Służba jest radością

 Pod koniec ubiegłego roku, mądry i prawy, dolnośląski  społecznik - Czesław Jóźwik - ukończył 70 lat. Całe dorosłe życie poświęcił służbie  dla innych ludzi, czym zaskarbił sobie  gorącą wdzięczność setek niewidomych.   

 Urodził się na kieleckiej wsi. W marcu 1945 roku, po wejściu na minę, został ciężko ranny. Stracił wzrok i częściowo słuch. Po kilku miesiącach trafił do Lasek. Tutaj podniósł się z ciężkiego załamania psychicznego i zdobył podstawy wiedzy ogólnej i zawodowej. W 1949 roku przeniósł się do Wrocławia, gdzie, najpierw pracował w państwowym przemyśle spożywczym, a następnie  dostał pracę w tworzącej się spółdzielni niewidomych Wkrótce ujawniła się  w całej pełni jego pasja społecznikowska. Przez ponad 30 lat pełnił  funkcję  przewodniczącego  zarządu przyspółdzielczego  koła PZN, był członkiem Rady Związku Spółdzielni Niewidomych i przewodniczącym  dolnośląskiej Rady Związku Spółdzielni Inwalidów, czynnie uczestniczył w licznych zjazdach i konferencjach  mających decydujący wpływ na losy niewidomych w Polsce. Zawsze jednak cenił najbardziej   pracę społeczną  umożliwiającą bezpośredni kontakt  z człowiekiem potrzebującym pomocy  i tej działalności poświęcał najwięcej czasu, energii i serca. Z okazji jubileuszowej rocznicy urodzin, redakcja "Pochodni" postanowiła przeprowadzić  z panem Czesławem Jóźwikiem rozmowę  na temat jego bogatych doświadczeń  wynikających z pracy zawodowej i społecznej, wierząc, że pomoże to wielu czytelnikom w znalezieniu własnej drogi życiowej.    

Co dał Panu pobyt w szkole w Laskach zaraz po utracie wzroku?  

- Laski stały się dla mnie momentem przełomowym. Przedtem nie wyobrażałem sobie  życia po niewidomemu. W Laskach przekonałem się, że niewidomi mogą   się uczyć,  samodzielnie chodzić, wykonywać rozmaite prace,  żyć normalnie. Nie mogłem pojąć, jak to jest,  że chłopcy, nie widząc, nie są smutni i załamani, a wręcz przeciwnie -   biegają, śmieją i   popychają się, zachowują się tak , jakby widzieli, po prostu  są szczęśliwi. Wydawało mi się, że ja  nigdy do tego nie dojdę, że w tej atmosferze normalności dłużej  nie wytrzymam. Napisałem do ojca, że muszę natychmiast wrócić do domu. Na szczęście, w wyniku różnych okoliczności, tak się nie stało.

Po trzech miesiącach ojciec przyjechał ,ale ja poznałem już brajla, zacząłem pisać i czytać, ,  nawiązałem pierwsze przyjaźnie, zacząłem wrastać w uczniowskie środowisko, powoli wstępowała we  mnie wiara w siebie, ludzi i przyszłość. Nie chciałem już  wracać do domu.   

Dobrym dla mnie duchem był niewidomy wychowawca - Stefan Rakoczy. Wpędzał ze mną wiele godzin, przekonywał, pouczał, pocieszał. Wielką rolę odegrał także   ks. Aleksander Fedorowicz. Przychodził po mnie wieczorami. Zabierał na spacery i długo rozmawiał  o życiu, że jest ono największą wartością i utrata wzroku nie może  go niweczyć, że niewolno się poddawać.  Jeśli się chce - można zwyciężyć. Trzy razy spotkała się ze mną indywidualnie matka Elżbieta Czacka. Jej mądre i serdeczne rady  bardzo pomogły mi podnieść się z załamania i mocno stanąć na nogach.

 Zacząłem się intensywnie uczyć, dużo czytać, włączać się  w  różne praktyczne czynności warsztatowe. Ważne znaczenie miała ogólna atmosfera Lasek - życzliwa, serdeczna i zarazem    twórcza. Takiej atmosfery nie spotkałem  potem już nigdy i nigdzie. Z  głębokim szacunkiem i rozrzewnieniem wspominam siostry : Hiacyntę, Czesławę  i Monikę.     Las kom zawdzięczam to, że nie uległem depresji, wyszedłem zwycięsko z psychicznego marazmu i  mogłem   bez kompleksów iść w dalsze, samodzielne    życie.

