Żeby nie zardzewieć

  Rozmowa z Władysławem Korowajczykiem - rzecznikiem do spraw osób niepełnosprawnych

Redakcja: - Jak się zostaje rzecznikiem prezydenta Łodzi do spraw osób niepełnosprawnych?

W. Korowajczyk: - Pewnego dnia zostałem telefonicznie zaproszony na rozmowę z prezydentem Kropiwnickim.

- Dlaczego właśnie pan? Znaliście się wcześniej?

- W.K. - Znam od dość dawna i prezydenta, i jego ekipę, przede wszystkim z racji takich samych poglądów politycznych. Jeden z wiceprezydentów jest redaktorem łódzkiego miesięcznika „Aspekt polski”, w którym pisywałem od lat sześciu. Stąd między innymi moja znajomość z prezydentem.

- Czyli jest Pan dziennikarzem znanym nie tylko z publikacji w „Pochodni”, ale i na szerszej dziennikarskiej niwie?

W.K. - O tak, jestem członkiem Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy, a pisuję wszędzie, gdzie mnie drukują, także w Londynie, Paryżu czy w USA.

- Jaka tematyka Pana interesuje?

- W.K. - Nie jestem jak to się mówi monotematyczny, mogę pisać na każdy temat, ale najchętniej pisuję o sytuacji politycznej naszego kraju, a także o sprawach kresowych?

- A skąd zainteresowanie sprawami naszych rodaków zza naszej wschodniej granicy?

- W.K. - Urodziłem się w Wilnie w 1934 roku. Spędziłem tam najpiękniejsze lata mojego dzieciństwa, choć były i trudne chwile, bowiem mojego ojca, oficera artylerii, zamordowano w Katyniu. Matka, absolwentka wileńskiego Uniwersytety im. Stefana Batorego, prowadziła w Wilnie tajne nauczanie. Po wojnie razem z nią i bratem przyjechaliśmy do Łodzi, gdzie jest mój drugi dom. Tu skończyłem liceum i Akademię Medyczną, rozpocząłem pracę lekarza i zacząłem wieść ustabilizowane życie. Jednak, jak mówi przysłowie, wszystko co dobre, szybko się kończy. Tak było i w moim przypadku.

- ???

- W.K. - Pewnego dnia nagle skończyło się to moje uporządkowane życie - zostałem napadnięty przez bandytów przed drzwiami własnego mieszkania. Pamiętam ten dzień jak dziś - 21 maja 1975 roku. W efekcie doznanych obrażeń straciłem wzrok. Trzy długie lata borykałem się ze sobą.

- Co Panu pomogło ponownie odnaleźć się w życiu?

  - W.K. - Usilnie walczyłem o to, by wrócić do zawodu. Udało mi się to dopiero w 1982 roku. Zostałem lekarzem na oddziale odwykowym dla alkoholików w niedalekim Zgierzu. Codziennie dojeżdżałem tam z Łodzi, co było nad wyraz uciążliwe.

   - Jak Pan sobie radził jako niewidomy lekarz?

   - W.K. - Nieźle, gdyż zajmowałem się psychoterapią. Trafiali do mnie różni pacjenci - lekarze, księża, a nawet znany piosenkarz. Pomagałem im wyzwolić się z alkoholowej pętli, co nie było łatwe. Przepracowałem tam dwa lata, a potem przeniosłem się do ośrodka dla młodocianych narkomanów, prowadzonego przez Monar. Chociaż przepracowałem tu aż osiem lat, nigdy ta praca nie dawała mi satysfakcji.

   - Dlaczego?

   W.K. - Dzieciaki często się zmieniały, dlatego moja terapia nie była skuteczna. A potem zredukowano mnie w Monarze i musiałem znaleźć sobie inne zajęcie.

   -  I znalazł Pan?

   W.K. - Znalazłem, może niezbyt popłatne, bo społeczne, ale ciekawe. Założyłem Towarzystwo Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej, zrzeszające 500 członków, któremu prezesowałem aż przez pięć kadencji. A potem zacząłem pisywać do łódzkich i zagranicznych gazet, opanowując w międzyczasie umiejętność posługiwania się komputerem.

   - Wróćmy jednak do funkcji rzecznika. Jest Pan pośrednikiem między osobami niepełnosprawnymi a władzą. Czy tak?

   - W.K. - No tak to mniej więcej wygląda.

   - Jakie priorytety Pan sobie wyznaczył?  

   W.K. - Aby mieć priorytety, trzeba przede wszystkim poznać to środowisko. Chociaż sam jestem osobą niewidomą, wcześniej nawet z tym środowiskiem miałem raczej luźne kontakty.

   - Jak zatem wyglądał pierwszy dzień urzędowania nowo mianowanego przez prezydenta rzecznika?

   W.K. - Był trudny. Bardzo jednak pomogli mi moi współpracownicy, pracujący tu od wielu lat, jak choćby pani Anna Kamińska czy Beata (?). Przychodzili do mnie ludzie z najróżniejszymi problemami: a to ktoś szuka pracy, inny ma niewłaściwe mieszkanie, w którym z powodu architektonicznych barier nie może poruszać się na wózku. Jeszcze inny bezskutecznie szuka  właściwej opiekunki społecznej. Zapraszano mnie też do różnych placówek zajmujących się osobami niepełnosprawnymi, najczęściej mającymi problemy lokalowe. Kilka takich już udało mi się  pozytywnie załatwić.    

      Pochodnia sierpień 2003