Biografia prasowa  

 

Wacław Kotowicz  

Pierwszy redaktor "Pochodni"

 

 

 

  Pierwszy artykuł zdjęła cenzura  

Andrzej Szymański  

 

Trzydzieści lat życia spędził w Warszawie na Lesznie. To były lata dziecięce i młodzieńcze. Teraz, u schyłku życia, mieszka w podkrakowskich Myślenicach. Osiadł tam dziewiętnaście lat temu. Oprócz tych dwóch miast, jeszcze inne zapisały się w pamięci Wacława Kotowicza, ale pierwsze i ostatnie są najważniejsze. Miejsce, w którym spędza się młodość i to, w którym przyjdzie dokonać żywota. Warszawę pamięta, bo widział. Myślenice to ciemność.   

Rozmowa w Wacławem Kotowiczem to przyjemność. Siedemdziesiąt siedem lat życia, a jaka pamięć, elokwencja i wiedza. Przed 40 laty był pierwszym naczelnym redaktorem „Pochodni”. Krótko, bo tylko 18 miesięcy. Włodzimierz Dolański zaproponował mu objęcie tej działki i Kotowicz nie miał nic do gadania.  

„Nazwa miesięcznika nie podobałam się. Zaproponował ją dr Dolański na zasadzie pewnego skojarzenia. Przed wojną w Warszawie na Pradze istniało laickie stowarzyszenie niewidomych i wydawało swój biuletyn pod nazwą „Latarnia”. Od latarni do pochodni tylko krok i doktor go zrobił”.  

Pismo robiły trzy osoby: Kotowicz - naczelny, Tadeusz Józefowicz - był dyrektorem drukarni i miał całą kasę  oraz Lota Sokołowska - korektorka. „Pochodnia” zaczęła ukazywać się w Gdańsku przy obecnej ulicy Hibnera, tam, gdzie teraz mieści się Wydział Medycyny Tropikalnej Akademii Medycznej.   

„Pamiętam, że na początku była to praca społeczna. Później zaczęto mi płacić trzy tysiące złotych. Na tamte pieniądze to było zero. Aby się utrzymać, należało zarabiać kilkadziesiąt tysięcy. Musiałem więc dorabiać, brać dodatkowe zajęcia świetlicowe i lekcje w liceum muzycznym. Pierwszy artykuł - deklarację programową opartą na kulturze chrześcijańsko - europejskiej odrzuciła cenzura”.  

Wacław Kotowicz uruchamiał „Pochodnię” w niełatwych czasach. Stalinizm pukał do każdych drzwi. Jako naczelny był zobowiązany przedrukowywać wybrane artykuły polityczne z „Trybuny Ludu”. A gdy zostało trochę miejsca, to urozmaicał „Pochodnię” artykułami o tematyce tyflologicznej. Zamieszczał cykle literackie (na przykład streszczenie „Iliady” i „Odysei”), traktował o literaturze polskiej, o teorii muzyki. Był kącik savoir vivre, pouczano czytelników, jak mają zachować się w czasie zebrań, jak wygłaszać przemówienie. Listów nie zamieszczano na łamach czasopisma. A przychodziły do redakcji, choćby taki, zaadresowany do naczelnego: „Ty burżuju, twoja postawa wygląda jak wiejska kloaka!”. Autor, mimo, że ukrywał się pod pseudonimem, był powszechnie znany. To ciekawy gość. Córce dał na imię Demokracja. Nosił się z zamiarem założenia parku historii, w którym najpotężniejszym monumentem byłby głaz, symbolizujący „Manifest Komunistyczny”. Wszystko na poważnie. Wtedy śmiać się z tego nie wypadało, bo to się bardzo nie podobało smutnym panom ze znanego urzędu.   

„Pierwsze lata „Pochodni”. Jakie to wszystko było skromne. Raptem 100 egzemplarzy. Brak pieniędzy na prenumeratę. Sporo błędów w tekście. A przecież z tego niedoskonałego na początku czasopisma wykluło się wiele innych o  różnorodnych profilach”.   

Wacław Kotowicz ze środowiskiem niewidomych związany jest od 60 lat. W 1926 roku po raz pierwszy zobaczył Laski. Doskonale znał Matkę Czacką, Włodzimierza Dolańskiego. Zawsze pociągała go muzyka i jest jej wierny do dzisiaj. W konserwatorium warszawskim przed wojną ukończył klasę teorii specjalnych. Studiował śpiew gregoriański i doszedł w tej dziedzinie do doskonałości. Można go nazwać dziennikarzem muzycznym. Pisywał do „Verbum”, którego naczelnym był ksiądz Władysław Korniłowicz. Ten kwartalnik katolicki redagowano na bardzo wysokim poziomie. Jego spadkobiercą po wojnie został „Tygodnik Powszechny”. Wacława Kotowicza drukowały pisma muzyczne oraz pisma o problematyce niewidomych, jak włoski „Il Tifologo”.   

Italia jest jego wielką miłością. Doskonale zna włoski i łacinę. Mówi: „Czuję się tam jak iskra w tlenie”.   

Co sądzi o obecnej „Pochodni”? Nie podoba mu się zbytnia katolizacja miesięcznika. W roku 1948 by to nie przeszło. Nie podoba mu się też jednostronność artykułów. Są w nich albo pochwały, albo narzekania. „Lansowanie jakiejś ideologii - mówi Kotowicz - czy też pokazywanie prawdy nie może być jednostronne. Życie składa się ze świateł i cieni. „Pochodnia” jest ponadto trochę hermetyczna. Zawsze uważałem, że niewidomy powinien uciekać od swojego środowiska do ludzi widzących. Ślepota to nie przywilej, to rzeczywistość, która istnieje i za wszelką cenę trzeba dążyć do normalności. Pisać o niewidomych jak o nieszczęśnikach nie można, bo się ich jeszcze bardziej okalecza”. Gdy ma się ponad trzy czwarte wieku poza sobą, zostaje wiele czasu na czytanie i myślenie. Słuchanie radia włoskiego i czytanie prasy jest dla Wacława Kotowicza dużą przyjemnością. Czy taką przyjemnością jest czytanie „Pochodni”, „Magazynu Muzycznego” czy „Głosu Kobiety”?   

„Po tym wszystkim, co powiedziałem, można odnieść wrażenie, że nie podoba mi się prasa środowiskowa. Tak nie jest. Naprawdę jest ona bardzo dobra, jak na możliwości, które istnieją. Wolałbym jednak więcej autentycznych wypowiedzi młodych ludzi. Dawno straciłem z nimi kontakt. Co oni teraz myślą?”.  

        Pochodnia Wrzesień 1988