A na życie patrzeć z optymizmem

Anna Wojciechowska -  Sobczyk

Przy szerokiej ulicy kardynała Stefana Wyszyńskiego w Bydgoszczy stoi kilka dużych bloków, w których są małe mieszkania. W jednym z takich M - 3 o powierzchni 38 metrów kwadratowych, z ciemną kuchnią, od siedemnastu lat mieszka rodzina Kierstanów: tata Zygfryd, mama Maria, córka Iwona - licealistka oraz syn Paweł - uczeń szkoły podstawowej. O tej rodzinie słyszałam już wcześniej, zanim ją odwiedziłam, i to same dobre rzeczy. Pan Zygfryd - uczestnik i laureat festiwali muzycznych, znany jest z rzadko spotykanej umiejętności artystycznego gwizdu na palcach, pani Maria zaś słynie jako świetna gospodyni, utrzymująca mieszkanie we wzorowym porządku, którego niejedna pani domu mogłaby jej pozazdrościć.  

Rzeczywiście, dom nie tylko lśni czystością, ale panuje w nim miła atmosfera, którą się wyczuwa od razu po przekroczeniu progu mieszkania. Z pewnością jest w tym duża zasługa uśmiechniętej, pogodnej gospodyni. Odniosłam też wrażenie, że grzeczność dzieci nie jest tylko na pokaz, dla gości. Pani Maria od pięciu lat nie pracuje zawodowo. Przeszła operację serca i teraz jest na rencie. Trudno mi sobie wyobrazić, że przedtem w tym ciasnym mieszkaniu, w korytarzu, stał warsztat pani Marii, przy którym robiła ona pinezki. A tak było przez kilka lat.  

Obydwoje państwo Kierstanowie nie są rodowitymi bydgoszczanami. Pan Zygfryd pochodzi z Mazur, jego żona zaś z Inowrocławia. Zygfryd Kierstan stracił wzrok i rękę w 1953 roku, w wyniku wybuchu niewypału. Miał wtedy dwanaście lat. Żadna szkoła dla niewidomych nie chciała go przyjąć. Wrócił więc do rodzinnej miejscowości. Już tam dawał o sobie znać talent muzyczny - kilkunastoletni Zygfryd występował z małym wiejskim zespołem, przygwizdując do granych przez niego polek i mazurów. Miał adapter i dużo płyt, których chętnie słuchał. Potem zaczął ćwiczyć gwizdanie melodii. Ale prawdziwy talent ujawnił się dopiero w 1961 roku, podczas kursu w ośrodku rehabilitacyjnym w Bydgoszczy.  

- Wtedy to poznałem znanego muzyka - Henryka Mikołajczaka, który szukał kandydatów do zespołu muzycznego - wspomina Zygfryd Kierstan. - Zgłosiłem się i ja.  

- Na czym grasz? - spytał mnie Mikołajczak.

- Umiem gwizdać na palcach - odpowiedziałem.  

- A melodię dasz radę zagwizdać?  

- Powiedziałem, że tak i w ten sposób znalazłem się w zespole Henryka Mikołajczaka.  To on załatwił mi pracę w Bydgoszczy, co wtedy nie było łatwe. -

Od 24 lat Zygfryd Kierstan pracuje w spółdzielni „Gryf” przy prasie mimośrodowej. Praca taśmowa, w systemie akordowym. Nic więc dziwnego, że pan Zygfryd tak chętnie ucieka w muzykę. Już w 1962 roku zespół, w którym występował, wziął udział w eliminacjach w Warszawie.  

Mój rozmówca bardzo ciepło wspomina Henryka Mikołajczaka, któremu tak wiele zawdzięcza. Po jego śmierci w 1981 roku zespół rozpadł się. Pan Zygfryd nie mógł się po tym długo pozbierać, zabrakło oddanego niewidomym i pasji muzycznej przyjaciela. Do zespołu wrócił w 1983 roku, kiedy zaczął nim kierować Marek Andraszewski. Trudno było bowiem całkowicie zerwać z muzyką, czegoś jednak w życiu codziennym brakowało. Zmienia się  powoli charakter granej muzyki. Nowy kierownik zespołu odchodzi od poprzednio uprawianej muzyki popularnej w stronę jazzu tradycyjnego. Próby odbywają się dwa razy w tygodniu.  

- Często wyjeżdżamy w teren - mówi Zygfryd Kierstan - głównie do małych miasteczek w najbliższej okolicy. Teraz dajemy mniej koncertów. Przyczyna jest bardzo prozaiczna - PZN nie ma autokaru. Jeżeli jest środek lokomocji, zawsze chętnie jedziemy, gdy go nie ma - odmawiamy, chociaż robimy to z przykrością. Publiczność czeka na nas. Tam panuje głód rozrywki. Gdy przyjeżdżamy, sala huczy brawami. Ludzie znają się na muzyce. Proszę nie myśleć, że w małych miasteczkach można grać byle co i byle jak. O nie, ludzie czekają na dobrą muzykę i potrafią ją docenić. -

Teraz w zespole  występuje osiem osób. Pan Zygfryd jest zdania, że nie powinni tam grać widzący, bo oni szybciej się zniechęcają. Zespół opracowuje nowy utwór około sześciu tygodni.  

