Władysław Korowajczyk  

 Niewidomy lekarz medycyny

 Pracownik  Poradni  Przeciwalkoholowej oraz ośrodka "Monaru"  

Autor licznych artykułów prasowych  

Członek Zarządu Katolickiego  Stowarzyszenia Dziennikarzy" w Łodzi

 pełnomocnik prezydenta Łodzi do spraw  niepełnosprawnych   

Szef i właściciel biura turystycznego

 

 

Praca na wielu  płaszczyznach  

Andrzej Szymański  

 

Władysław Korowajczyk:  Urodziłem  się  w  Wilnie. W  1960 roku uzyskałem dyplom lekarza medycyny na Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Od młodości wzrok miałem słaby, ale radziłem sobie z tym problemem całkiem dobrze. Na skutek napadu w 1975 roku stałem się człowiekiem zupełnie niewidomym.  Pobyt na turnusie rehabilitacyjnym w Muszynie, w kilka miesięcy po wypadku, umożliwił mi zetknięcie się z innymi ludźmi, mającymi podobne do moich trudności. Fakt ten dodał mi wiary w możliwości powrotu do zawodu. Nie było to łatwe. Kiedy już miałem załatwiony etat, nastąpiły wydarzenia lat 80-81, które pokrzyżowały te plany'.  

Pracę udało się panu Władysławowi zdobyć w poradni odwykowej w oddalonym o 20 km Zgierzu. Po dwóch latach z powodu trudności dojazdowych zrezygnował z posady, mając jednak zapewniony etat w Monarze niedaleko miejsca swojego zamieszkania. Przepracował tam prawie osiem lat.  

W styczniu 1989 roku dowiedział się, że w Toruniu odbędzie się założycielski zjazd Towarzystwa Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej. Wybrał się tam, nie przypuszczając, iż wydarzenie to będzie miało w jego życiu przełomowe znaczenie.  

`Po powrocie ze zjazdu zacząłem organizować Łódzki Oddział Towarzystwa. O byłych mieszkańcach ziemi wileńskiej dowiadywałem się na zasadzie poczty pantoflowej. Siłą rzeczy zostałem prezesem Oddziału. Nieco później udało mi się z PZN uzyskać kredyt na komputer. Stał się on dla mnie wprost nieocenionym narzędziem dla uprawiania publicystyki. Pisuję do różnych czasopism, na których łamach gości tematyka kresowa. Do pogłębiania wiedzy na tematy związane z historią wschodnich rubieży dawnej Polski, bardzo przydatny okazał się skaner i program Recognita. Jeszcze dziś nie mogę oprzeć się fascynacji możliwością samodzielnego czytania i pisania, którą utraciłem kilkanaście lat wcześniej wraz ze wzrokiem'.  

Pan Władysław może poszczycić się artykułami w krajowej i polskojęzycznej prasie zagranicznej. Swoje publikacje poprzedza starannym studiowaniem materiałów historycznych. Niedawno ukazał się jego artykuł, w którym dokładnie opisał drogę Adama Mickiewicza z Wilna na miejsce przejściowej deportacji do Kowna.

Umiłowanie ziemi wileńskiej skłoniło pana Władysława do założenia biura turystycznego, które organizuje grupowe wycieczki do naszych wschodnich sąsiadów. W trakcie wyjazdów dzieli się z uczestnikami swoją głęboką wiedzą o polskich ziemiach kresowych. Zrealizowanie udanej wyprawy dla kilkudziesięciu osób wymaga nie tylko talentu organizacyjnego, lecz przeprowadzenia wnikliwej kalkulacji ekonomicznej.  

W prowadzeniu księgowości panu Władysławowi pomaga na stałe osoba widząca.   Zmieniające się niekorzystnie relacje cen i kursy walut przyczyniają się do zmniejszenia liczby chętnych do wyjazdów za wschodnią granicę Polski, tym bardziej, że amatorzy takich wyjazdów rekrutują się przeważnie z grona rencistów, urodzonych przed wojną na tych ziemiach. Nie ma jednak wątpliwości, że właściciel potrafi dostosować działalność biura turystycznego do zmieniających się warunków ekonomicznych.  

Pasja dziennikarska i upór w dążeniu do społecznie potrzebnej działalności, zjednują  

   panu Władysławowi wielu przyjaciół i szerokie uznanie.

 Żeby nie zardzewieć

Władka Korowajczyka poznałem dobre 13 lat temu. Wtedy wydobył się już z depresji spowodowanej utratą wzroku po bandyckim napadzie przed drzwiami swojego mieszkania. Pracował jako psychoterapeuta na oddziale odwykowym dla alkoholików w Zgierzu, więc od poprzedniej profesji - lekarza - nie odszedł daleko.

