, w którym dotyczą również osób z uszkodzonym wzrokiem, głównie przepisów prawnych i funkcjonowania PFRON-u.  

Opisałem swoje dokonania jako emeryta po to, żeby pokazać na tym przykładzie, jakie są możliwości, jeżeli się bardzo chce. Oczywiście, nie każdy może wydawać miesięcznik, nie każdy może kolekcjonować stare zegary, ale każdy może robić coś interesującego, a w wielu przypadkach, coś pożytecznego. Chciałem także pokazać, jak niekiedy środowisko nasze, głównie PZN odrzuca ludzi, którzy mogą wnieść coś wartościowego do jego dorobku. Proszę zwrócić uwagę na fakt, że na emeryturę poszedłem w wieku prawie 67 lat. Od tego czasu, nie licząc różnych prac organizacyjnych, kontynuowałem redagowanie : przez 4 miesiące "Biuletynu Informacyjnego" wydawanego przez PZN, przez 43 miesiące redagowałem "Biuletyn Informacyjny Trakt" i już przez 30 miesięcy redaguję "WiM". Razem jest to 77 miesięcy, czyli prawie 6 i pół roku. Nie wiem, jak długo jeszcze będę mógł wydawać "WiM", może rok, może dwa lata, a może tylko kilka miesięcy, ale to, co zrobiłem do tej pory, moim zdaniem, zasługuje na uwagę. Dodam, że w czasie tym, tj. w 2008 r. wydałem pozycję książkową - "Przewodnik po problematyce osób niewidomych i słabowidzących".  

Próbowałem też innej formy działalności. Włączyłem się w pracę zarządu mojego koła PZN. Niestety, szybko zrezygnowałem. Nie jest to taki rodzaj działalności, który mi szczególnie odpowiada. Nie w tym jednak główny powód rezygnacji. Szybko zorientowałem się, że w pracy zarządu nic zmienić nie można. Wszystko najlepiej wie przewodniczący, a pozostali członkowie zarządu są chyba jedynie dla zasady. Próbowałem np. doprowadzić do spotkania zarządu w godzinach, w których koło nie jest czynne i nie przychodzą interesanci. Chodziło mi o spokojne przedyskutowanie dalszej działalności koła. Przewodniczący stanowczo się sprzeciwił. Praca zarządu koła wyglądała tak - spotkania odbywały się w godzinach przyjęć interesantów. Ponieważ prawie wszystkie sprawy załatwiał przewodniczący, co chwila wychodził z zebrania, wracał po kilku lub kilkunastu minutach, i znowu wychodził, bo ktoś przyszedł. Cały zarząd czekał. I głównie na tym polegała jego praca. Dlatego chciałem to zmienić. Nie udało się. Doszedłem do wniosku, że jest to strata czasu, że czas ten potrafię lepiej spożytkować. Mogłem wprawdzie podjąć akcję przeciwko panu przewodniczącemu i to chyba skuteczną, ale pod warunkiem, że zostanę przewodniczącym. Na to ochoty nie miałem, bo wymagałoby chodzenia po sponsorach, proszenia o pieniądze... Nie lubię tego, więc zrezygnowałem. Uważam, że tego rodzaju działalność jest również potrzebna, ale nie leży ona w mojej naturze.  

Ilu jest ludzi, których PZN odrzucił, którzy mogliby jeszcze efektywnie pracować? Tego pewnie nikt nie wie, ale z pewnością jest ich sporo.  

Żeby jednak nie być jednostronnym, muszę zauważyć i to, że jest wiele osób, które czują się pokrzywdzone, mają żal i pretensje, że musieli odejść, chociaż nie mają do tego żadnych podstaw. Są tacy, którzy doskonale wiedzą, co trzeba zrobić, jak to zrobić i że mają to zrobić inni, broń Boże, nie oni. Są działacze-gadacze, którzy tylko potrafią zabierać głos na zebraniach i mówić na każdy temat, z zapałem i długo. Są ludzie, którzy nie potrafią się uśmiechać, uważają, że wiele mogą, a mogą tylko zgłaszać pretensje i żale, sączyć wokół swoje rozgoryczenie. Trudno znaleźć sensowne zajęcie dla tego typu osób.  

