„zawsze redaktor”
Nowy etap życia Czesław Jóźwik Spośród wszystkich wydawnictw prasowych "Pochodnia" jest dla mnie najważniejszym czasopismem. Z takim samym zainteresowaniem i zaangażowaniem emocjonalnym czytam je od dziesiątków lat. Cieszę się każdą mądrą i pożyteczną inicjatywą i każdym osiągnięciem niewidomych, czy to w wymiarze zbiorowym, czy indywidualnym. Z nie mniejszą więc ciekawością przeczytałem noworoczny numer "Pochodni", zwłaszcza że znajduje się tam przeprowadzona ze mną rozmowa , zatytułowana: "Służba jest radością". Red. Józef Szczurek przedstawił w niej wiele moich poglądów na rozmaite sprawy, ale przecież w jednym wywiadzie nie da się umieścić wszystkiego, toteż musiał dokonać istotnej selekcji tematów. Wśród nich jest jeden na którego omówieniu bardzo mi zależy, toteż pozwoliłem sobie na napisanie artykułu uzupełniającego, w nadziei że może się on przyczynić do wsparcia kogoś bardzo potrzebującego naszej pomocy. Może zapali iskierkę w ciemności, która potem zapłonie wielkim światłem radości. W tym celu muszę najpierw przedstawić kilka epizodów z mojego życia, aby potem przejść do społecznych uogólnień. Wiosną 1945 r., po wejściu na minę, utraciłem wzrok i częściowo słuch. Na szczęście w niespełna rok później znalazłem się w szkole w Laskach. Upośledzony słuch utrudniał mi naukę, toteż w klasie zawsze siadałem przy stole nauczyciela ,gdyż inaczej nie słyszałbym prowadzonej lekcji. Potem, gdy przyjechałem do Wrocławia, było mi bardzo ciężko. Niedosłuch uniemożliwiał mi aktywne uczestnictwo w życiu społecznym. Nie mogłem się uczyć, a przecież zdobywanie wiedzy zawsze było moją pasją. Dopiero w 1958 roku, nie żyjący już działacz - Czesław Wrzesiński powiedział mi, że w banku PKO w Warszawie można kupić aparat słuchowy, oczywiście za dolary. Było to dla mnie coś tak bardzo ważnego, że w kilka dni później pojechałem do Warszawy zobaczyć, jakie są to aparaty i czy będą dla mnie użyteczne. Założyłem aparat okularowy i... nagłe olśnienie. Słyszałem nawet ciche szmery, normalną rozmowę i wszystko, co działo się dookoła mnie. Niestety, aparat ten kosztował 120 dolarów. O takich pieniądzach na razie nie mogłem nawet marzyć. Po kilku miesiącach zdobyłem potrzebną sumę, zapożyczyłem się u przyjaciół, ale nie żałowałem. Kupiłem wymarzony aparat słuchowy. Od tego czasu rozpoczął się nowy etap w moim życiu. Teraz mogłem na równych prawach uczestniczyć w rozmowach towarzyskich, życiu rodzinnym, w różnych zjazdach, naradach, konferencjach czyli mówiąc prościej - mieć zwyczajny kontakt z ludźmi i żyć normalnie. To było dla mnie coś nieprawdopodobnie wspaniałego. Wreszcie mogłem zacząć realizować swoje marzenia. Porwał mnie wir nauki. Zapisałem się do liceum korespondencyjnego i w 1965 r. otrzymałem świadectwo dojrzałości. Podejmowałem także naukę na różnych specjalistycznych kursach dokształcających. Powierzano mi coraz bardziej odpowiedzialne funkcje w pracy zawodowej i społecznej. Aparat słuchowy stał się dla mnie czymś tak ważnym, że nie wyobrażam sobie, abym mógł bez niego przeżyć choćby jeden dzień. Od tego pierwszego, okularowego, miałem już kilka innych aparatów słuchowych. Po dokładnym przebadaniu okazało się, że najlepszy dla mnie jest aparat duńskiej firmy Oticon i teraz takim właśnie się posługuję. Na początku lat dziewięćdziesiątych Zarząd Główny PZN zorganizował w Jadwisinie koło Warszawy turnus dla