Biografia prasowa   

   

 Adam Kopytowski   

Działacz społeczny, prawnik   

 autor licznych artykułów  dotyczących problematyki niewidomych   

   

Na przełomie -   Adam Kopytowski   

     Sierpniowe słońce leniwie kładło swe promienie na mury kamienic i chodniki ulic. Zmęczone letnim upałem miasto drzemało sennie w cieniu ogrodów i parkowej zieleni. Ciszę przerywał tylko czasem turkot wozu, dzwoniącego pustymi butelkami od piwa lub powolne kroki jakiegoś przechodnia. Nawet wesołe zwykle wróble nie kłóciły się o wygrzebane ziarno i za   

szyte w gęstwinie rzędem nad jezdnią stojących drzew poćwierkiwały z rzadka. Zwarzone gorącym tchnieniem lata przydrożne lipy wyciągały krótko przycięte gałęzie, zamilkłe w niemej prośbie o deszcz. Z ciemnych jam otwartych okien dolatywał ostry zapach gotowanych warzyw i smażonego mięsa, jedyne oznaki kryjącego się wewnątrz życia. Szedłem z wolna wzdłuż ciepłych murów, kierując kroki w stronę dworca. Resztką gasnącego oka sprawdzałem kierunek drogi. Pamięć szybko i sprawnie wyszukiwała zanotowane punkty charakterystyczne. Głowa bezradnie ciążyła od przebiegających myśli. Dobiegał trzeci rok od czasu, kiedy straciłem wzrok, a z nim cały, zdawałoby się, dorobek mozolnego życia. Wyczerpałem wszelkie możliwe sposoby leczenia, wszelkie możliwości dalszej egzystencji. Uporczywie wracało jedno pytanie: co robić, a dalej- z czego żyć? Pracować nie mogę, a czuję przecież, że jestem zdrów i silny. Miałem cel w życiu, a z utratą wzroku straciłem wszystko. Nauka, kariera wojskowa, rodzina, która liczyła na moją pomoc, a teraz? Czekać na jałmużnę od społeczeństwa i karmić się politowaniem ludzkim? Czułem lęk i obrzydzenie przed takim losem. Okropne wydawało mi się być zdanym jedynie na cudzą łaskę i niełaskę, na cudzą, lepiej lub gorzej, udawaną dobroć, na zdawkowe pocieszenia. A jednak, mimo, że nakaz życia staje się czasem silniejszy od wszelkich praw moralnych i prawnych przepisów, bałem się tego. Dochodząc do narożnika, pogrążony w myślach, wszedłem prawie wprost na plecy tęgiego mężczyzny z laską w ręku.     

- Czy może mnie pan przeprowadzić przez jezdnię?- słyszę naraz silny i zdecydowany męski głos. Pytanie to tak mnie zaskoczyło, że ledwie coś niewyraźnie bąknąłem, jak uczeń złapany na ściąganiu. - Niewidomy- błysnęło w świadomości i poczułem nagle silną rękę chwytającą mnie za ramię. Nerwowo i troszkę niezdarnie zeszliśmy z krawężnika na jezdnię. W pewnym momencie przypomniała mi się bajka o zającu i żabie, a tak mnie ubawiła ta niespodziewana przygoda, że zaśmiałem się półgłosem. Stanęliśmy po przeciwnej stronie ulicy.    

- Dlaczego pan się śmieje?- pyta twardo nieznajomy.     

- Bardzo pana przepraszam- uświadomiłem sobie mój nietakt- niespodziewana rola przewodnika zaskoczyła mnie i stworzyła zabawną sytuację, bo jestem też prawie całkowicie ociemniały i z trudem poruszam się po nieznanym mi terenie.     

- Pan niewidomy? Jestem Winnicki. Czy ma pan czas?    

- Owszem- odpowiedziałem.- Wobec tego, odprowadź mnie trochę, przyjacielu, pomówimy. - Dźwięku tego głosu nigdy nie zapomniałem. Był to głos inny, niż dotychczas słyszane. Nie było w nim ani powszechnej, zdawkowej litości, pod którą kryje się zwykła obojętność, ani ciekawości, goniącej za sensacją. Tyle było w nim siły, stanowczości i pewności siebie, a jednocześnie jakieś ojcowskie ciepło w twardo rzucanych słowach, że od razu poczułem sympatię i zaufanie do tego człowieka. Głos taki słyszałem niegdyś raz tylko, kiedy dowódca na froncie wydawał ostatnie rozkazy do natarcia.     

Ujął mnie silniej pod rękę, poprawił laskę i ruszyliśmy w słońcem oblaną ulicę.    

- Ile pan ma lat?- zapytał.    

- Trzydzieści dwa- odpowiedziałem.     