- Praca ze mną jest trudniejsza - mówi Zygfryd Kierstan.

- To, co robię, najlepiej wyczuwa mój kolega akordeonista. Jestem samoukiem. Nie znam zasad harmonii. Muszę wyczuć nuty i półnuty. Każdego utworu uczę się partiami. Najpierw muszę zapoznać się z melodią. Najlepsze do gwizdania są walce, ale trudno zdobyć ich nuty. Często „łapię” na magnetofon melodie, które mi się podobają. Gdy kierownikiem zespołu był Henryk Mikołajczak, nagraliśmy kilka audycji w bydgoskiej rozgłośni radiowej. -

Spędzając popołudnie u państwa Kierstanów miałam okazję posłuchać z magnetofonu kilku melodii w wykonaniu pana Zygfryda. Był wśród nich utwór „W bydgoskim parku”, specjalnie dla niego skomponowany przez Henryka Mikołajczaka.  

Pani Maria nie podziela muzycznej pasji swojego męża. Kiedyś zajmowała się recytacją i pracą społeczną w kole spółdzielczyń przy „Gryfie”, które założyła. Teraz pochłaniają ją obowiązki domowe, a i zdrowie już nie takie jak dawniej.  

Kierstanowie poznali się w spółdzielni. Pani Maria już pracowała w „Gryfie”, kiedy po kursie trafił tam Zygfryd. Po ślubie najpierw mieszkali w hotelu robotniczym obok spółdzielni. Tu urodziła się córeczka Iwonka. Przez trzy lata dziewczynka wychowywała się u rodziny. Potem przyszedł na świat Pawełek. Kierstanowie dostali mieszkanie, odebrali Iwonkę, która zaczęła już chodzić do przedszkola. Pani Maria mogła nadal pracować w spółdzielni, ponieważ miała pomoc do młodszego dziecka.  

Wspominając tamte lata, pan Zygfryd mówi, że wiele zawdzięcza turnusowi rehabilitacyjnemu. Przedtem nie znał Bydgoszczy. Ośrodek był jeszcze na Bernardyńskiej. Wiele razy trzeba było przełamywać bariery lęku, zwłaszcza wtedy, kiedy przeprowadzili się do tego mieszkania. Dookoła bloków były łąki, do sklepów daleko, widzący sąsiedzi zagonieni, zajęci własnymi sprawami. Jak więc sobie radzili?

- Byliśmy zdani na siebie - mówi pan Zygfryd. - Wieczorami wychodziłem z kolegą poznawać okolicę. Pokazywał mi drogi, dziury w chodniku. Ten, który lepiej znał teren, uczył drugiego. To było spontaniczne. PZN nic nam nie pomógł. Zresztą i dziś nie pomaga młodym w starcie w samodzielne życie.  

Pamiętam, kiedyś zachorował Pawełek. Był już wieczór, a trzeba było jechać do apteki po lekarstwo. Prosiłem sąsiadów o pomoc, bo nie wiedziałem, jak mam jechać. Nikt nie chciał mnie wyręczyć, więc musiałem sam to zrobić. Ubrałem się  i pojechałem do śródmieścia. Po dwóch godzinach byłem z powrotem. -

Przedtem w blokach na Wyszyńskiego mieszkało kilka rodzin niewidomych, z którymi Kierstanowie utrzymywali kontakty towarzyskie. Teraz wszyscy wyprowadzili się do nowych mieszkań, zostali tylko oni, mając nadzieję, że kiedyś to swoje M - 3 zamienią na większe. Od lat nie mogą dokupić żadnych mebli, bo już nic się tu nie zmieści.  

Pani Maria, zapytana, które prace domowe sprawiają jej najwięcej kłopotu, z uśmiechem odpowiada, że teraz już żadne. Kiedyś, gdy dzieci były małe, było o wiele trudniej. Teraz na osiedlu są sklepy i punkty usługowe, więc nawet zakupy nie są tak uciążliwe, jak dawniej. W uczeniu się prac domowych częściowo pomogły pani Marii kursy organizowane przez koło spółdzielczyń „Gryfy”. Ale do wielu rzeczy musiała dojść sama.  

Na pytanie o sposób spędzania wolnego czasu pada zgodna odpowiedź obojga małżonków:  

- Urlopy zawsze spędzamy razem z całą rodziną. Ze spółdzielni otrzymujemy wczasy. Wyjeżdżamy w najbliższe okolice, bo dłuższa podróż byłaby dla nas zbyt męcząca. Potem jedziemy jeszcze na kilka dni do rodziny na Mazury. -

Kierstanowie sprawiają wrażenie zgodnej, szczęśliwej rodziny. Może nie bez wpływu na to jest stosunek głowy domu do życia. Pan Zygfryd mówi o sobie, że nie jest skłonny do narzekań.  

- Zarabiam tyle, ile zarabiam, i to musi wystarczyć. Kiedyś było o wiele trudniej, ale i człowiek był młodszy i jakoś przebrnął przez różne kłopoty. Skoro założyłem rodzinę, muszę o nią dbać. A na życie trzeba patrzeć z optymizmem i brać je takim, jakie jest. Nie narzekać, nie zazdrościć innym, tylko iść do przodu.  

       Pochodnia Maj - czerwiec 1986