Wacław Borowy

 

January Kołodziejczyk, czyli sztuka życia (*W. Borowy: "Studia i rozprawy", Wrocław 1952, t. 2.)

 

Jest taki zdumiewający ustęp w "Promethidionie" Norwida: Bogumił uniesiony wywodem o istocie życia dzieł sztuki szuka dobitnego przykładu i oto historia zabytków rzeźby starożytnej nasuwa mu przykład - chciałoby się powiedzieć - aż przesadny w dobitności:

 

"Statuę grecką weź, zrąb jej ramiona,

Nos, głowę, nogi opięte w koturny,

I ledwo torsu grubą zostaw bryłę,

Jeszcze za żywych stu uduchowiona..."

 

Obraz zaiste jaskrawy. Można by powiedzieć paradoksalny. Ale to przecież prawda. Ileż arcydzieł rzeźby antycznej doszło do nas bez rąk, bez nóg, bez głów nawet, a przecież kiedy na nie patrzymy, nikt nie ma wątpliwości, że to są arcydzieła. W innych dziedzinach sztuki znamy przykłady podobne. Ale czy może być tak samo z człowiekiem?

Czcimy ludzi, którzy swoim trudem badawczym przysparzają zdobyczy nauce, ludzi, którzy szerzą wiedzę, ludzi, którzy umiejętnie wychowują młodzież, ludzi którzy rozumnie i z zapałem spełniają obowiązki społeczne, przed jakimi życie ich stawia. Ale poddajcie proszę, jednego z tych ludzi strasznym doświadczeniom Norwidowskiego Bogumiła: unieruchomcie mu kręgosłup, przykujcie go na dwadzieścia kilka lat do łóżka, skażcie go na papier i

pióro, po paru latach pozbawcie go i pióra (którego ręka zesztywniała nie będzie mogła utrzymać), ograniczcie mu swobodę ruchów do dwóch lub trzech tylko, wreszcie pozbawcie go wzroku - naprzód w jednym oku, potem w drugim. I tak mu każcie żyć w okresie wojny, kiedy Niemcy będą polować na jego bliskich, kiedy bomby i kule będą padać jak się zdarzy, kiedy nad wszystkimi będzie wisiała groza jeśli nie prawdopodobnej egzekucji, to prawie

pewnego wysiedlenia. Pytanie: czy w takich warunkach człowiek zaświadczy o swoim życiu jak ów posąg z poematu? Na pytanie to dał wspaniałą odpowiedź zmarły dnia 14 marca 1950 r. January Kołodziejczyk. Od dzieciństwa (ur. 1889) cechował go umysł żywy i tzw. "żyłka naukowa". Pochodził z rodziny niezamożnej (ojciec był robotnikiem kolejowym), więc samo przebicie się przez szkołę i uniwersytet wymagało nie lada wysiłku.

Przecież dość rychło dał się poznać na Uniwersytecie Jagiellońskim z uzdolnień w zakresie badań botanicznych. Pracował pod kierunkiem znakomitego uczonego Mariana Raciborskiego. Upodobał sobie szczególnie florę jezior. O roślinności Świtezi napisał rozprawę doktorską (ogłoszoną później w "Pracach Tow. Naukowego Warszawskiego").

Z końcem I wojny światowej uzyskał stanowisko asystenta przy krakowskim Zakładzie Botaniki i złączonym z nim Ogrodzie Botanicznym. Brał równocześnie czynny udział w życiu organizacji akademickich (a były to czasy, które dość materiału i do pracy i do dyskusji nastręczały). Po dwu latach przeniósł się do Warszawy, gdzie niebawem rozpoczął pracę w Tow. Kursów Naukowych (wkrótce przemianowanym na Wolną Wszechnicę Polską) i w kilku szkołach zawodowych. Przyrodzona werwa i wesołość czyniły go popularnym prelegentem, którego tym bardziej ceniono, że pod lekkim, często żartobliwym tonem jego wykładów i pogadanek czuło się solidną wiedzę i własne badania.