We wrocławskiej spółdzielni niewidomych wykonywał Pan rozmaite czynności i   pełnił różne funkcje. Która z nich najbardziej Panu odpowiadała?

 Najwięcej satysfakcji i radości dawała mi praca na stanowisku kierownika działu  nakładctwa. Miałem około 300 chałupników. Każdy z nich był dla mnie innym człowiekiem, oddzielnym charakterem, miał własne kłopoty i radości. Dla nich byłem kimś bardzo ważnym  .    Mieli do mnie ogromne zaufanie. Oczywiście uczucie to było wzajemne. Starałem się nikogo nie zawieźć. Moim chałupnikom  poświęcałem dużo czasu. Bardzo często do nich wyjeżdżałem. Nie tylko organizowałem dla nich pracę, ale pomagałem w załatwianiu spraw osobistych, mieszkaniowych i  administracyjnych,   łagodziłem konflikty rodzinne, uczestniczyłem  w ślubach, uroczystościach chrztu dzieci i pierwszych komuniach oraz we wszystkich ich radościach i troskach.   w Tym ludziom czułem się bardzo potrzebny.

     Na stanowisku kierownika do spraw chałupnictwa pracowałem od 1965 do 1982. To był najwspanialszy okres w moim życiu. Potem, ze względu na chorobę serca, lekarz zabronił mi pełnienia tej funkcji. Jego decyzja stała się dla mnie prawdziwym ciosem. Po kilkumiesięcznej przerwie powróciłem do  spółdzielni, ale już na pół etatu  i do pracy fizycznej.  W 1989 roku, kiedy działalność spółdzielni zaczęła się załamywać, odszedłem na emeryturę, aby zwolnić miejsce dla niewidomych znajdujących się w trudniejszej sytuacji materialnej. w

Co uważa Pan za najważniejsze w swoim życiu

Odpowiedź na tak postawione  pytanie jest bardzo trudna, gdyż musiałbym mówić  o wielu sprawach - postawie wobec ludzi i otaczających nas  zjawisk,  życiu rodzinnym czy  wymaganiach wobec siebie i innych, ale jeśli trzeba określić się  najkrócej - to chcę powiedzieć , że najważniejsza jest praca  społeczna, pomaganie ludziom,   służba najbardziej potrzebującym. Ona jest źródłem  radości.    

Całe życie, a zwłaszcza, kiedy utraciłem wzrok, ludzie okazywali mi serce, troszczyli się o mnie,  dodawali wiary i otuchy. Bez ich pomocnych rąk nie osiągnąłbym niczego. Potem więc, kiedy znalazłem już  swoje miejsce, zrozumiałem, że teraz  przyszła pora, aby zacząć spłacać  zaciągnięty, serdeczny, dług.  

Tak się jakoś zawsze  układało, że umiałem trafiać do najbardziej , zagubionych i  potrzebujących. Rozumiałem   ich, a oni lgnęli do mnie. To bardzo ułatwiało mi pracę społeczną.  

Jest we mnie głębokie przekonanie, że dawać jest o wiele lepiej i łatwiej  niż brać. Tę prawdę staram się głosić podczas spotkań  z nowoociemniałymi na turnusach rehabilitacyjnych  iw  innych okolicznościach. Czuję się szczęśliwy, głównie dlatego, że mogę służyć ludziom   potrzebującym mojego wsparcia.

Opowiadając o życiu Czesława Jóźwika, chciałoby się jeszcze powiedzieć organizowaniu pomocy dla głuchoniewidomych i nauczaniu nowoociemniałych na turnusach rehabilitacyjnych - zaszczepianiu  im wiary w siebie i konieczności   aktywnego życia, w którym nie ma miejsca  na rezygnację, o  jego humanistycznych   zainteresowaniach i  zamiłowaniach, między innymi do turystyki, o czerpaniu siły i spokoju  z kontaktu  z drzewami, kwiatami wiosennymi świtami i całą przyrodą, a także        wierszach  pełnych ciepła i radości,  o domu i rodzinie, w której i żona, i dzieci i wnuczki budują swoją , harmonijną codzienność,    oraz  wielu innych sprawach  składających się na nieprzeciętną osobowość,  jednak to przekraczałoby ramy  prasowej   wypowiedzi. Zakończmy ją  zatem życzeniami, aby , zgodnie z najgłębszą potrzebą  serca , mógł jak najdłużej  służyć  innym ludziom, dawać im swoją  pogodę ducha,  wskazywać drogi wiodące do zadowolenia i  zwycięstwa     

rozmawiał Józef Szczurek

P1-98

 