- A wzrok kiedy pan stracił i jak to było?-    

Opowiedziałem pokrótce wypadek w fabryce, potem służbę w wojsku. Zanik nerwów wzrokowych, proces nieodwracalny, jak mówią lekarze, ot, i to wszystko- urwałem.    

- A teraz co pan robi, z czego żyje?    

- Jak to, co robię, a co może robić niewidomy, chyba żebrać, a ponieważ tego nie robię, więc nic nie robię.    

-I co dalej?- pytał pan Winnicki, spostrzegłszy, że nagle umilkłem- mów, bracie, śmiało, jak do starego przyjaciela.-    

Ośmielony, zacząłem w skrócie opowiadać historię dotychczasowego życia. Próbowałem pracować, gdy jednak spostrzeżono, że nie widzę, zwolniono mnie. Chwytałem się kilkakrotnie tej ostatniej uczciwej drogi życia i zawsze na próżno. Stanąłem wobec nagiej prawdy. Jestem człowiekiem bezużytecznym, a więc niepotrzebnym, strzępem do wyrzucenia, ciężarem społeczeństwa, obarczonym rentą. Do matki na wieś nie wrócę na łaskawy chleb, bo i tak mają tam ciężko. Pięciu młodszych braci i matka wdowa na półhektarowym gospodarstwie. Przecież to oni całą swoją nadzieję na poprawę swojego losu pokładali we mnie, kiedyś, gdy ukończę studia i zdobędę jakieś lepsze stanowisko. Przecież dawali, co mogli, abym mógł się uczyć, a przed wojną nie było to rzeczą łatwą. Matura, początkowe studia wyższe, potem szkoła wojskowa- wszystko to zdobyte szalonym wysiłkiem i twardym chłopskim uporem, kiedy to jeszcze droga do awansu społecznego najeżona była tysiącem przeszkód. Cały ten dotychczasowy trud poszedł na marne. Utrata wzroku przekreśliła wszystko. Zresztą po co tu panu wspominać o tym, co bezpowrotnie minęło. Zrozumiałem jedno: jestem człowiekiem za burtą i choć głos jakiś woła we mnie "płyń wytrwale dalej", to jednak ani brzegu nie widzę, ani nie wiem, dokąd płynąć. A ludzie nie pomogą. Zawsze dostawałem po łapach, gdy próbowałem chwytać się burty tych, co widzą.-  Towarzysz mój mruczał coś pod nosem, przystając na ułamek sekundy, to znów nerwowo pociągając mnie naprzód. Doszliśmy do skrzyżowania ulic. Pan Winnicki pociągnął mnie w prawo. Nie mogłem wyjść z podziwu, jak pewnie i śmiało mój towarzysz skręca ze mną w następną ulicę. Mimo, że słuchał mego opowiadania, nie tracił ani na chwilę poczucia miejsca, w którym się znajduje, i choć nie widzi, raczej on mnie prowadzi, aniżeli ja jego. - A to ciekawe rzeczy opowiadasz mi, przyjacielu, -odezwał się pan Winnicki.-    

