Szczęście składa się z drobiazgów

(I nagroda w konkursie „Pochodni”)

Problem ludzkiego szczęścia jest od niepamiętnych czasów przedmiotem rozważań myślicieli, filozofów, uczonych. Żadne jednak badania naukowe nie umożliwiają człowiekowi znalezienia recepty na trwałe szczęście. Mimo to spotyka się jednak ludzi, którzy określają siebie ludźmi szczęśliwymi. Ja do nich też należę. Chociaż jestem człowiekiem całkowicie niewidomym i prawie zupełnie pozbawionym słuchu, dzisiaj już emerytem, mogę powiedzieć o sobie: przeżyłem wiele, wiele lat życia i było to życie szczęśliwe. Nie istnieją moim zdaniem, obiektywne warunki do tego, by żyć z poczuciem szczęścia. I jestem najgłębiej przekonany, że w żadnym razie pełnosprawność fizyczna lub jej brak nie mają mocy decydującej o szczęściu.

Tracąc wzrok i słuch na progu dorosłości, bo w wieku 18 lat, w dodatku w momencie, gdy kończył się koszmar wojny i miałem przekonanie, że przede mną jest ogromne, wspaniałe, czynne życie, znalazłem się na samym dnie rozpaczy i buntu. Wtedy nie chciałem żyć. Zastanawiając się dziś, z perspektywy tylu lat sądzę, że podjęcie prób samodzielnego poruszania się, sprawdzenie, że nie we wszystkim muszę być zależny od drugich, stanowiło w moim nastawieniu psychicznym do przejmującej mnie grozą sytuacji, w jakiej się znalazłem, moment zwrotny. Pogodziłem się z myślą, że powinienem żyć. Nie bez znaczenia jest też fakt, że byłem otoczony ogromną troskliwością najbliższej rodziny: rodziców i sióstr, że jak ciepły kokon otaczały mnie ich pełne miłości starania. Ale ja nie chciałem żyć w kokonie.

Oczekujemy dziś wyniesienia na ołtarze założycielki zakładu dla niewidomych w Laskach, Matki Czackiej. Za potwierdzenie świętości zwykło się uważać cudowne wydarzenia, jakie mają miejsce za pośrednictwem osoby, uważanej za świętą. Jestem przykładem człowieka, dla którego pobyt w Laskach był takim cudem. Niezależne od moich ówczesnych nastrojów i buntów, ponad trzyletnia nauka w Laskach postawiła mnie mocno na nowej drodze życia, w trudnych i ciągle budzących lęk uwarunkowaniach. To tu uwierzyłem, że będąc niewidomym, mam szansę stać się samodzielnym i w pełni wartościowym człowiekiem. Tu poznałem pismo Braille`a, mogłem samodzielnie czytać i pisać, mogłem się uczyć, zdobyłem zawód. Trudno zajmować się przewidywaniami, jak wyglądałoby moje życie, gdyby nie to, że miałem szczęście trafić do zakład w Laskach. Do dziś  w niewypowiedzianie wdzięcznej pamięci istnieją we mnie ci, którzy dali mi tak wiele: ksiądz Aleksander Fedorowicz, nauczyciel zawodu Henryk Ruszczyc i niewidomy kolega, jeszcze bardziej niż ja poszkodowany fizycznie, Henryk Kowara. Życiowe „Dzieło” Matki Czackiej, zakład dla niewidomych, w życiu ogromnej liczby ludzi był cudem, który załamanych, okaleczałych fizycznie i psychicznie ludzi  przemieniał w samodzielne, potrafiące żyć w pełnym tego słowa znaczeniu osoby.

To właśnie w Laskach odkryłem podstawową prawdę, że bunt przeciw własnemu inwalidztwu jest czymś jałowym i złym, że aby móc decydować o tym, jakie będzie moje życie, muszę swoje kalectwo, swoje fizyczne ograniczenia zaakceptować. I podjąć wytrwale trud własnej rehabilitacji, trud uparty, nie dający dostępu uczuciom zniechęcenia.