 

 

 

 

 

 

Nowy etap życia

Czesław Jóźwik

 Spośród wszystkich wydawnictw prasowych "Pochodnia" jest dla mnie najważniejszym czasopismem. Z takim samym zainteresowaniem i zaangażowaniem emocjonalnym   czytam je od dziesiątków lat. Cieszę się każdą mądrą i pożyteczną  inicjatywą i każdym osiągnięciem niewidomych, czy to w wymiarze zbiorowym, czy indywidualnym.

  Z nie mniejszą więc  ciekawością przeczytałem  noworoczny numer  "Pochodni", zwłaszcza że znajduje się tam   przeprowadzona ze mną rozmowa , zatytułowana: "Służba jest radością". Red. Józef Szczurek przedstawił w niej wiele moich poglądów na rozmaite sprawy, ale przecież w jednym wywiadzie nie da się umieścić wszystkiego, toteż musiał dokonać  istotnej selekcji tematów. Wśród nich jest jeden na którego  omówieniu bardzo mi zależy, toteż pozwoliłem sobie  na napisanie artykułu uzupełniającego, w nadziei że może się on przyczynić do wsparcia kogoś bardzo potrzebującego naszej pomocy. Może zapali iskierkę  w ciemności, która potem zapłonie  wielkim światłem radości. W tym celu muszę najpierw przedstawić  kilka epizodów z mojego życia, aby potem przejść do społecznych uogólnień.

 Wiosną 1945 r., po wejściu na minę, utraciłem wzrok i częściowo słuch. Na szczęście w niespełna rok później znalazłem się w szkole w Laskach. Upośledzony słuch utrudniał mi naukę, toteż w klasie zawsze siadałem przy stole nauczyciela, gdyż inaczej nie słyszałbym  prowadzonej lekcji.

 Potem, gdy przyjechałem do Wrocławia, było mi bardzo ciężko. Niedosłuch uniemożliwiał mi aktywne uczestnictwo   w życiu społecznym. Nie mogłem się uczyć,  a przecież zdobywanie wiedzy  zawsze było  moją pasją. Dopiero w 1958 roku, nie żyjący już działacz -  Czesław Wrzesiński powiedział mi, że w banku PKO  w Warszawie można kupić aparat słuchowy, oczywiście za dolary.

  Było to dla mnie coś tak bardzo ważnego, że w kilka dni później  pojechałem do Warszawy  zobaczyć, jakie są to aparaty i czy będą dla mnie użyteczne. Założyłem aparat okularowy  i...  nagłe olśnienie. Słyszałem nawet ciche szmery,  normalną rozmowę i wszystko, co działo się dookoła mnie. Niestety, aparat ten kosztował 120 dolarów. O takich pieniądzach  na razie nie mogłem nawet marzyć.

   Po kilku miesiącach zdobyłem potrzebną sumę, zapożyczyłem się u przyjaciół, ale nie żałowałem. Kupiłem wymarzony aparat słuchowy. Od tego czasu rozpoczął się nowy etap w moim życiu. Teraz mogłem na równych prawach   uczestniczyć w rozmowach towarzyskich, życiu rodzinnym, w różnych zjazdach, naradach, konferencjach czyli mówiąc prościej - mieć zwyczajny kontakt z ludźmi i żyć normalnie.  To było dla mnie coś nieprawdopodobnie wspaniałego. Wreszcie mogłem zacząć realizować swoje marzenia.

 Porwał mnie wir nauki. Zapisałem się do liceum korespondencyjnego i w 1965 r. otrzymałem świadectwo dojrzałości. Podejmowałem także naukę na różnych specjalistycznych kursach  dokształcających.  Powierzano mi coraz bardziej  odpowiedzialne funkcje w pracy zawodowej i społecznej.