 A do Związku Niewidomych pan należy?- Nie- odrzekłem- nie mam z nimi żadnego kontaktu, a pan jest pierwszym niewidomym, z jakim zetknąłem się po wyjściu ze szpitala.- Pan Winnicki ważył coś w myśli. Nagle stanął. Uderzył laską w płytę chodnika, chwycił mnie z góry za ramiona, obrócił twarzą do siebie i szybkim ruchem dłoni zbadał moje mięśnie i prostą linię pleców. Czułem nad sobą jego mocną postawę, siłę mięśni i woli. Niespodziewana jego postawa zelektryzowała mnie, zaskoczyła tak niespodzianie i silnie, że poddałem się bezradnie, oczekując, że stanie się za chwilę coś nieoczekiwanego i strasznego. - Wie pan, co powinienem najpierw zrobić?- huknął nade mną tubalny głos.- Powinienem dać najpierw dać panu dwadzieścia pięć kijów na te plecy. Czy nie wstyd panu tak się załamywać i tak mówić? Człowiek młody, silny i zdrowy nie powinien opuszczać rąk, ale brać się w garść, za łeb i do roboty. Do roboty nad samym sobą. Zmarnował już pan i tak wiele bezpowrotnie, bo trzy lata młodego życia, których nikt nie wróci. Masz, bracie, szkołę, i możesz wiele pomóc tym niewidomym, którzy jej nie mają. - Szliśmy dalej. - Odprowadzi mnie pan do domu, dobrze? No, no, a to przyłapałem ptaszka- mruczał- i to mówi człowiek z maturą, oficer. Nie wolno się załamywać!- huknął znów- rozumie pan? - Urwane, jak z kamienia ciosane twarde słowa padały na mnie silniej, niż razy niemieckiego bykowca przy śledztwie. - Może pan przecież po krótkim przeszkoleniu pracować w najrozmaitszych gałęziach przemysłu, bo otwierają się teraz w naszym kraju wielkie możliwości w tym kierunku, może pan przejść kurs pedagogiczny i pracować jako nauczyciel, bądź to w szkole dla niewidomych, bądź w szkole normalnej, może pan nawet skończyć uniwersytet. Trzeba brać się teraz twardo w garść i wytrwale naprzód, do nowego startu. I ja straciłem wzrok, mając lat dwadzieścia, a nie upadłem na duchu. Wstąpiłem do seminarium nauczycielskiego, brałem kolegów za kark, ażeby mi czytali, uczyli się oni, uczyłem się i ja. Skończyłem szkołę i już tyle lat jestem nauczycielem w zakładzie dla niewidomych. Dobrze się czuję, zarabiam, mam dom, rodzinę, dorosłe dzieci. Nie ma, mój bracie, ludzi niepotrzebnych na świecie, dla każdego miejsce i praca się znajdzie. Trzeba umieć twardo postawić sobie cel w życiu i konsekwentnie do niego dążyć. Prawda, że nam, niewidomym, trudniej wyrąbywać ten chodnik życia, ale pamiętaj, bracie, im większe masz trudności w drodze do wytkniętego celu, tym większe masz zadowolenie, gdy go osiągniesz. Szczęście ludzkie mierzy się miarą trudu i walki. - W mózgu moim zawrzała burza krzyżujących się jak błyskawice myśli. Przez wstrząśnięte ambicją i wstydem nerwy wdzierało się do świadomości każde słowo tego dziwnego człowieka, który wyrósł nagle przede mną jak olbrzym na szczycie i dźwigał mnie z przepaści, podcinając raz za razem macki zwątpienia, pesymizmu i tępej rezygnacji. Ukazał mi się nagle, jak błysk latarni morskiej na ciemnym bezkresie rozhukanego  morza.     

- Czy pan żonaty?- pytał dalej Winnicki.    

- Nie- odparłem- ale już wdowiec. Ożeniłem się przed dwoma laty, lecz w cztery miesiące po ślubie żona mi zmarła. Jestem znów sam, jak kołek w płocie. Może i lepiej. Wolę żyć sam ze swoim kalectwem, nie jestem przynajmniej nikomu ciężarem. Nie chciałbym wiązać z mym losem drugiej osoby, aby mnie miała jakaś kobieta wziąć za męża jedynie z litości. Byłoby to dla mnie zbyt upokarzające. Zresztą, czy niewidomy może dać komuś szczęście rodzinne?- Głupstwo, panie kochany, wszystko głupstwo. Znajdzie pan jeszcze kobietę, z którą pan będzie szczęśliwy. Najpierw praca i stanowisko, bo jeść trzeba. Tylko nie trzeba brać młodej i lekkomyślnej kozy, ale kobietę stateczną, rozsądną i zdrową. Trzeba znaleźć kobietę- przyjaciela, przewodnika w życiu niewidomego.- Ideałów nie ma na świecie- przerwałem- i drugi raz do żeniaczki się nie śpieszę. - Przechodziliśmy zacienioną aleją. Spokojnie tu było i cicho, tylko lekki wietrzyk szumiał w wierzchołkach drzew, nasyconych latem i słońcem. Cisza, spokój i miarowy rytm kroków zaczęły powoli koić moje wzburzenie. Coraz więcej światła spływało do duszy. Zacząłem rozumieć, skąd pan Winnicki czerpie tyle energii, radości i zadowolenia z życia i czułem, jak promieniuje ona na jego otoczenie. Mijaliśmy wreszcie jedną z kamienic, gdy zatrzymał się nagle.- Musimy cofnąć się parę  kroków-powiedział- bo właśnie minęliśmy bramę, gdzie mieszkam.- Nie mogę zrozumieć, w jaki sposób można się tak świetnie orientować, nic nie widząc.- Nie od razu dochodzi się do tego- odrzekł- ja też rozbijałem sobie głowę o mury i latarnie, zanim nauczyłem się chodzić samemu, ale można dojść do tego, gdy się chce i musi. Nigdy nie należy zrażać się początkowymi niepowodzeniami. Laska i koniec buta musi zastąpić oczy. - Przypomniałem sobie wtedy, jak sam, widząc zaledwie o parę kroków sylwetki, poznawałem miasto. Uczyłem się rozróżniać domy i urzędy, poznawać, nie widząc numerów, tramwaje, przechodzić przez ruchliwe ulice. Ja jednak cokolwiek widziałem. - Chodźmy do mieszkania- pociągnął mnie pan Winnicki. - Czy zna pan pismo Braillea? Na pewno nie, jest ono konieczne dla niewidomego. Teraz jeszcze trochę pan widzi i choć nie może czytać, to nie odczuwa pan braku książki, gdy jednak wygaśnie ta reszta pańskiej latarki, to wtedy jak znalazł. - Weszliśmy do mieszkania, po którym chodził zupełnie śmiało i pewnie. Wyciągnął jakąś blaszaną tabliczkę. - Na tej tabliczce i tym oto rylcem pisze niewidomy.- Zaczął wyciskać na włożonym w blaszaną ramkę twardym papierze jakieś znaki. Wyjął po chwili zapisany papier, ujął mój palec i zaczął nim przesuwać po kartce. - Czuje pan wypukłość?- Objaśniał mi zasady czytania i  pisania tych nieznanych dotąd znaków. Po kilkunastu minutach zacząłem trochę orientować się w drobnych, wypukłych punkcikach.    