Akceptacja inwalidztwa zaistniała we mnie w parze z wypracowaniem postawy tolerancji wobec ludzi pełnosprawnych, nie zawsze taktownych i kulturalnych, a tak często upokarzających mnie wyrazami politowania. Swoją pierwszą zarobkową pracę wykonywałem w środowisku ludzi widzących. Były to prawie wyłącznie kobiety. Pamiętam ich początkową niechęć, głośne debaty nad okropnymi czasami, w których niewidomych posyła się do pracy, narzekania, że będą musiały dla wykonania normy pracować również za niewidomych. Po kilku miesiącach musiały zmienić zdanie, bo nie tylko wykonywałem nałożoną normę, ale często ją przekraczałem. Tego okresu pracy wśród widzących nie wspominam zbyt dobrze. Łączy się jednak z nim zdobycie ważnej dla mnie umiejętności poruszania się po ulicach dużego miasta, jakim jest Wrocław.

         Wśród swoich

Dobrze i bezpiecznie poczułem się od razu, gdy w 1951 roku podjąłem pracę w Spółdzielni Inwalidów „Niewidomy”. W tym środowisku i w warunkach, jakie zapewniał nam nasz zakład moje samopoczucie było tak dobre, że stałem się  aktywny wśród kolegów, zacząłem uczestniczyć w życiu towarzyskim, dużo czytałem, słuchałem radia i marzyłem o podjęciu nauki w liceum. Zarobki moje były teraz stosunkowo dobre i pozwoliły nie tylko na zakup potrzebnych mi rzeczy, ale mogłem pomóc rodzinie na wsi. Ileż z tego faktu czerpałem radości i satysfakcji! Wśród spółdzielczych kolegów i koleżanek byli tacy, którzy prosili mnie o pomoc w różnych sprawach i w miarę możliwości starałem się być im przydatny. Jedną z moich pasji stało się uczenie posługiwania się systemem Braille`a każdego, kto tylko chciał się uczyć. Wynikało to z chęci podzielenia się z innymi umiejętnością, która tak ogromnie dużo mi dała.

Wielkim przełomem w moim życiu było kupienie aparatu słuchowego. Nie trzeba przecież wielkiej wyobraźni, by zdać sobie sprawę z tego, że człowiek niewidomy i równocześnie źle słyszący jest jakby podwójnie niewidomy. Lepiej słysząc, poczułem się wprost szczęśliwy, gdyż wiele ograniczeń i trudności zniknęło. Z ogromnym zapałem zacząłem się teraz uczyć. Ukończyłem mnóstwo kursów, a co najważniejsze - uzyskałem świadectwo maturalne i następnie ukończyłem studium ekonomiki i organizacji pracy nakładczej.

Jest to ważny okres w moim życiu. Doszedłem do odkrycia następnej zasady, której realizacja jest warunkiem osiągania szczęścia. Zasada jest prosta i, powiedzieć by można - oczywista, a jednak bardzo często nie pamięta się o niej. Ponieważ uważam, że najtrafniej wyartykułowana została już przez kogoś innego, przytaczam te słowa:

„Spałem i śniłem, że życie jest radością.

Obudziłem się i zobaczyłem, że życie jest służbą.

Zacząłem więc służyć i przekonałem się,

że to służba jest radością”.

Byłem ciągle aktywny. Praca zawodowa, działalność społeczna, założenie rodziny, nieustanne kontakty z ludźmi - to ciąg moich szczęśliwych dni, tygodni, miesięcy, lat. Szczególnym ciepłem napełniały mnie godziny poświęcane nauczaniu zawodu nowo przyjętych do pracy niewidomych, czas wypełniony wtajemniczaniem w sztukę pisma punktowego, a szczególną wagę odgrywały wyjazdy do domów chałupniczo zatrudnionych pracowników. Każdy z nich czegoś ode mnie chciał, o coś prosił, jakiś swój problem chciał ze mną omówić - to wszystko składało się na poczucie, że jestem ludziom potrzebny, że mogłem w wielu przypadkach im pomóc, albo przynajmniej podejmować próby przyjścia im z pomocą. Nie potrafię inaczej określić swojej ówczesnej sytuacji, niż nazwać to życiem szczęśliwym. Być potrzebnym i pomocnym dla innych ludzi stwarza tak dużo pozytywnych odczuć, że niezależnie od kłopotów, trudności i przykrości, jakie przecież były również i moim udziałem, wypełniało mnie spokojne uczucie szczęścia.