I oto nagle choroba. Naprzód coś z okiem (1919). Konieczność noszenia opaski. Przewlekłe leczenie. Niezdecydowane zresztą, bo nie bardzo wyraźna przyczyna. Potem (1920) osłabienie nóg. Konieczność kładzenia się raz po raz do łóżka. Potem trzeba przerwać wszystkie roboty i położyć się na kilka miesięcy. Przypuszcza się, że badania nad florą jezior zaszkodziły: bo ileż to tygodni przy ich prowadzeniu co roku trzeba było spędzać na łódce

albo brodząc w wodzie. Ale to takie sobie przypuszczenia gospodarskie. Zaprawdę nie wiadomo co za choroba i skąd, choć najwybitniejsi lekarze interesują się niezwykłym wypadkiem, zarówno w Warszawie, jak w sławnych miejscowościach leczniczych zagranicą (w Piszczanach, Jackinowie, Juar-les-Pins), do których chory przez kilka lat jeździ. Postęp choroby zamyka możliwości dalszych wyjazdów. W 1923 r. postępuje zesztywnienie kolan: chodzenie więc nawet staje się bardzo trudne, możliwe tylko o kulach. Kołodziejczyk dostosowuje się do nowej sytuacji, chodzi o kulach na wykłady, z pracy naukowej nie myśli zrezygnować. Mowy nie ma teraz oczywiście o dalszych badaniach terenowych, ale można pracować w laboratorium, zajmować się zagadnieniami ochrony przyrody, można studiować w archiwum, np. historię Warszawskiego Ogrodu Botanicznego. Z tego przesunięcia zainteresowań powstają artykuły i rozprawy nowego typu (z których specjaliści zwłaszcza cenią książkę o Ogrodzie Botanicznym opracowaną na podstawie archiwaliów, które w 1939 r. miały spłonąć). Dołączają się do nich prace podręcznikowe, artykuły w wydawnictwach encyklopedycznych M. Arcta, Książnicy-Atlasu i innych.

Tymczasem jednak choroba czyni dalsze postępy. W 1926 r. następuje zesztywnienie kręgosłupa. Ostatnie 25 lat życia spędzi Kołodziejczyk w pozycji siedzącej albo półsiedzącej - z kolanami zgiętymi. Będzie się wprawdzie używało konwencjonalnych wyrażeń, "położysz się" "wstaniesz" itp., ale będą one miały w odniesieniu do niego specyficzne znaczenie: że można go z jego zgiętymi kolanami położyć na wznak, albo na bok, albo umieścić tak,

żeby siedział. Miejscem upragnionym staje się fotel na kółkach, na którym można wyjechać na balkon i przyglądać się stamtąd płynącemu życiu. Coraz jednak to wszystko robi się trudniejsze. W 1927 r. trzeba się już położyć na stałe do łóżka. W 1930 r. zanika wzrok w jednym oku (które, ciągle przez 11 lat było leczone). Wcześniej jeszcze nastąpiło częściowe zesztywnienie szczęk, mogą one wykonywać drobne ruchy konieczne do mówienia, natomiast

łyżkę czy widelec z jedzeniem można wsunąć do ust tylko z boku - szczeliną utworzoną przez wyrwanie kilku zębów.

Ale "to nic". Na zgiętych kolanach leży deseczka, a na niej kartka papieru albo książka. I jednym okiem można czytać. I jedno oko wystarcza do pisania. Powstają tak nowe artykuły, nowe podręczniki, nowe prace badawcze - z historii botaniki. Biblioteki wypożyczają Kołodziejczykowi książki, których komu innemu się nie wypożycza. Zgadzają się na podobne ustępstwa nawet archiwa. Dzięki temu powstają studia o dawnych zielnikach polskich,

powstaje (i ogłoszone zostaje w "Rozprawach PAU") obszerne studium o Krzysztofie Kluku, reformatorze programu nauk przyrodniczych w Szkołach Komisji Edukacji Narodowej.

Praca posuwa się szybko. A kiedy znużenie każe ją przerwać... Przy wezgłowiu staje skarbnica rozrywek: telefon. Wystarczy wyciągnąć rękę po słuchawkę, nakręcić numer i rozpoczyna się długa rozmowa - o kwestiach botanicznych, o muzyce, o nowościach literackich, o tym co się dzieje w "Naukowym", w "Krajoznawczym" (zżyty

z nim Kołodziejczyk od lat szkolnych), o pracach przyjaciół, zresztą choćby i o plotkach. Trzeba rodzaju artyzmu żeby oderwanego od nie wiadomo jakich zajęć rozmówcy nie zniechęcić, nie znużyć, January Kołodziejczyk posiada ten artyzm w wysokim stopniu. On sam ma zawsze ciekawą wiadomość, od której zaczyna. Prócz wiadomości ma ciekawe pytania. W najgorszym razie jakiś koncept humorystyczny.