 Aparat słuchowy stał się dla mnie  czymś tak ważnym, że nie wyobrażam sobie, abym mógł bez niego przeżyć choćby  jeden dzień. Od tego pierwszego, okularowego, miałem już kilka innych aparatów słuchowych. Po dokładnym przebadaniu okazało się, że najlepszy dla mnie jest aparat duńskiej firmy Oticon i teraz takim właśnie się posługuję.     

Na początku lat dziewięćdziesiątych Zarząd Główny PZN zorganizował w Jadwisinie koło Warszawy turnus dla ludzi  z jednoczesną ślepotą i głuchotą. Przyjechało ich około pięćdziesięciu. Tak się szczęśliwie  złożyło, że i ja w tym  turnusie mogłem uczestniczyć. Wtedy z bliska przypatrzyłem się, jak bardzo ci ludzie są nieszczęśliwi, jak bardzo zamknięty jest dla nich przebogaty świat dźwięku. Przeżycie, w połączeniu z własnymi doświadczeniami było wstrząsające.  Na turnusie  dyr. Józef Mendruń i pani Elżbieta Oleksiak  zorganizowali przebadanie przez laryngologów   wszystkich uczestników. Wszyscy też otrzymali odpowiednie  aparaty słuchowe.

 Po powrocie z jadwisińskiego turnusu postanowiłem  coś  zrobić  dla ludzi głuchoniewidomych, aby im pomóc i aby oni  sami  wzajemnie mogli sobie pomagać. Najlepszym sposobem było zorganizowanie przy okręgu PZN klubu głuchoniewidomych.  Początkowo to przedsięwzięcie mi nie  wychodziło,  ale wreszcie się udało. Klub powstał w 1995 roku i z powodzeniem pracuje do dziś. Jego głównym celem jest zaopatrywanie  głuchoniewidomych w aparaty słuchowe. Około 50 osób zrzeszonych w klubie już takie aparaty otrzymało. Ci ludzie stali się po prostu szczęśliwi.

 Jesteśmy  ogromnie wdzięczni Towarzystwu Pomocy Głuchoniewidomym w Warszawie, że zajmuje się  przydziałem  aparatów słuchowych ludziom tak ciężko doświadczonym. Za pośrednictwem TPG udało nam się nawiązać współpracę ze specjalistyczną, prywatną przychodnią laryngologiczną pani Ewy Staniszewskiej we Wrocławiu, która sprzedaje aparaty słuchowe. Trzy lata temu, kiedy  przęt rehabilitacyjny  opłacał PFRON , pani Staniszewska  dobierała nam aparaty  i  sama rozliczała się z Państwowym Funduszem Rehabilitacji. To było dla nas duże udogodnienie. Teraz TPG nawiązało współpracę z panią Staniszewską i zleciło jej zaopatrywanie wrocławian w aparaty. Nie musimy więc jeździć do Warszawy, aby  to urządzenie dopasować.

Przy tej okazji  chciałbym w imieniu wrocławskich , a pewnie i wszystkich ludzi z utratą słuchu i wzroku w Polsce   wyrazić serdeczną wdzięczność Towarzystwu Pomocy Głuchoniewidomym , a zwłaszcza przewodniczącemu jego zarządu - panu  Józefowi Mendruniowi - za nieustanne interesowanie się nami, za troskę i pomoc. Dzięki niej setki głuchoniewidomych  odnajduje sens i  radość życia. Dziękujemy również zarządowi wrocławskiego okręgu PZN, który  od sześciu lat daje pieniądze na organizowanie specjalistycznych turnusów rehabilitacyjnych i chętnie pomaga nam w różnych sytuacjach.

Teraz przyszedł czas na wspomniane na początku uogólnienia.  Jak wynika z moich doświadczeń, aparat słuchowy  miał przełomowe znaczenie w moim życiu. Tak też jest z innymi inwalidami. W okresie, kiedy ciągle kurczy się pomoc na cele rehabilitacyjne i socjalne, kiedy coraz bardziej i dotkliwiej brakuje pieniędzy, należy szczególnie   roztropnie je wydawać. Moim zdaniem na pierwszym miejscu powinno być zaopatrywanie niewidomych w sprzęt rehabilitacyjny,  który otwiera inwalidom nowe drogi, uruchamia nowe możliwości, jak w wypadku głuchoniewidomych - aparaty słuchowe. Zresztą na takie cele łatwiej będzie zdobyć pieniądze czy to u władz państwowych i samorządowych, czy też u sponsorów.   

