„zawsze redaktor”
Co zawdzięczam szkole w Laskach? Czesław Juźwik
Chociaż minęło już sporo czasu od chwili, kiedy opuściłem szkołę dla niewidomych dzieci w Laskach, to jednak żywo tkwią w mej pamięci wspomnienia z tamtych lat i często wracam myślą do przeżytych tam dni. Przecież w murach tego zakładu spędziłem kilka najpiękniejszych, a zarazem jakże trudnych czasem momentów swego życia. W Laskach poznałem wspaniałych nauczycieli i kolegów, którzy pomagali mi we wszystkich trudniejszych okolicznościach. W Laskach nauczyłem się czytać i pisać, zdobyłem nie tylko wiedzę ogólną i zawodową, ale i wiarę w siebie, przygotowanie do samodzielnego życia. Z perspektywy minionego czasu, wzbogacony doświadczeniami przeżytych lat, mogę ocenić, jak dobroczynna była działalność szkoły w Laskach i co dała swym absolwentom. Zanim przejdę do głównego tematu - muszę najpierw powiedzieć kilka słów o sobie. Urodziłem się na kieleckiej wsi. W marcu 1945 roku, po wejściu na minę, zostałem ciężko ranny. Straciłem wzrok i częściowo słuch. Po kilku miesiącach, dzięki pomocy dobrych ludzi, trafiłem do zakładu w Laskach. Tutaj podniosłem się z ciężkiego załamania psychicznego. Laski stały się dla mnie momentem przełomowym. Przedtem nie wyobrażałem sobie życia po niewidomemu. W Laskach przekonałem się, że niewidomi mogą się uczyć, samodzielnie, sprawnie się poruszać, wykonywać rozmaite prace, żyć normalnie. Początkowo nie mogłem pojąć, jak to jest, że chłopcy, nie widząc, nie są smutni i załamani, a wręcz przeciwnie - biegają, śmieją i popychają się, zachowują się tak, jakby widzieli, po prostu są szczęśliwi. Wydawało mi się, że ja nigdy do tego nie dojdę, że w tej atmosferze normalności dłużej nie wytrzymam. Byłem kompletnie załamany i czułem jakiś lęk przestrzeni. Denerwowało mnie, że wszyscy dookoła mnie są zadowoleni. Mnie przerażało życie. Zdawało mi się, że nie ma dla mnie ratunku, że nigdy nie otrząsnę się z desperacji. Często nawiedzała mnie myśl, aby odebrać sobie życie. Unikałem ludzi i w samotności oddawałem się bezdennej rozpaczy. Napisałem do ojca, że muszę natychmiast wrócić do domu. Na szczęście, w wyniku różnych okoliczności, tak się nie stało. Po trzech miesiącach ojciec przyjechał, ale ja poznałem już brajla, zacząłem pisać i czytać, nawiązałem pierwsze przyjaźnie, zacząłem wrastać w uczniowskie środowisko, powoli wstępowała we mnie wiara w siebie, ludzi i przyszłość. Nie chciałem już wracać do domu. Dobrym dla mnie duchem był niewidomy wychowawca - Stefan Rakoczy. Spędzał ze mną wiele godzin, przekonywał, pouczał, pocieszał. Wielką rolę odegrał także ks. Aleksander Fedorowicz. Przychodził po mnie wieczorami. Zabierał na spacer i długo rozmawiał o życiu, że jest ono największą wartością i utrata wzroku nie może go niweczyć, że nie wolno się poddawać. Jeśli się chce - można zwyciężyć. Trzy razy spotkała się ze mną indywidualnie matka Elżbieta Czacka. Jej mądre i serdeczne rady bardzo pomogły mi podnieść się z załamania i mocno stanąć na nogach. Zacząłem intensywnie uczyć się, dużo czytać, włączać się w różne praktyczne czynności warsztatowe. Ważne znaczenie miała ogólna atmosfera Lasek - życzliwa, serdeczna i zarazem twórcza. Takiej atmosfery nie spotkałem potem już nigdy i nigdzie. Z głębokim szacunkiem i rozrzewnieniem wspominam siostry: Hiacyntę, która zajmowała się kuchnią, Czesławę, kierującą szwalnią i szerzej - odzieżą i Monikę - kierowniczkę