Mgr Wacław Kamiński   

nauczyciel w szkole dla niewidomych dzieci  w Owińskach

 

Wspomnienia z Giżycka  

       Wacław Kamiński  

       

      "Tam, gdzie Niegotyk wpadł raz do Mamra, stanął nasz obóz sportowy"- głosiła piosenka ułożona przez jednego  z uczestników pierwszego, eksperymentalnego obozu pływacko- wioślarskiego dla niewidomych w Giżycku.  

Sama miejscowość nazwana Giżyckiem znajduje się na gościnnej ziemi Mazurów, za Ełkiem. Położenie geograficzne i malowniczy krajobraz sprawiają, że okolice te często odwiedzane są przez turystów, sportowców i wczasowiczów. Każdy pragnie poznać ten kompleks jezior, który należy do największych zbiorników wodnych naszego państwa. Właśnie  dlatego w sezonie letnim liczba przybyłych wzrasta cztero-  pięciokrotnie.    

W tym roku od 5 do 25 sierpnia liczba ta powiększyła się o trzydzieścioro dziewięcioro sportowców niewidomych, przybyłych z całej Polski. Najliczniej reprezentowane były oddziały: poznański, krakowski i wrocławski. Z innych oddziałów- bydgoskiego, lubelskiego i szczecińskiego przysłano tylko delegatów. Różnorodność ta wcale nie przeszkodziła w zżyciu się uczestników obozu.  

Z zebranych utworzono cztery grupy. Do każdej z grup dodano "dla ozdoby" po dwie lub trzy przedstawicielki płci pięknej. Tylko ostatnia, czwarta grupa, była bez dekoracji. Znajdowali się w niej "mistrzowie płytkiego basenu". Przeważnie byli to mieszkańcy pierwszego namiotu, który stał wśród drzew i, jak każdy, otoczony był linką, aby łatwiej było trafić do wejścia.   

Namiot ten zasługuje na bliższe poznanie, gdyż  w pierwszych dniach powiewał nad nim proporczyk przechodni. Na obozie istniało bowiem współzawodnictwo międzynamiotowe, które doprowadziło do szlachetnej walki, w wyniku której proporzec zdobyty został przez mieszkanki czwartego namiotu i zdobił go do końca. Czy to podczas pobudki, wygrywanej na trąbce o szóstej piętnaście, czy po rannej gimnastyce lub odmarszu na śniadanie czy apel, proporzec powiewał nad namiotem czwartym. Żegnał  grupy, gdy wraz z przewodnikami maszerowały na ćwiczenia, i znów witał wszystkich, gdy wieczorem na murawie rozpoczynano śpiewy, które kończyły się prawie zawsze tańcami. Przechodziło się koło czwórki  w drodze po sprzęt wioślarski i nad jezioro, a dokładniej zatokę.   

Tam pruło się kajakiem lekkie, małe fale, których pełno jest na każdym jeziorze. "Wisła" i "Kaprys"- półwyścigowe łodzie zostawiały w tyle dwuosobowe kajaki i żaglówki. Czteroosobowa załoga plus półwidzący sternik doskonale czuli się na jeziorze. Instruktor nawołuje do zgodnych  i rytmicznych ruchów. Podaje tempo: raz, dwa, trzy...Uwaga. Jedziemy pod wodę, ciągniemy i końcowa faza, wyciskamy wiosła. Tak to prosto powtórzyć, a nawet napisać. Wózek już wyskoczył z szyn. Stać. Pod koniec wszystko szło sprawnie, ale dopiero pod koniec, bo z początku uczono się, jak to mówią, abecadła wioślarskiego.   

Nauka wiosłowania minęła szybko, a zaczęło się pływanie. Należałem do tych pływaków, którzy utrzymywanie się na wodzie liczyli na sekundy, a przepłyniętą przestrzeń mierzyli krokami. Miałem poważne wątpliwości, czy kiedykolwiek nauczę się pływać.Czasami udaje się to wyśmienicie, kiedy indziej idziesz na dno, pijąc na pocieszenie wodę z płytkiego basenu.   

Baseny były dwa, połączone mostkiem, pod którym przeprowadzono linę, by nie mogli wypływać na głębię ci, co najlepiej czują się na piasku. Z mostku tego, wznoszącego się półtora metra nad wodą, instruktor mógł obserwować  z wysoka całą grupę.   

Po zaprawie pływackiej, już po obiedzie, następowały ćwiczenia w pchnięciu pięciokilogramową kulą, skoki  i gimnastyka na przyrządach.   