Jak znaleźć złoty środek? Jak nie dać zdominować całej działalności malkontentom, którzy tylko narzekać potrafią i mówić o swoich krzywdach, tych rzeczywistych i tych liczniejszych, urojonych? Jak nie dopuścić do marnowania możliwości osób, które mogą wiele, ale nie całkiem samodzielnie? Niełatwo odpowiedzieć na te pytania, a już na pewno nie w tym artykule. Tu chciałem tylko zwrócić uwagę na fakt, że jeżeli ktoś bardzo chce, wiele może i nie należy odrzucać jego chęci.  

Proszę tego nie traktować jako wylewania moich żali. Ja sobie poradziłem, robię to, co lubię i mam nadzieję, że potrafię to robić. Czuję się z tym dobrze i nie marzę o żadnych funkcjach społecznych, nie mówiąc już o pracy etatowej. Oczywiście, wolałbym, żeby z tej pracy były jakieś pieniądze, ale nie to jest najważniejsze. Mam emeryturę i mogę robić to, na co mam ochotę, a jeżeli jeszcze ludzie chcą z tego korzystać... Jest wspaniale. Te uwagi to tak pro publico bono.  

Oczywiście, praca redaktorska, chociaż przewyższa wymiar jednego etatu, nie wypełnia mi całego czasu. Nadal zostaje go trochę na inne zajęcia.  

Przede wszystkim czytam książki. Najczęściej lekturę łączę ze spacerami. Prawie codziennie wychodzę na około dwie godziny do lasku, który mam w odległości sześciu minut od domu, nazywam go swoją puszczą, chodzę i czytam książkę. Czytam też trochę prasy dzięki e-Kioskowi, rano słucham radia, wiadomości i komentarzy, wieczorem oglądam wiadomości w dwóch stacjach telewizyjnych, czasami jakieś spotkanie towarzyskie, częściej rodzinne, jakaś rozmowa.  

Codziennie przeglądam listę Typhlos, a wcześniej przeglądałem również listę dyskusyjną PZN przed jej zlikwidowaniem. Z komputerem gram w brydża. Oczywiście, wolałbym grać z ludźmi, ale skoro ich nie ma... Żałuję też, że nie mam partnera do szachów. Trudno, nie wszystko można mieć.  

I tak wygląda moje życie emeryta. Nie jest nudne, raczej bardzo aktywne, a może też pożyteczne - jeżeli tak, to i dobrze.

 

      Moje życie, podobnie jak życie tysięcy osób z uszkodzonym wzrokiem, wymagało w przeszłości wytyczania coraz to nowych celów rehabilitacyjnych, które realizowałem przy pomocy PZN-u, spółdzielni niewidomych w Białymstoku, przy pomocy wielu osób, ale również całkowicie samodzielnie.  

Na dobrą sprawę nie przeszedłem zorganizowanego procesu rehabilitacji. Pracę w białostockiej spółdzielni otrzymałem po krótkim szkoleniu przywarsztatowym. Umożliwiło mi to realizowanie wielu celów. Zacząłem od opanowania pisma punktowego. I tu otrzymałem pomoc - kilkanaście godzin uczestnictwa w końcówce długoterminowego kursu zorganizowanego przez białostocki okręg PZN. Pisania na zwykłej maszynie nauczyłem się już całkowicie samodzielnie. W brajlu odwzorowałem klawiaturę, instruktorka w krakowskiej szkole masażu leczniczego pokazała mi podstawowy układ palców na klawiaturze i to wszystko. Lektorka poświęciła kwadrans na podyktowanie mi układu klawiszy, a wymieniona instruktorka 5 minut na ułożenie rąk - reszta to już tylko ćwiczenia bez niczyjej pomocy.  