Kiedy z braku funduszów nie wszystkim możemy pomagać,  należy udzielać pomocy najbardziej potrzebującym, niezaradnym niesamodzielnym, a więc ludziom ze złożonym kalectwem, którzy bez pomocnych rąk i wrażliwych serc, sami sobie nie poradzą. Oby ta zasada jak najprędzej utorowała sobie  drogę do rzeczywistości.   

P3-98

 

Szczęście składa się z drobiazgów

(I nagroda w konkursie „Pochodni”)

Problem ludzkiego szczęścia jest od niepamiętnych czasów przedmiotem rozważań myślicieli, filozofów, uczonych. Żadne jednak badania naukowe nie umożliwiają człowiekowi znalezienia recepty na trwałe szczęście. Mimo to spotyka się jednak ludzi, którzy określają siebie ludźmi szczęśliwymi. Ja do nich też należę. Chociaż jestem człowiekiem całkowicie niewidomym i prawie zupełnie pozbawionym słuchu, dzisiaj już emerytem, mogę powiedzieć o sobie: przeżyłem wiele, wiele lat życia i było to życie szczęśliwe. Nie istnieją moim zdaniem, obiektywne warunki do tego, by żyć z poczuciem szczęścia. I jestem najgłębiej przekonany, że w żadnym razie pełnosprawność fizyczna lub jej brak nie mają mocy decydującej o szczęściu.

Tracąc wzrok i słuch na progu dorosłości, bo w wieku 18 lat, w dodatku w momencie, gdy kończył się koszmar wojny i miałem przekonanie, że przede mną jest ogromne, wspaniałe, czynne życie, znalazłem się na samym dnie rozpaczy i buntu. Wtedy nie chciałem żyć. Zastanawiając się dziś, z perspektywy tylu lat sądzę, że podjęcie prób samodzielnego poruszania się, sprawdzenie, że nie we wszystkim muszę być zależny od drugich, stanowiło w moim nastawieniu psychicznym do przejmującej mnie grozą sytuacji, w jakiej się znalazłem, moment zwrotny. Pogodziłem się z myślą, że powinienem żyć. Nie bez znaczenia jest też fakt, że byłem otoczony ogromną troskliwością najbliższej rodziny: rodziców i sióstr, że jak ciepły kokon otaczały mnie ich pełne miłości starania. Ale ja nie chciałem żyć w kokonie.

Oczekujemy dziś wyniesienia na ołtarze założycielki zakładu dla niewidomych w Laskach, Matki Czackiej. Za potwierdzenie świętości zwykło się uważać cudowne wydarzenia, jakie mają miejsce za pośrednictwem osoby, uważanej za świętą. Jestem przykładem człowieka, dla którego pobyt w Laskach był takim cudem. Niezależne od moich ówczesnych nastrojów i buntów, ponad trzyletnia nauka w Laskach postawiła mnie mocno na nowej drodze życia, w trudnych i ciągle budzących lęk uwarunkowaniach. To tu uwierzyłem, że będąc niewidomym, mam szansę stać się samodzielnym i w pełni wartościowym człowiekiem. Tu poznałem pismo Braille`a, mogłem samodzielnie czytać i pisać, mogłem się uczyć, zdobyłem zawód. Trudno zajmować się przewidywaniami, jak wyglądałoby moje życie, gdyby nie to, że miałem szczęście trafić do zakład w Laskach. Do dziś  w niewypowiedzianie wdzięcznej pamięci istnieją we mnie ci, którzy dali mi tak wiele: ksiądz Aleksander Fedorowicz, nauczyciel zawodu Henryk Ruszczyc i niewidomy kolega, jeszcze bardziej niż ja poszkodowany fizycznie, Henryk Kowara. Życiowe „Dzieło” Matki Czackiej, zakład dla niewidomych, w życiu ogromnej liczby ludzi był cudem, który załamanych, okaleczałych fizycznie i psychicznie ludzi  przemieniał w samodzielne, potrafiące żyć w pełnym tego słowa znaczeniu osoby.