Tak mijał tydzień i następowała niedziela. Ciekawa nie tylko z nazwy, lecz z tego, że zawsze była jakaś rozrywka, na przykład wycieczka statkiem do Węgorzewa, odległego od Giżycka przeszło dwadzieścia kilometrów. Tę wycieczkę pamięta każdy, gdyż spotkała nas burza i statek nasz "Marian Buczek" kołysał się zamaszyście. Deszcz wpędził wszystkich do kajut, a tu już dwaj nasi harmoniści wygrywali głośno "...płynie nasza pieśń po wodzie...". Były jeszcze wyprawy na żaglówkach, którymi sterowali młodzi żeglarze. Płynie się nawet szybko. Łódź przechyla się na boki, a wiatr szarpie płótnem żagla. Czasami tylko sternik: "Fok na prawo, miecz do góry!". I znów spokój. Chce się śpiewać. Każdy jednak słucha opowiadania sternika o wszystkim po trochu.   

Jedną niedzielę przeznaczono na zwiedzanie miasta i okolic. Niewysokie polodowcowe pagórki pokryte są drzewami,  trawą, krzakami. Spotyka się bunkry, okopy, połamane drzewa, gruz i ruiny. Właśnie tu, na pradziadowskiej naszej  ziemi, hordy Hitlera pragnęły zatrzymać zwycięski pochód Armii Czerwonej i wojsk polskich, przynoszących wolność Mazurom i Warmii. Znów Mazury są wolne, ludność może nareszcie odetchnąć wolnością. Mazurzy lepiej to rozumieją niż kto inny. Tylko raz wystarczy porozmawiać z Mazurem, by przekonać się, że bije w nim polskie serce.   

Wszystko ma swój koniec, więc upłynął też czas naszego obozu. Na zakończenie odbyły się jeszcze zawody międzyoddziałowe. Pierwszy na start wchodzi Wrocław. Mistrz Giżycka występuje w roli spikera i podaje zasłyszane wieści:- Proszę państwa, zawodników jest trzech. Już skaczą. Słyszymy plusk. Jeden płynie overem, o, jak wspaniale zagarnia wodę! Do mety zostało mu dwadzieścia metrów. Dwaj pozostali starają się dopędzić go crawlem! - Spokój, spiker- ucisza go instruktor- bo zawodnicy nie słyszę gwizdka.- Spiker milknie, a zawodnicy przepłynęli już prawie pięćdziesiąt metrów i są na mecie. Wrocław, który wystawił mało zawodników, zdobył dwadzieścia punktów. Jest Poznań, Kraków i Zjednoczenie. Teraz idą zawodnicy z Krakowa. Ojej! Jest ich sześciu. Jeden pije wodę, więc wychodzi. Pozostało tylko pięciu. Rozciągają się linią, płyną. Jest i prezes, który na obozie nauczył się pływać. Wolno zagarnia wodę, często zachłystuje się "mokrą, wilgotną", jak mówią niektórzy, wodą, ale posuwa się naprzód. Brawo, prezes! Jeszcze piętnaście metrów. Wiadomo, przepłynie, śmiało! Prezes nie zwraca na te okrzyki uwagi. Cały wysiłek woli  i mięśni skierował na to, aby dotrzeć do mety. Dopływa. Huragan braw. Wreszcie idzie zwycięski Poznań- dzięki największej liczbie uczestników uzyskuje zwycięstwo- osiemdziesiąt punktów. Kraków uplasował się na drugim miejscu- sześćdziesiąt punktów, Zjednoczenie zdobyło czterdzieści, Wrocław dwadzieścia.   

Dalsze rozgrywki to lekkoatletyka i gimnastyka. Następuje nieoczekiwany wypadek. Oto załoga Krakowa, zagrzana przykładem prezesa, w wyścigu żeglarskim pokonała ten sławny Poznań, który cieszył się na lądzie pierwszym miejscem. Kobiety występują w "teamach". Każdy z podziwem kręci głową, że te czarne, białe Marylki, Zosie, Wandzie i Julki tak szybko i sprawnie zdobywają punkty, jak serca kolegów. Dobrze, iż te ostatnie nie podlegają punktacji, bo wówczas mężczyźni walczyliby o miejsce do końca.   

- No, spiker, startujesz?- Przyszłym razem!- Mistrzowie płytkiego basenu mają jeszcze stracha. - Może być i tak- mówi mistrz Wrocławia, który lepiej czuje się na moście, niż w żywiole, zwanym     wodą.  

Pochodnia wrzesień 1952