Praca konkursowa na temat: „Co mi dała szkoła specjalna”

Czesław Jóźwik

Chociaż minęło już osiemnaście lat od chwili opuszczenia szkoły dla niewidomych w Laskach koło Warszawy, to jednak żywo tkwią w pamięci  wspomnienia i często wracam myślą do lat spędzonych w tej szkole.

Przecież właśnie tam, w murach tego zakładu spędziłem kilka najpiękniejszych, a zarazem najtrudniejszych lat swego życia. Tam zetknąłem się z nieznanym mi nowym środowiskiem niewidomych. Poznałem kolegów i nauczycieli, którzy przychodzili mi z pomocą we wszystkich okolicznościach. Uczyli mnie żyć po niewidomemu. W szkole nauczyłem się czytać i pisać, zdobyłem wiedzę i wiarę w siebie. W pewnym stopniu przygotowałem się do samodzielnego życia.

Z perspektywy czasu, wzbogacony doświadczeniem przeżytych lat, mogę teraz ocenić, jaka była działalność tej szkoły i co dała ona swym absolwentom. Zastrzegam się, że uwagi moje dotyczyć będą tylko tego okresu czasu, w którym przebywałem w Laskach. Przez osiemnaście lat zaszły tam na pewno ogromne zmiany, o których niestety napisać nie mogę, ponieważ nie utrzymuję stałych kontaktów z moim zakładem.

Do Lasek przyjechałem w dziewiętnastym roku życia, w kilka miesięcy po utracie wzroku. Przebywałem tam trzy i pół roku, to jest od stycznia 1946 do czerwca 1949 roku. W okresie tym uzupełniłem szkołę podstawową i skończyłem tylko jedną klasę szkoły zawodowej, w której nauczyłem się szczotkarstwa.

W Laskach zaczęło się dla mnie zupełnie nowe życie. Byłem kompletnie załamany psychicznie i czułem jakiś lęk przestrzeni. Denerwowało mnie, że koledzy są tak samodzielni, energiczni i zadowoleni z życia. Mnie nie chciało się żyć. Często nawiedzała mnie myśl, aby odebrać sobie życie. Unikałem ludzi i w samotności oddawałem się bezdennej rozpaczy. Sytuację moją pogarszała częściowa utrata słuchu. Zdawało mi się, ze nie ma dla mnie żadnego ratunku, że nigdy nie otrząsnę się z przykrej desperacji.

Na szczęście stało się inaczej. Atmosfera, jaka panowała wśród personelu, życzliwość i jakieś szczere zainteresowanie  się moją osobą wpłynęły bardzo dodatnio na moją  psychikę. Już po kilku tygodniach czułem się dobrze w Laskach i doszedłem do przekonania, że tylko w środowisku niewidomych można uczyć się, pracować i być jednostką  pożyteczną. Gdyby mnie spytano dzisiaj, co najbardziej zawdzięczam szkole w Laskach, to bez wahania odpowiedziałbym, że przede wszystkim swoją rehabilitację. Dzięki niezwykle serdecznej opiece i wielkiej umiejętności przekonywania, personel zakładu, a zwłaszcza wychowawcy niewidomi umieli wpłynąć i wyleczyć z głębokiej depresji każdego psychicznie załamanego. Umiano wszczepić wiarę w siebie, zamiłowanie do pracy i nauki oraz do niesienia pomocy bliźniemu. Ten dar posiadają chyba tylko Laski i słusznie umieszcza się w tym zakładzie niewidomych o złożonym kalectwie, a przede wszystkim psychicznie upośledzonych.

Z umiejętności praktycznych, oprócz zawodu szczotkarskiego, zdobyłem niewiele. Nauczyłem się trochę zabawkarstwa w drewnie i ręcznej obróbki metalu. Pozwalano nam wykonywać prace gospodarskie, takie, jak rąbanie i piłowanie drewna, kopanie ogródka, porządkowanie ogródka przyzakładowego. Kto miał szczere chęci, mógł pomagać w kuchni przy przygotowaniu posiłków. Obowiązkowo musieliśmy zmywać codziennie naczynia, co każdemu z nas w życiu codziennym przydaje się. Wpajano w nas zamiłowanie do pracy społecznej poprzez różnego rodzaju akcje  i czyny produkcyjne na rzecz powodzian i niewidomych, pozostających bez środków do życia.

Wszystko, czegokolwiek nas uczono, musiało być wykonane solidnie i efektywnie. Dokładność cechuje chyba wszystkich wychowanków szkoły laskowskiej.  