- To była interesująca praca - mówi dr Korowajczyk. - Wiele dowiedziałem się o życiu "z tamtej strony". Na oddział trafiali różni ludzie: księża, lekarze, piosenkarze, wojskowi. Jedną trzecią pacjentów stanowili recydywiści dla których kilkumiesięczny pobyt na odwyku był jak pobyt w sanatorium. Za darmo wikt i opierunek, a w nocy delikwenci zaprawiali się przemycaną na sale wódką. Mimo stosowanych preparatów przeciwalkoholowych, umiejętne dawkowanie wódki w małych porcjach i długim czasie ciszy nocnej przynosiło pacjentom zadowalające efekty.

W Zgierzu pracował dwa lata. Codziennie dojeżdżał ponad 20 km w jedną stronę własnym samochodem prowadzonym przez wynajętego kierowcę. Ze względów technicznych zrezygnował z tej interesującej posady - za daleko do roboty. Następne 7 lat spędził w "Monarze", próbując pomóc narkomanom.

- Była to jednak walka z wiatrakami - mówi. - Prawie żadnych efektów. Siedziałem tam, żeby coś robić, nie siedzieć bezczynnie w domu. Całkowicie niewidomy pracujący w nie swoim środowisku to do tej pory jeszcze rzadkość, z wyjątkiem masażystów. W 1991 roku "Monar" pożegnał się ze mną. W wyniku jakiejś reorganizacji zmniejszyli zatrudnienie i znalazłem się wtedy wobec dylematu - co dalej robić, żeby nie zardzewieć.

W 1989 roku w jakiejś gazecie wyczytał, że w Toruniu ma odbyć się zjazd założycielski Towarzystwa Kresowego. Zainteresowało go to, bo sam przed 64 latami urodził się w Wilnie i mieszkał tam do 1945 roku. Pojechał do Torunia, przyjrzał się imprezie i postanowił w Łodzi powołać Towarzystwo Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej. W kwietniu 1989 roku odbył się zjazd założycielski, na którym pan Władysław został ogromną większością głosów wybrany na  prezesa TMWiZW. Dzisiaj należy do niego 500 osób w słusznym wieku, urodzonych na kresach. Oprócz prezesowania dr Korowajczyk jest jeszcze członkiem Rady Naczelnej Federacji Organizacji Kresowych i Stowarzyszenia Okręg Wileński Armii Krajowej "Wiano".

Towarzystwo Miłośników Wilna ma w swym programie trzy zasadnicze kierunki działania. Pierwszym z nich jest integrowanie byłych mieszkańców kresów mieszkających w Łodzi i okolicy. Urządzane są spotkania, prelekcje, raz do roku impreza zwana "Kaziuki Wileńskie", która przynosi nawet do 1000 zł dochodu, a to jest wiele, bowiem ze składek (10 zł rocznie od kresowiaka) organizacja nie utrzymałaby się. Następny kierunek działania to propagowanie kresów wschodnich Rzeczypospolitej w całym kraju, i ostatnim - niesienie pomocy Polakom na Wileńszczyźnie. Mówi prezes:

- Opiekujemy się kilkoma polskimi szkołami pod Wilnem, które znajdują się w trudnej sytuacji materialnej: w Starym Siole, Rakońcach, Płócienniszkach, Kiejdanach. Zajmujemy się również żołnierzami września 1939 roku z Miednik Królewskich. Jest ich około siedemdziesięciu, w sędziwym już wieku. Żyją bardzo biednie, z niewielkich emeryturek, wegetują. Przekazujemy im paczki żywnościowe. Pieniądze są od sponsorów, m. in. od Urzędu Miasta. Najdroższy jest transport i właśnie te trudności przewozowe były zarodkiem następnego mojego pomysłu na życie.

Co też wymyślił doktor Korowajczyk? Pomyślał o zarejestrowaniu biura turystycznego, które organizowałoby wyjazdy na Wileńszczyznę i nie tylko. A przy okazji wycieczki można przecież przewieźć dary rzeczowe dla rodaków nad Niemnem czy Wilią. Trzy dni i noce myślał o szyldzie swej firmy i wymyślił. Nazwał ją "Belmont", od jednej z dzielnic Wilna. W 1992 w Urzędzie Dzielnicowym i Izbie Skarbowej sfinalizował swój pomysł. Prowadzi interes wraz z osobą widzącą, która jest jego pełnomocnikiem, jednak motorem i decydentem jest on sam.

"Belmont" organizuje w ciągu roku kilka wycieczek na Wschód, trzy do czterech. Trasy są spenetrowane, liczni znajomi i przyjaciele Władka na Wileńszczyźnie pomogą mu w każdej sytuacji. Sześciodniowa wycieczka kosztuje około 600 zł. Najdroższe jest wynajęcie autokaru. Bywa i tak, że firma sprowadza autobus z Wilna, bo taniej wychodzi. Hotele, nie super klasy, ale porządne, posiłki dwa razy dziennie, opłacone wstępy do muzeów i przewodnicy. Ci ostatni są oczywiście miejscowi, mówiący po polsku. W tym odbyły się dwie eskapady: Kowno-Wilno-Ryga i druga - z Wilna do Nowogródka na Białorusi.