      Ciekawość świata i ludzi

Przejście na emeryturę nie wiązało się w moim przypadku z marzeniem o realizacji ustabilizowanego, wypełnionego odpoczynkiem życia. Z radością podjąłem się pracy zorganizowania i poprowadzenia klubu ludzi głuchoniewidomych. To również bardzo ważny życiowo etap, który wzbogacił mnie o poznanie nowych ludzi, ich spraw i problemów. Jakże nie mam być szczęśliwy, kiedy mogę pomóc osobom, zamkniętym dotąd w nie zawsze im przyjaznych czterech ścianach. Cieszy mnie każde ich przyjście do klubu, nawiązywanie przez nich kontaktów z innymi, co sprawia, że przestają czuć się sami i bezradni. Tryumfuję, gdy uda mi się skłonić głuchoniewidomego do tego, aby przełamał swój lęk przed nieznanym i obcym środowiskiem i zechciał pojechać na turnus rehabilitacyjny. Jakże inaczej nazwać to, co wtedy czuję, jak nie szczęściem właśnie?

Takie aktywne, otwarte na ludzi i ich potrzeby życie sprawiło, że mam mnóstwo znajomych i przyjaciół. Są to ludzie bardzo różni i z różnych środowisk. Wiele, bardzo wiele od ludzi biorę, ale też daję im z siebie tyle, ile jestem w stanie dać. Zapewne dlatego czuję się wśród ludzi szczęśliwy.

Jest jeszcze jedna sprawa, która moim zdaniem, jest ważna po utracie wzroku: nie można rezygnować z poznawania świata „po ciemku” i cieszenia się nim. Do tego stwierdzenia doszedłem zupełnie intuicyjnie i bez wysiłku. Staram się po swojemu oglądać świat. Jestem go ciekaw i nie przemawiają do mnie argumenty, że nie mają sensu w przypadku niewidomego na przykład wycieczki krajoznawcze. Ależ ja doznałem tyle radości ze wspinania się po górskich szlakach, że przeżycia te sprowokowały mnie do opisania ich w wierszach! Dużo zwiedziłem Polski, „widziałem” kilka obcych krajów, a następne podróże ciągle mi się marzą. To ja, niewidomy dziadek, posługując się dotykiem, uczę swoje małe wnuczki rozróżniania i nazywania drzew i roślin łąkowych opowiadam im o cudach przyrody i, powiem nieskromnie, że jestem dla nich chętnie słuchanym rozmówcą.

Rodzina również w moim życiu stanowi bez wątpienia najważniejszy jego składnik. Nie ma wprawdzie róży bez kolców, i w życiu rodzinnym zdarzają się różne zawirowania, nieporozumienia i przykre chwile, ale przyjąłem zasadę, by w kontaktach z ludźmi, a przede wszystkim z tymi najbliższymi, nie przechowywać w sobie pamięci o przykrościach, nie rozpamiętywać ich, aby nie gasić radości, że jesteśmy ze sobą. Cieszy mnie dobra uczuciowa więź z jedyną córką i nasze doskonałe rozumienie się. Raduję się wspaniałym wzrastaniem moich wnuczek. Napawa mnie radością, że dla rodzeństwa i dalszej rodziny jestem kimś, kto potrafi, przynajmniej w niektórych życiowych niedolach i trudnościach pomóc.

Nie powiem niczego odkrywczego, gdy stwierdzę, że właściwie życie składa się z drobiazgów, rzecz w tym, by możliwie dużo drobiazgów składało się na poczucie szczęścia.

Stary Wrocławianin

P3-2002