Lecz w 1934 r. już się skończyło pisanie. Nie pomogło na długo nawet przywiązanie pióra do palców. Ustała i możność swobodnego posługiwania się słuchawką. Zaczęło się sztywnienie kończyn. Naprzód jedna ręka została ogarnięta procesem zapalnym i po pewnym czasie znieruchomiała. Po dwu mniej więcej latach nastąpiło to z drugą.

Analogicznie, w tymże tempie, ułożyła się sprawa z nogami. W ciągu ostatniego dziesięciolecia żył, mając ramiona złożone w czworobok i mógł tylko całością tego czworoboku poruszać trochę do góry w prawo i w lewo. Przez telefon mógł teraz rozmawiać o tyle tylko, o ile mu ktoś słuchawkę trzymał przy ustach albo o ile ją się dało

odpowiednio "wbudować" w poduszki. Stałym łącznikiem z szerszym światem pozostał teraz tylko aparat radiowy.

Najgorsze jednak miało przyjść dopiero później, w 1938 r., zanikł wzrok w drugim oku. Do unieruchomienia dołączyła się ślepota.

Cóż to była za choroba?

Nie postawiono co do niej żadnej pewnej diagnozy, choć były wyrażane przypuszczenia najrozmaitsze. Mówiono o utajonej gruźlicy, o artretyzmie, o złośliwym reumatyzmie. Szukano przyczyny w złym rozmieszczeniu wapna w organizmie, w zakażeniu migdałów krtaniowych itd. Zdawało się, że wreszcie jeden z lekarzy trafił na drogę właściwą stosując pewnego typu kurację zastrzykową. Niestety wybuchła wojna i kontynuowanie tej kuracji było niemożliwe.

Samo jakie takie utrzymanie się przy życiu stało się wtedy trudniejsze niż kiedykolwiek. Nie było ono co prawda w jego położeniu łatwe już od wielu lat. Mimo nie wygasającej ciągle bujnej energii umysłowej, mimo nieprzerwanej produkcji pisarskiej, był to przecież człowiek fizycznie zupełnie bezradny, człowiek, który nie mógł sam ani komara odpędzić, ani obetrzeć sobie spoconego czoła. Jakże istniał? Paradoksalnym połączeniem nieszczęścia ze szczęściem. Ten nadzwyczajny człowiek umiał znaleźć nadzwyczajną kobietę, która jego życie uczyniła arcydziełem swojego. Krytycy XIX wieku patrząc na Januarostwo Kołodziejczyków, mogliby się przekonać do jakich szczytów wzniosła się zainicjowana w tym wieku znajomość pielęgniarstwa. Ale trzeba by było mówić zarazem o innych

jeszcze szczytach: tych do których osiągnięcia żadna, choćby najwyższa umiejętność nie wystarczy. Pióro się jednak zatrzymuje, kiedy się o tym pisze: bo w obecności tych dwojga ludzi nie można było używać słów wielkich.

Wszystko co ich dotyczyło traktowało się jako coś, co się "samo przez się rozumie", co jest najzupełniej "oczywiste" i "naturalne".

Ale jak tu "naturalnie" przeżyć wojnę? Po upływie pierwszego roku Kołodziejczykowie przenieśli się z Warszawy do Zalesia pod Piasecznem, które było wówczas osiedlem o charakterze głównie letniskowym. Można się było obawiać, że chory będzie osamotniony, bo oprócz jednej rodziny najbliższych sąsiadów, nie znał tam nikogo. Minęło kilka miesięcy i mógł liczyć znajomych - i to z bardzo rozmaitych kół - na dziesiątki. Ten i ów przyszedł go

odwiedzić z mglistego poczucia humanitarnego obowiązku, inni przez ciekawość. Jedni i drudzy wracali - już z zupełnie innych pobudek. Rozmowa z "Januarym" (tak go wszyscy zaczęli nazywać) nie wymagała żadnej "ofiary", była po prostu przyjemnością. Pierwsza - niepisana, ale rygorystycznie przestrzegana jej zasada polegała na tym, że nie mówi się o chorobie. Poza tym można było mówić o wszystkim innym. Bo jego wszystko interesowało i nie łatwo było trafić na dziedzinę, o której by nie miał czegoś do powiedzenia. Rozmawiał też chętnie zarówno z uczonym i artystą, jak z dostarczycielką jarzyn czy chłopcem, który w sąsiedztwie pasał krowy. I po pierwszym kwadransie na ogół wszyscy zapominali, że mają do czynienia z człowiekiem, który od kilkunastu lat nie opuszcza łóżka, a od kilku nie widzi. Zapominali o jego czarnych okularach, o zawsze jednakowo zgiętych nogach, o