-To na początek wystarczy- powiedział- tu jest całe abecadło, z którego można nauczyć się reszty- i podał mi zapisany, sztywny arkusz.- To nie jest takie trudne. Ma pan ode mnie na początek tę tabliczkę, papier i rylec. Od jutra ma pan zacząć codzienne czytanie i pisanie.    

- Wszystko to piękne, co mi pan mówił, ale czy będę miał tyle siły, aby wytrwać, by przezwyciężyć wszystkie trudności, które piętrzą się przede mną?- Da pan radę na pewno, tylko trzeba wziąć się krótko, i to od zaraz, od dziś. Nie wypuszczę cię, przyjacielu, bez konkretnego postanowienia, bez decyzji. Pod Poznaniem jest szkoła dla niewidomych. Uczą się tam koszykarstwa, dziewiarstwa, muzyki, ma pan tu adres i proszę powołać się na mnie, a tu adres Związku. Będą również otwarte kursy, przysposabiające niewidomych do pracy w przemyśle. W Związku dowie się pan szczegółów. - W głębi duszy przyznałem mu rację i czułem, jak rodzi się we mnie chęć do czynu, do walki. Wstyd mi było przed tym człowiekiem, dotkniętym kalectwem silniej, niż ja, mej słabości, braku wiary we własne siły. - Dobrze, przyrzekam- odpowiedziałem po chwili. Uścisnęliśmy sobie dłonie, jak dwaj starzy przyjaciele. Ściskał mi rękę długo i serdecznie, jakby chciał przekazać mi swą siłę i energię. I przekazał mi ją. Już chyba na zawsze. Stał się dla mnie ten olbrzym wzorem do naśladowania na całe życie.     

- Nie wyobraża pan sobie zapewne- zacząłem- ile ja panu zawdzięczam. Pan jest jedynym w moim życiu człowiekiem, który potrafił zrozumieć duszę niewidomego i wlać w nią wiarę w siebie i w ludzką przyjaźń, chęć do czynu i zmagań z przeciwnościami. Przyrzekam, że stanę się użytecznym członkiem społeczeństwa, przestanę być kulą u nogi dla innych. Chciałbym zostać w przyszłości godnym pana następcą, człowiekiem silnym, dźwigającym słabszych do trudów życia. -    

Pożegnaliśmy się. Wyszedłem na oblaną słońcem ulicę, w słoneczny świat, w słoneczną przyszłość. W myśli uporczywie powtarzałem jedno słowo: przyrzekam. Lęk i niewiara we własne siły pierzchły jak koszmarny sen. Muszę, muszę, powtarzałem w duchu, wytrwać jak on. W godzinę później pośpieszny pociąg niósł mnie do Poznania, do czynu, do nowego życia.     

Minęły cztery lata. Zwyciężyłem. Piętrzyły się trudności, gdy zwalczałem jedną, powstawały dwie nowe. Najcięższa była walka z samym sobą. Jednak spotkanie z Winnickim było mi zawsze bodźcem i otuchą. Dałem przyrzeczenie, nie wolno mi było zwolnić tempa pracy. Nie wiem, czy zrobiłem wszystko, co mogłem. Ukończyłem studia uniwersyteckie, od dwóch lat pracuję w Związku Niewidomych nie gorzej niż ci, którzy widzą. Myślę już pewnie i śmiało o przyszłości. Cztery lata ciężkiej pracy nad samym sobą wróciły mi dawną energię i radość życia, czuję się znowu pełnowartościowym, potrzebnym społeczeństwu człowiekiem. Zawdzięczam to niewidomemu i jak on chcę służyć sprawie niewidomych, a przyjdzie mi to tym łatwiej, że Polska Ludowa, budująca pokój i socjalizm, daje nam ku temu wszelkie możliwości. Niewidomi przestaną być armią bądź to żebraków, bądź kapitalistycznych rentierów, a staną się zwartą, pełnowartościową, twórczą, świadomą swych celów i zadań grupą społeczną.          

            Pochodnia wrzesień 1951