To właśnie w Laskach odkryłem podstawową prawdę, że bunt przeciw własnemu inwalidztwu jest czymś jałowym i złym, że aby móc decydować o tym, jakie będzie moje życie, muszę swoje kalectwo, swoje fizyczne ograniczenia zaakceptować. I podjąć wytrwale trud własnej rehabilitacji, trud uparty, nie dający dostępu uczuciom zniechęcenia.

Akceptacja inwalidztwa zaistniała we mnie w parze z wypracowaniem postawy tolerancji wobec ludzi pełnosprawnych, nie zawsze taktownych i kulturalnych, a tak często upokarzających mnie wyrazami politowania. Swoją pierwszą zarobkową pracę wykonywałem w środowisku ludzi widzących. Były to prawie wyłącznie kobiety. Pamiętam ich początkową niechęć, głośne debaty nad okropnymi czasami, w których niewidomych posyła się do pracy, narzekania, że będą musiały dla wykonania normy pracować również za niewidomych. Po kilku miesiącach musiały zmienić zdanie, bo nie tylko wykonywałem nałożoną normę, ale często ją przekraczałem. Tego okresu pracy wśród widzących nie wspominam zbyt dobrze. Łączy się jednak z nim zdobycie ważnej dla mnie umiejętności poruszania się po ulicach dużego miasta, jakim jest Wrocław.

         Wśród swoich

Dobrze i bezpiecznie poczułem się od razu, gdy w 1951 roku podjąłem pracę w Spółdzielni Inwalidów „Niewidomy”. W tym środowisku i w warunkach, jakie zapewniał nam nasz zakład moje samopoczucie było tak dobre, że stałem się  aktywny wśród kolegów, zacząłem uczestniczyć w życiu towarzyskim, dużo czytałem, słuchałem radia i marzyłem o podjęciu nauki w liceum. Zarobki moje były teraz stosunkowo dobre i pozwoliły nie tylko na zakup potrzebnych mi rzeczy, ale mogłem pomóc rodzinie na wsi. Ileż z tego faktu czerpałem radości i satysfakcji! Wśród spółdzielczych kolegów i koleżanek byli tacy, którzy prosili mnie o pomoc w różnych sprawach i w miarę możliwości starałem się być im przydatny. Jedną z moich pasji stało się uczenie posługiwania się systemem Braille`a każdego, kto tylko chciał się uczyć. Wynikało to z chęci podzielenia się z innymi umiejętnością, która tak ogromnie dużo mi dała.

Wielkim przełomem w moim życiu było kupienie aparatu słuchowego. Nie trzeba przecież wielkiej wyobraźni, by zdać sobie sprawę z tego, że człowiek niewidomy i równocześnie źle słyszący jest jakby podwójnie niewidomy. Lepiej słysząc, poczułem się wprost szczęśliwy, gdyż wiele ograniczeń i trudności zniknęło. Z ogromnym zapałem zacząłem się teraz uczyć. Ukończyłem mnóstwo kursów, a co najważniejsze - uzyskałem świadectwo maturalne i następnie ukończyłem studium ekonomiki i organizacji pracy nakładczej.

Jest to ważny okres w moim życiu. Doszedłem do odkrycia następnej zasady, której realizacja jest warunkiem osiągania szczęścia. Zasada jest prosta i, powiedzieć by można - oczywista, a jednak bardzo często nie pamięta się o niej. Ponieważ uważam, że najtrafniej wyartykułowana została już przez kogoś innego, przytaczam te słowa:

„Spałem i śniłem, że życie jest radością.

Obudziłem się i zobaczyłem, że życie jest służbą.

Zacząłem więc służyć i przekonałem się,

że to służba jest radością”.