zabandażowanych często rękach. Mówili z nim jak ze zdrowym człowiekiem, można by powiedzieć nawet, jak z niezwykle zdrowym człowiekiem. Bo jego fenomenalna pamięć sprawiała wrażenie życia spotęgowanego. W jego opowiadaniach taka była świeżość, że nie każdy pewno pomyślał, że to wspomnienie sprzed lat dwudziestu pięciu, a często i znacznie dawniejsze jeszcze.

Ale nie tylko to było w Januarym zdumiewające. Zdumiewająca była także jego zdolność plastycznego wyobrażania sobie zmian świata w latach, w których już tego świata nie widział. Każdy bodaj przeżywał próby wiązania słyszanych czy czytanych wiadomości o przeinaczeniach w terenie z obrazem tego terenu sprzed przeinaczeń, który miał zachowany w pamięci. Ten duży na ogół wysiłek jakże nas często zawodzi: jak często jego wyniki wikłają nas w sprzecznościach, jak często idą po prostu w zapomnienie. Z Januarym - już zupełnie niewidomym i przykutym do łóżka - rozmawiało się m.in. o zniszczeniach 1939 r., o skutkach bombardowań lotniczych w latach 1942-1944, o zburzeniu Warszawy. Słuchając zadawał pytania, domagał się precyzji. Ale też każdy, każdy szczegół sprecyzowany padał w misterną siatkę jego wyobraźni, ustosunkowywał się do innych tak, że się z nimi nie plątał i już nie wymagał powtarzania wyjaśnień. Mówiło się też z nim o bieżących nowinach terenu zupełnie jak z kimś, co na ten teren patrzy, albo go nawet stopą swoją przemierza. Bo można się było nieraz od niego o takich nowinach dowiedzieć i przy sprawdzeniu się okazało, że informacje jego, choć nie mogły być szczegółowe, były dokładne. Bo każdą relację krytycznie przesiewał i rozważnie zestawiał z innymi, ale prawie z każdej umiał skorzystać. Toteż o pewnych

"łapankach", aresztowaniach, egzekucjach, strzelaninie (typowe wypadki okresu okupacji niemieckiej) miał nieraz wyobrażenie lepsze niż niejeden z tych, którzy codziennie jeździli do Warszawy.

Nie można mu było sprawić większej przyjemności, jak ofiarując się z gotowością do głośnej lektury. Przede wszystkim domagał się czytania wszelkiej dostępnej prasy "legalnej" i "nielegalnej", bo chciał jak najwięcej wiedzieć o tym, co się ważnego dzieje. Drugie miejsce zajmowały książki przyrodnicze. Te naturalnie nie każdy mógł czytać. Chętnie jednak zawsze słuchał i literatury, zwłaszcza ulubionych arcydzieł, jak "Pan Tadeusz" czy "Eugeniusz Oniegin", którymi nigdy nie był nasycony. W czasie wojny "zorganizował sobie" m.in. kilkakrotną głośną lekturę "Iliady", "Odysei", "Eneidy" i "Georgik", (których w pełnym tekście nigdy przedtem nie miał sposobności czytać). Był nimi olśniony. Każdemu prawie z bliskich znajomych, a zwłaszcza młodym mówił, że to uważa za jedną z większych swoich utrat życiowych (on, który tyle stracił), że dopiero tak późno poznał się z Homerem. Trafnie odczuwał wielkość tych dzieł klasycznych. Ale i przy najczyściej artystycznym zachwycie nie

przestawał być botanikiem. Drapieżnie tropił wszędzie opisy, porównania i przenośnie ze świata roślinnego!

Nasuwały mu się przy tym od razu problemy, które się starał później śledzić i szkicowo choćby rozwiązywać przy pomocy dalszych lektur, jakie mógł tylko "wyspekulować". W ten sposób powstała ciekawa rozprawa o "dwóch sadach" (w "Odysei" i "Panu Tadeuszu") drukowana później (1947) w "Nauce i Sztuce", gromadziły się szkice i materiały do innych rozpraw. I lektor przy tym zazwyczaj korzystał.