- Na wycieczki jeździ wybrane towarzystwo, można powiedzieć elitarne - podkreśla szef "Belmontu". - W poprzedniej wyprawie uczestniczyli łódzcy prokuratorzy i sędziowie. Oni od dawna włóczą się po Europie, stanowią taką grupkę globtroterów.

Zysk z tych wyjazdów nie jest duży, ale najważniejsze, że inwalida wzroku ma wypełniony czas. No bo tak: siądzie w domu przy komputerze z syntezatorem mowy i skanerem i układa plan wycieczki. Dalej uruchamia swych przyjaciół Polaków w Wilnie i okolicy - znajdują mu tanie, ale porządne hotele, smaczne posiłki, potem dogrywa to wszystko, czasem objeżdża trasę z pełnomocnikiem i ma pewność, że wyjazd będzie udany.

Grupy są różne - większość chce typowego objazdu wspomnieniowego po znanych z historii miejscach. Grupy pielgrzymkowe oczywiście odwiedzają sanktuaria: Ostrą Bramę, Kaplicę św. Kazimierza, cmentarz na Rossie. Jeśli wyjazd ma charakter sentymentalny, to oprócz zwiedzania zabytków, Korowajczyk funduje spotkania z ciekawymi ludźmi. Odwiedzą polską szkołę w Rakańcach, spotkają się z nauczycielami i dziećmi, zajadą do podwileńskich Mejszagoł, aby pogawędzić z 92-letnim prałatem Józefem Obrębskim, czy też zagoszczą u Anny Krepsztal, malarki, która od lat spędza swe życie na wózku inwalidzkim. W mieszkaniu doktora Korowajczyka wisi obraz jej autorstwa - brzozowa aleja tonąca w jesiennej mgle.

Władysław jest człowiekiem politycznym, i to skrajnie. Wyznaje poglądy prawicowe i stąd członkostwo w Ruchu dla Rzeczypospolitej - Obóz Patriotyczny. Jest przewodniczącym wojewódzkiego oddziału Ruchu. Należy do partii, choć sceptycznie zapatruje się na poszerzenie jej wpływów w społeczeństwie. Ale mówi - "trzeba istnieć". Przed laty startował w wyborach parlamentarnych, potem w samorządowych - nie wyszło. Nie poszedł w ślady posła Madzi, choć wspomina go sympatycznie, bo jednym telefonem załatwił mu skaner. A tak prawdę mówiąc, PZN nie bardzo interesuje pana doktora. Jedyny kontakt, to od czasu do czasu telefon do Teresy Wrzesińskiej, szefa okręgu łódzkiego, i luźna znajomość z kilku niewidomymi inteligentami. Żyje w innym świecie.

Trzy lata temu, wspólnie z doktorem Cieślakiem, wpadł na pomysł zorganizowania u siebie w domu salonu politycznego. Ile ma krzeseł, tylu zaprasza gości - księży, profesorów, redaktorów, posłów obecnych i byłych. Raz w miesiącu w skromnym, niedużym lokalu w bloku z peerelowskiej płyty spotykają się przy herbacie i kawie i "smakują tematy".

Władysław Korowajczyk jest nieustępliwy w życiowych poszukiwaniach i działaniach. Nie sprawia wrażenia zagubionego inwalidy. Ludzie, którzy pierwszy raz go spotykają, nie wierzą, że zupełnie nie widzi. Obok prowadzenia biura i działania w Towarzystwie Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej, pan Władysław zajmuje się publicystyką. Jest w Zarządzie Łódzkiego Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy. W zeszłym roku na łamach prasy katolickiej i lokalnej opublikował 40 tekstów o tematyce historycznej i wspomnieniowej. Teraz szykuje obszerny materiał pt. "Szlakiem Mickiewicza" do prawicowego czasopisma "Myśl Polska". W sierpniu wyjeżdża na Festiwal Kultury Kresowej do Mrągowa. Czas ma wypełniony co do dnia.

- Władek - pytam mego rozmówcę - kiedy byłem u ciebie jeszcze za komuny, to mieszkałeś przy ulicy Wery Kostrzewy, a dziś na Antoniego Wiwalskiego. Kto zamienił tę piękną rewolucjonistkę na nieznanego Wiwalskiego? - Ja zamieniłem tę czerwoną damę na wileńskiego architekta i społecznika - odpowiada. - Po prostu zaapelowałem do radnych dzielnicy Górna i maleńką cząstkę Wilna przeniosłem do mojej Łodzi.

Pochodnia  sierpień 1998