biblioteki. Laskom zawdzięczam, że nie uległem depresji, wyszedłem zwycięsko z psychicznego marazmu i mogłem bez kompleksów iść w dalsze, samodzielne życie. To właśnie w Laskach odkryłem podstawową prawdę, że bunt przeciw własnemu inwalidztwu jest czymś jałowym i złym, że aby móc decydować o tym, jakie będzie moje życie, muszę fizyczne ograniczenia zaakceptować i podjąć wytrwale trud własnej rehabilitacji, trud uparty, nie dający dostępu uczuciom zniechęcenia. Do Lasek przyjechałem w dziewiętnastym roku życia, w dziesięć miesięcy po utracie wzroku. Przebywałem tam trzy i pół roku, to jest od stycznia 1946 do czerwca 1949 roku. W okresie tym uzupełniłem szkołę podstawową i skończyłem jedną klasę szkoły zawodowej, w której nauczyłem się szczotkarstwa. Nauczyłem się także wykonywać różne zabawki z drewna i ręcznej obróbki metalu. Na co dzień pozwalano nam uczestniczyć w pracach gospodarskich, jak na przykład rąbanie i piłowanie drewna, porządkowanie i przekopywanie ogródka przyzakładowego. Kto miał ochotę, mógł pomagać w kuchni przy przygotowaniu posiłków. Obowiązkowo musieliśmy zmywać codziennie naczynia, co każdemu z nas później bardzo się przydało. Wpajano nam zamiłowanie do pracy społecznej poprzez różnego rodzaju akcje i czyny na rzecz niewidomych pozostających bez środków do życia. Wszystko, czegokolwiek nas uczono, musiało być wykonane solidnie i estetycznie. Na zadane mi teraz pytanie: co zawdzięczam szkole w Laskach, bez wahania mogę odpowiedzieć, że przede wszystkim wszechstronną rehabilitację, wiarę w siebie i ludzi oraz niemal wszystko, co nastąpiło w moim późniejszym życiu. Nauczyciele potrafili wszczepić wychowankom zamiłowanie do pracy i nauki oraz do niesienia pomocy bliźniemu. Ten dar posiadają chyba tylko Laski. Jeśli chodzi o niedociągnięcia, to za najważniejsze uważam brak w tym okresie nauki orientacji przestrzennej. Nie nauczono nas indywidualnego poruszania się po otwartej przestrzeni. Wszystkie wycieczki i spacery odbywały się grupowo i nikt z tych, którzy bali się przestrzeni, nie nauczył się samodzielnego chodzenia. Tę umiejętność zdobyłem dopiero kilka lat później, gdy wyjechałem do Wrocławia. Zmusiły mnie do tego codzienne obowiązki wynikające z pracy zawodowej. W okresie mojego pobytu w Laskach nie zwracano również większej uwagi na uświadomienie seksualne, co niejednokrotnie później, po opuszczeniu zakładu, miało przykre skutki, zwłaszcza u dziewcząt. Niezrozumiała była także całkowita izolacja dziewcząt od chłopców na terenie zakładu. Miało to ujemny wpływ przy poznawaniu form towarzyskich. Czuliśmy się nawzajem bardzo onieśmieleni. Kierownictwo zakładu organizowało czasem - tylko dla chłopców - wieczorki taneczno - rozrywkowe, zapraszając na nie dziewczęta widzące z warszawskich szkół licealnych, co przyjmowaliśmy z wielkim entuzjazmem. Pozwalało to nam na nieraz bardzo długotrwałe kontakty z młodzieżą widzącą. Jak już wcześniej wspomniałem, wiosną 1945 r., po wejściu na minę, utraciłem wzrok i częściowo słuch. Na szczęście w niespełna rok później znalazłem się w Laskach. Upośledzony słuch utrudniał mi naukę, toteż w klasie zawsze siadałem przy stole nauczyciela, gdyż inaczej nie słyszałbym prowadzonej lekcji. Uszkodzenie słuchu było dla mnie bolesnym kalectwem. W czerwcu 1949 roku wyjechałem do Wrocławia. Było mi bardzo ciężko. Niedosłuch uniemożliwiał mi aktywne uczestnictwo w życiu społecznym. Nie mogłem się uczyć, a przecież zdobywanie wiedzy zawsze było moją pasją. I tu znowu stał się niemal cud, dzięki któremu odzyskałem radość życia, dlatego chcę o nim opowiedzieć. 