Jeśli chodzi o niedociągnięcia, to za najważniejsze uważam brak w tym okresie nauki orientacji przestrzennej. Nikt nie zadał sobie trudu, aby nauczyć indywidualnego poruszania się po terenie zakładu. Wszystkie wycieczki i spacery odbywały się grupowo i nikt z tych, którzy bali się przestrzeni, nie nauczył się samodzielnego chodzenia. Chodzić uczyłem się dopiero we Wrocławiu, tak na własną rękę.

Nie zwracano również większej uwagi na uświadomienie seksualne, co w efekcie miało przykre skutki, zwłaszcza u dziewcząt, po opuszczeniu szkoły. Niewłaściwa była również w tym okresie całkowita izolacja dziewcząt od chłopców na terenie zakładu. Miało to ujemny wpływ przy poznawaniu form towarzyskich. Czuliśmy się nawzajem bardzo onieśmieleni. Kierownictwo zakładu organizowało czasem - tylko dla chłopców - wieczorki taneczno - rozrywkowe, zapraszając na nie dziewczęta widzące z warszawskich  szkół licealnych, co przyjmowaliśmy z wielkim entuzjazmem. Pozwalało to nam na nieraz bardzo długotrwałe kontakty z młodzieżą widzącą.

Nie wiem, w jakim stopniu wprowadzano u dziewcząt naukę gotowania, prania, szycia i innych prac, związanych prowadzeniem gospodarstwa domowego. Uważam, że umiejętności te przydałyby się nie tylko niewidomym  dziewczętom, ale i chłopcom. Każdy po opuszczeniu szkoły musi się usamodzielnić i wiele czynności powinien umieć wykonać. Zdaje mi się, że uprasowanie spodni, koszuli, chusteczek i innych drobiazgów nie powinno sprawiać trudności żadnemu mężczyźnie. Znajomość przepisów kulinarnych i samodzielne przygotowanie niektórych posiłków też nie zaszkodzi żadnemu mężczyźnie, a zwłaszcza małżonkowi, który powinien pomagać we wszystkim żonie, jeżeli oboje pracują zawodowo.

Każdy niewidomy po opuszczeniu szkoły powinien umieć pisać na maszynie czarnodrukowej, posiąść minimum umiejętności z dziedziny elektrotechniki. Zreperowanie żelazka, kuchenki elektrycznej czy wymiana bezpieczników nie powinno stanowić wielkiej trudności dla niewidomego. A więc potrzebne są kursy majsterkowania, podobne do tych, jakie prowadzi Ośrodek Rehabilitacji Zawodowej z Bydgoszczy. Kursów takich również nie było w Laskach.

Obserwując absolwentów szkół specjalnych, którzy przychodzą do pracy w naszej spółdzielni, dochodzę do wniosku, że są oni niewłaściwie przygotowani do życia. Cechuje ich bierność i wygodnictwo. Oczywiście z małymi wyjątkami. Nie przejawiają większego zainteresowania, życiem świetlicowym i pracą społeczną. Nie uczestniczą w organizowanych imprezach i prelekcjach. Mało czytają książek, a prawie wcale czasopism brajlowskich. Z ośmiu zatrudnionych u nas absolwentów szkoły wrocławskiej nikt nie prenumerował do tej pory żadnego czasopisma. Dopiero spotkanie z redaktorem „Głosu Kobiety” - panią Zofią Krzemkowską przyczyniło się do tego, że kilka osób zaprenumerowało to pismo.

Sprawy PZN i spółdzielczości inwalidzkiej są im zupełnie obce. Uważam, że ten stan rzeczy musi ulec radykalnej zmianie. Zagadnieniem kształcenia młodzieży niewidomej w szkołach specjalnych zajmowano się do tej pory stosunkowo mało. W szkolnictwie tym jest jeszcze wiele do zrobienia. Istnieją problemy nie w pełni rozwiązane. Jeden z nich to zorganizowanie w jak najszybszym czasie szkół dla słabo widzących. Do tej pory niewidomi  ze szczątkowym wzrokiem uczą się razem z całkowicie niewidomymi,  a to nie jest właściwe, ponieważ ci, co widzą, narażeni są najczęściej na dalsze osłabienie wzroku ze względu na to, że brajla nie czytają dotykiem, tylko oczyma. Można by też wyuczyć ich zupełnie nowych zawodów i łatwiej byłoby zatrudnić ich po ukończeniu szkoły. Uniknęłoby się w ten sposób kłopotów z zatrudnieniem w zawodach tradycyjnych.

Tymi wszystkimi zagadnieniami powinni zająć się nauczyciele niewidomi. Mają oni wiele doświadczenia i długoletnią  praktykę, nie wszyscy jednak mają dobrą wolę.

Pochodnia Luty 1968