No, jeden z zawodów, czyli masaż leczniczy, opanowałem w instytucji dla niewidomych i to chyba już wszystko, jeżeli nie liczyć pomocy w nabyciu sprzętu rehabilitacyjnego, brajlowskiej tabliczki i rysika, maszyn do pisania - brajlowskiej i zwykłej, magnetofonu, odtwarzacza, komputera, oprogramowania oraz pomocy lektorskiej. Uczestniczyłem też w krótkim kursie posługiwania się komputerem. Natomiast posługiwania się białą laską uczyłem się bez zorganizowanej pomocy. Podobnie z wykonywaniem czynności samoobsługowych, gry w szachy, w brydża i innych drobiazgów.  

Tak było w przeszłości i tak jest nadal. Wielokrotnie zmieniałem miejsce zamieszkania, a więc musiałem poznawać drogi w Białymstoku, w Krakowie, w Chorzowie i w Warszawie, a z wyjątkiem Białegostoku, po dwa, trzy razy w różnych dzielnicach pozostałych miast. I to chyba nie koniec. Zawsze może powstać konieczność poznania jakiejś nowej drogi. Zawsze też może powstać jakaś zmiana, która utrudni lub ułatwi orientację w otoczeniu.  

Przykładem niechaj będzie ścieżka z ulicy na osiedle, na którym mieszkam. Kiedy tu zamieszkałem, było to nowe osiedle, dobrze zorganizowane i wykończone, ale jego otoczenie już niekoniecznie. Właśnie z ulicy na osiedle trzeba było dochodzić ścieżką przez wertepy. Najtrudniej było trafić właśnie na tę ścieżkę. Na szczęście zauważyłem, że kilka metrów od ścieżki, tuż przy chodniku, stoi wielkie drzewo. Potem okazało się, że jest to dąb, pomnik przyrody. Na tym dębie była tabliczka z orłem w koronie i napis: "Pomnik przyrody, prawem chroniony". Pomyślałem "świetnie, tego nikt nie ruszy". Któregoś dnia wracałem do domu, szukałem laską dębu, nadsłuchiwałem, starałem się cień zauważyć i nic. Dębu nie było. Okazało się, że w środku spróchniał niemal całkowicie i trzeba było go ściąć, bo stanowił niebezpieczeństwo. Jeżeli więc tego rodzaju obiekt może zniknąć, to co z mniej godnymi znakami rozpoznawczymi?  

Podobnie ma się sprawa z różnymi urządzeniami, poczynając od budzika mówiącego przez nawigator do komputera włącznie.  

W tym ostatnim przypadku chodzi głównie o oprogramowania. Zacząłem pracować w DOS. Posługiwałem się najpierw takim prościutkim edytorem tekstu o nazwie Ted, potem był to WordStar, a następnie Qr-TEKST. Potem przyszły Windowsy różnej rasy i maści do Windows 7 włącznie, internet i Word. Każdy z tych programów wymaga opanowania nowych procedur, nowych komend i skrótów klawiszowych. Obecnie borykam się właśnie z Windows 7.  

W tym miejscu, chcę z całą mocą podkreślić, że koledzy, którzy są znacznie mądrzejsi ode mnie w tej dziedzinie, nie odmawiają pomocy. Bez nich zginąłbym z kretesem. Piszę o tym, bo jest to niezmiernie ważne. Bez własnego zaangażowania, bez wysiłku, ale też i bez pomocy kolegów, utknąłbym w miejscu i wiele zrobić bym nie potrafił.  

Jak widzimy, w rehabilitacji nie ma przerw. Ciągle musi trwać samorehabilitacja, wymiana doświadczeń i wzajemna pomoc. Ciągle muszą być wytyczane nowe cele i muszą być one osiągane.  

    

Cele rehabilitacji zawodowej  

Cykl artykułów publikowanych  na łamach miesięcznika: "Wiedza i Myśl" od lipca 2010  do lipca  

2011   /Fragmenty/