ludzi z jednoczesną ślepotą i głuchotą. Przyjechało ich około pięćdziesięciu. Tak się szczęśliwie złożyło, że i ja w tym turnusie mogłem uczestniczyć. Wtedy z bliska przypatrzyłem się, jak bardzo ci ludzie są nieszczęśliwi, jak bardzo zamknięty jest dla nich przebogaty świat dźwięku. Przeżycie, w połączeniu z własnymi doświadczeniami było wstrząsające. Na turnusie dyr. Józef Mendruń i pani Elżbieta Oleksiak zorganizowali przebadanie przez laryngologów wszystkich uczestników. Wszyscy też otrzymali odpowiednie aparaty słuchowe. Po powrocie z jadwisińskiego turnusu postanowiłem coś zrobić dla ludzi głuchoniewidomych, aby im pomóc i aby oni sami wzajemnie mogli sobie pomagać. Najlepszym sposobem było zorganizowanie przy okręgu PZN klubu głuchoniewidomych. Początkowo to przedsięwzięcie mi nie wychodziło, ale wreszcie się udało. Klub powstał w 1995 roku i z powodzeniem pracuje do dziś. Jego głównym celem jest zaopatrywanie głuchoniewidomych w aparaty słuchowe. Około 50 osób zrzeszonych w klubie już takie aparaty otrzymało. Ci ludzie stali się po prostu szczęśliwi. Jesteśmy ogromnie wdzięczni Towarzystwu Pomocy Głuchoniewidomym w Warszawie, że zajmuje się przydziałem aparatów słuchowych ludziom tak ciężko doświadczonym. Za pośrednictwem TPG udało nam się nawiązać współpracę ze specjalistyczną, prywatną przychodnią laryngologiczną pani Ewy Staniszewskiej we Wrocławiu, która sprzedaje aparaty słuchowe. Trzy lata temu, kiedy przęt rehabilitacyjny opłacał PFRON , pani Staniszewska dobierała nam aparaty i sama rozliczała się z Państwowym Funduszem Rehabilitacji. To było dla nas duże udogodnienie. Teraz TPG nawiązało współpracę z panią Staniszewską i zleciło jej zaopatrywanie wrocławian w aparaty. Nie musimy więc jeździć do Warszawy, aby to urządzenie dopasować. Przy tej okazji chciałbym w imieniu wrocławskich , a pewnie i wszystkich ludzi z utratą słuchu i wzroku w Polsce wyrazić serdeczną wdzięczność Towarzystwu Pomocy Głuchoniewidomym , a zwłaszcza przewodniczącemu jego zarządu - panu Józefowi Mendruniowi - za nieustanne interesowanie się nami, za troskę i pomoc. Dzięki niej setki głuchoniewidomych odnajduje sens i radość życia. Dziękujemy również zarządowi wrocławskiego okręgu PZN, który od sześciu lat daje pieniądze na organizowanie specjalistycznych turnusów rehabilitacyjnych i chętnie pomaga nam w różnych sytuacjach. Teraz przyszedł czas na wspomniane na początku uogólnienia. Jak wynika z moich doświadczeń, aparat słuchowy miał przełomowe znaczenie w moim życiu. Tak też jest z innymi inwalidami. W okresie, kiedy ciągle kurczy się pomoc na cele rehabilitacyjne i socjalne, kiedy coraz bardziej i dotkliwiej brakuje pieniędzy, należy szczególnie roztropnie je wydawać. Moim zdaniem na pierwszym miejscu powinno być zaopatrywanie niewidomych w sprzęt rehabilitacyjny, który otwiera inwalidom nowe drogi, uruchamia nowe możliwości, jak w wypadku głuchoniewidomych - aparaty słuchowe. Zresztą na takie cele łatwiej będzie zdobyć pieniądze czy to u władz państwowych i samorządowych, czy też u sponsorów. Kiedy z braku funduszów nie wszystkim możemy pomagać, należy udzielać pomocy najbardziej potrzebującym, niezaradnym niesamodzielnym, a więc ludziom ze złożonym kalectwem, którzy bez pomocnych rąk i wrażliwych serc, sami sobie nie poradzą. Oby ta zasada jak najprędzej utorowała sobie drogę do rzeczywistości. POCHODNIA MARZEC 1998
|