1958 roku, jeden z wrocławskich działaczy - Czesław Wrzesiński powiedział mi, że w banku PKO w Warszawie można kupić aparat słuchowy, oczywiście za dolary. Było to dla mnie coś tak bardzo ważnego, że w kilka dni później pojechałem do Warszawy zobaczyć, jakie są to aparaty i czy będą dla mnie użyteczne. Założyłem aparat okularowy i... nagłe olśnienie. Słyszałem nawet ciche szmery, normalną rozmowę i wszystko, co działo się dookoła mnie. Niestety, aparat ten kosztował 120 dolarów. O takich pieniądzach na razie nie mogłem nawet marzyć. Po kilku miesiącach zdobyłem potrzebną sumę, zapożyczyłem się u przyjaciół, ale nie żałowałem. Kupiłem wymarzony aparat słuchowy. Od tego czasu rozpoczął się nowy, twórczy etap w moim życiu. Teraz mogłem na równych prawach uczestniczyć w rozmowach towarzyskich, życiu rodzinnym, w różnych zjazdach, naradach, konferencjach czyli mówiąc prościej - mieć zwyczajny kontakt z ludźmi i żyć normalnie. To było dla mnie coś nieprawdopodobnie wspaniałego. Wreszcie mogłem zacząć realizować swoje marzenia. Porwał mnie wir nauki. Zapisałem się do liceum korespondencyjnego i w 1965 r. otrzymałem świadectwo dojrzałości. Podejmowałem także naukę na różnych specjalistycznych kursach dokształcających. We wrocławskiej spółdzielni niewidomych, w której pracowałem od 1950 roku, powierzano mi coraz bardziej odpowiedzialne funkcje w pracy zawodowej i społecznej. Mogłem aktywnie uczestniczyć w życiu rodziny, pomagać żonie w różnych zajęciach, robić zakupy, brać udział w wychowywaniu dziecka. Od czasu, jak otrząsnąłem się z załamania po utracie wzroku, praca społeczna, pomaganie innym ludziom dawało mi radość. Teraz mogłem zanurzyć się w niej całkowicie. Tak się jakoś zawsze układało, że umiałem trafiać do najbardziej, zagubionych i potrzebujących. Rozumiałem ich, a oni lgnęli do mnie. Kontaktom z takimi ludźmi sprzyjał fakt, że przez ponad dwadzieścia lat pracowałem w spółdzielni, jako kierownik działu nakładczego. Przynajmniej kilka razy w roku odwiedzałem każdego chałupnika w jego mieszkaniu. Każdy z nich czegoś ode mnie chciał, o coś prosił, jakiś problem chciał ze mną omówić - to wszystko składało się na poczucie, że jestem ludziom potrzebny, że mogłem w wielu przypadkach im pomóc. Aparat słuchowy stał się dla mnie czymś tak ważnym, że nie wyobrażam sobie, abym mógł bez niego przeżyć choćby jeden dzień. Oczekujemy dziś wyniesienia na ołtarze założycielki zakładu dla niewidomych w Laskach - Matki Elżbiety Czackiej. Za potwierdzenie świętości uważa się cudowne wydarzenia, jakie mają miejsce za pośrednictwem osoby, uznawanej za świętą. Jestem przykładem człowieka, dla którego pobyt w Laskach był takim cudem. Niezależne od moich ówczesnych nastrojów i buntów, ponad trzyletnia nauka w Laskach ustawiła mnie mocno na nowej drodze życia, w trudnych i ciągle budzących lęk uwarunkowaniach. To tu uwierzyłem, że będąc niewidomym, mam szansę stać się samodzielnym i w pełni wartościowym człowiekiem. Życiowe „Dzieło” Matki Czackiej, zakład dla niewidomych, w życiu ogromnej liczby ludzi był cudem, który załamanych, okaleczonych fizycznie i psychicznie, przemieniał w ludzi mających pełnię radosnego, twórczego życia.
Czesław Juźwik ul. Górecka 39a 54-060Wrocław
71 354-21-45
Wrocław 12 II2011 |