Ograniczając się do własnego doświadczenia, mogę powiedzieć, że pewno bym nigdy tak uważnie nie przeczytał "Godów życia" Dygasińskiego, gdyby nie to, żem je czytał głośno Januaremu i naturalnie ciągleśmy przerywali tę lekturę uwagami. A ileż to sarkastycznych uwag, ile dotkliwych pytań z zakresu elementarnej logiki padło, kiedyśmy przystąpili do czytania wybranych rozdziałów z kilku nowszych polskich prac historycznoliterackich.

Ale ani śledzenie dramatycznego biegu historii, ani lektury, ani nawet zarysowujące się w mrokach jego oczu zagadnienia naukowe nie wystarczały Januaremu. Ten człowiek miał zawsze poczucie obowiązku i szukał go koło siebie, umiał też znaleźć go i podjąć. W Zalesiu, jak i wszędzie indziej w Polsce w tych latach, pełno było zdezorientowanej młodzieży w wieku szkolnym. Szkoły - jedne były zamknięte - inne funkcjonowały, tylko w kalekiej postaci, zjadliwie obmyślonej przez Niemców. Samouctwo nie było łatwe przy zahamowaniu ruchu wydawniczego, przy konfiskatach w księgarniach i wypożyczalniach. W dużych miastach dość szybko organizowało się konspiracyjne szkolnictwo kompletowe. W środowiskach jednak pomniejszych natrafiało ono jednak na wielkie, czasem nieprzezwyciężone trudności. January postanowił własnymi siłami zrobić co się da w najbliższym kole.

Rychło się dowiedział o kilku licealistkach, które już jakoś wspólnie tego i owego się nauczyły, ale nie mogły ruszyć z przedmiotami przyrodniczymi i dla nich zorganizował pierwszy komplet - biologiczny (jego uczestniczki kończą dzisiaj przeważnie biologię lub medycynę na uniwersytetach). Niebawem wyłoniła się grupa gimnazjalistów, z którą

było już więcej trudności. Tu January musiał się podjąć uczenia nie tylko przedmiotów przyrodniczych ale fizyki, literatury polskiej i łaciny. (Polonistyczne przygotowanie miał lepsze od większości magistrów! A łaciny się uczył u znakomitego Henryka Goldberga).

Komplet ruszył i doprowadzony został w 1943 r. do "małej matury". Miałem przyjemność przewodniczyć temu egzaminowi, wespół z jednym z wybitnych działaczy pedagogicznych. Wynik był zupełnie przyzwoity. W 1945 r. kuratorium warszawskie zalegalizowało tę maturę, zażądawszy tylko drobnych uzupełnień. To był naczelny wyczyn Januarego w nauczaniu konspiracyjnym. Były różne pomniejsze, na różnym poziomie, nie wyłączając całkiem

elementarnych (w postaci objaśnienia dorosłym czytanek). Nie odbywały się one bynajmniej bez przeszkód i niebezpieczeństw.

Mniej więcej w połowie wojny przeżył January jeszcze jeden elektryzujący i dramatyczny epizod osobisty. Do złożonej choroby jego oka wchodziła także katarakta, w 1942 r. okuliści orzekli, że można by spróbować ją usunąć. Dawało to choremu nadzieję na odzyskanie ... 1/10 procent normalnego wzroku. Nie wahał się ani chwili. Podjął bez zwłoki trudną nadzwyczaj dla niego podróż do Warszawy i tam poddał się operacji, która przy jego stanie ogólnym (uniemożliwiającym między innymi zastosowanie stołu operacyjnego) też wcale nie była łatwa.

Lekarze Warszawskiej Kliniki Ocznej (prof. Janusz Sobański, dr Altenberger, dr H. Wolterówna) otoczyli go ogromnie troskliwą opieką. Operacja się powiodła i po kilku tygodniach ujawnił się jej wynik. Nie mógł on być wielki, a niestety nie okazał się długotrwały. Wszelako przez czas pewien chory mógł się orientować w kolorach

ubrań i ogólnych zarysach postaci, mógł nawet od biedy przeczytać nagłówki książki dużymi literami drukowane na kartach tytułowych, mógł nade wszystko widzieć znowu liście i kwiaty. Niesiony na noszach mógł zobaczyć ściany domu, w którym dotąd mieszkał, nie wiedząc jak on wygląda. Wszystko to zależało od różnych warunków, od siły światła słonecznego i kierunku w jakim padało, od kąta pod jakim oko było do niego zwrócone itd. W ruchu (na noszach lub dwukolnym wózku ręcznym) trudno było zespół tych wszystkich warunków osiągnąć. Trzeba się było przeważnie ograniczyć do kontemplacji na jednym miejscu i z ustalonego dystansu. Umieszczało się więc na zgiętych kolanach chorego (on się tak zresztą nigdy nie nazywał i nikt go nie śmiał tak nazywać w jego obecności)