Byłem ciągle aktywny. Praca zawodowa, działalność społeczna, założenie rodziny, nieustanne kontakty z ludźmi - to ciąg moich szczęśliwych dni, tygodni, miesięcy, lat. Szczególnym ciepłem napełniały mnie godziny poświęcane nauczaniu zawodu nowo przyjętych do pracy niewidomych, czas wypełniony wtajemniczaniem w sztukę pisma punktowego, a szczególną wagę odgrywały wyjazdy do domów chałupniczo zatrudnionych pracowników. Każdy z nich czegoś ode mnie chciał, o coś prosił, jakiś swój problem chciał ze mną omówić - to wszystko składało się na poczucie, że jestem ludziom potrzebny, że mogłem w wielu przypadkach im pomóc, albo przynajmniej podejmować próby przyjścia im z pomocą. Nie potrafię inaczej określić swojej ówczesnej sytuacji, niż nazwać to życiem szczęśliwym. Być potrzebnym i pomocnym dla innych ludzi stwarza tak dużo pozytywnych odczuć, że niezależnie od kłopotów, trudności i przykrości, jakie przecież były również i moim udziałem, wypełniało mnie spokojne uczucie szczęścia.

      Ciekawość świata i ludzi

Przejście na emeryturę nie wiązało się w moim przypadku z marzeniem o realizacji ustabilizowanego, wypełnionego odpoczynkiem życia. Z radością podjąłem się pracy zorganizowania i poprowadzenia klubu ludzi głuchoniewidomych. To również bardzo ważny życiowo etap, który wzbogacił mnie o poznanie nowych ludzi, ich spraw i problemów. Jakże nie mam być szczęśliwy, kiedy mogę pomóc osobom, zamkniętym dotąd w nie zawsze im przyjaznych czterech ścianach. Cieszy mnie każde ich przyjście do klubu, nawiązywanie przez nich kontaktów z innymi, co sprawia, że przestają czuć się sami i bezradni. Tryumfuję, gdy uda mi się skłonić głuchoniewidomego do tego, aby przełamał swój lęk przed nieznanym i obcym środowiskiem i zechciał pojechać na turnus rehabilitacyjny. Jakże inaczej nazwać to, co wtedy czuję, jak nie szczęściem właśnie?

Takie aktywne, otwarte na ludzi i ich potrzeby życie sprawiło, że mam mnóstwo znajomych i przyjaciół. Są to ludzie bardzo różni i z różnych środowisk. Wiele, bardzo wiele od ludzi biorę, ale też daję im z siebie tyle, ile jestem w stanie dać. Zapewne dlatego czuję się wśród ludzi szczęśliwy.

Jest jeszcze jedna sprawa, która moim zdaniem, jest ważna po utracie wzroku: nie można rezygnować z poznawania świata „po ciemku” i cieszenia się nim. Do tego stwierdzenia doszedłem zupełnie intuicyjnie i bez wysiłku. Staram się po swojemu oglądać świat. Jestem go ciekaw i nie przemawiają do mnie argumenty, że nie mają sensu w przypadku niewidomego na przykład wycieczki krajoznawcze. Ależ ja doznałem tyle radości ze wspinania się po górskich szlakach, że przeżycia te sprowokowały mnie do opisania ich w wierszach! Dużo zwiedziłem Polski, „widziałem” kilka obcych krajów, a następne podróże ciągle mi się marzą. To ja, niewidomy dziadek, posługując się dotykiem, uczę swoje małe wnuczki rozróżniania i nazywania drzew i roślin łąkowych opowiadam im o cudach przyrody i, powiem nieskromnie, że jestem dla nich chętnie słuchanym rozmówcą.

Rodzina również w moim życiu stanowi bez wątpienia najważniejszy jego składnik. Nie ma wprawdzie róży bez kolców, i w życiu rodzinnym zdarzają się różne zawirowania, nieporozumienia i przykre chwile, ale przyjąłem zasadę, by w kontaktach z ludźmi, a przede wszystkim z tymi najbliższymi, nie przechowywać w sobie pamięci o przykrościach, nie rozpamiętywać ich, aby nie gasić radości, że jesteśmy ze sobą. Cieszy mnie dobra uczuciowa więź z jedyną córką i nasze doskonałe rozumienie się. Raduję się wspaniałym wzrastaniem moich wnuczek. Napawa mnie radością, że dla rodzeństwa i dalszej rodziny jestem kimś, kto potrafi, przynajmniej w niektórych życiowych niedolach i trudnościach pomóc.

Nie powiem niczego odkrywczego, gdy stwierdzę, że właściwie życie składa się z drobiazgów, rzecz w tym, by możliwie dużo drobiazgów składało się na poczucie szczęścia.

Stary Wrocławianin

P3-2002