deszczułkę i na niej - w odpowiedniej odległości od jego wielkich, grubych, wypukłych okularów, pod odpowiednim do nich kątem - kładło się kwiaty albo stawiało koszyczek z młodym królikiem, kociakiem czy kurczęciem. I wtedy trzeba było widzieć z jakim zachwytem spoglądał na te "arcydzieła natury". Trzeba było słyszeć z jakim uniesieniem

o nich mówił. Zaiste, to była prawdziwa radość życia. Nie oglądawszy jej, trudno uwierzyć, że można jej czuć tyle i tak intensywnie, w takim ograniczeniu.

A granice się znowu zwężały. Odzyskana odrobina wzroku wśród bólów nikła. Trzeba się było po raz drugi pożegnać ze światem widzialnym. Przeżył i to z rezygnacją. Ciężkie to musiały być chwile, zwłaszcza, że się zbiegły ze szczególnie ciężkim okresem wojny. Odłamki bomb padały już teraz i na ściany kruchego domu w Zalesiu. Przez dwa miesiące trzeba było słuchać głuchego łoskotu pocisków miażdżących Warszawę. W tych tygodniach nawet January upadł na duchu. Za to, kiedy zmora niemiecka ustąpiła, porwał się od razu do pracy. Porwał się: wyrażenie, ściśle biorąc absurdalne w odniesieniu do tego, który sam się nie mógł nawet podnieść, ale równocześnie konieczne dla określenia tego entuzjazmu i energii.

W krótkim czasie nawiązał stosunki z wydawcami. Już w jednym z pierwszych zeszytów wznowionej po wojnie "Wiedzy i Życia" (1946) drukował artykuł "O Roślinie w podaniach, legendach i symbolice". Wkrótce po nim, tego jeszcze roku ukazał się napisany przez niego pierwszy powojenny polski podręcznik botaniki dla szkół ogólnokształcących. W dwa lata później wyrosła "Botanika" opracowana dla wyższego poziomu ("liceów ogólnokształcących, szkół rolniczych, ogrodniczych, leśnych i zakładów kształcenia nauczycieli"), gruby tom w 659 stronicach, ze wstępem historycznym i obszernym indeksem. Zaiste, nawet człowiekowi pracującemu w warunkach normalnych trudno osiągnąć szybsze tempo.

Jak pracował? Naturalnie wszystko było przez niego tylko dyktowane i korygowane ze słuchu. Ale jak gromadził materiały? Jak konstruował całość? Tak samo drogą słuchowo-głosową, przy pomocy fenomenalnej pamięci.

Czytało mu się np. jakąś książkę. Pewien ustęp szczególnie go zastanowił. Prosił żeby mu go raz jeszcze przeczytać.

A potem pytał która to stronica. I liczby stronicy już nie zapomniał. Kiedy się stawała potrzebna do pracy, wymieniał liczbę i tekst był już na warsztacie. Ogromny systematyczny materiał botaniki miał w pamięci i mógł się nim swobodnie posługiwać bez sprawdzeń (choć przez skrupulatność zawsze sprawdzał). Nie zaniedbywał rysunków i fotografii ilustracyjnych, choć przy nich pomagali wydatnie przyjaciele - współfachowcy. O złożonej technice tej pracy dużo by trzeba mówić.

Duży podręcznik z zapałem pisany, zmęczył jednak (już 58-letniego) zbyt szybko. Zapowiedział najbliższym: "Muszę sobie teraz urządzić odpoczynek". Jakiż ten odpoczynek miał być. Rychło się okazało, że miał być nową pracą, tylko innego typu. Chodziło o jeszcze gruntowniejsze zapoznanie się z wczesnymi stadiami nauk przyrodniczych, które go zawsze pociągały, a zwłaszcza od czasów ślepoty. Zainteresowaniom tym dał wyraz w licznych artykułach, a ważność historycznego podłoża dla nauki dzisiejszej uwydatnił we wstępie do dużej "Botaniki". Teraz uznał, że może na historię poświęcić więcej czasu. Raz po raz dyktował, albo porządkował notatki, ale praca musiała być rychło przerwana. Przebiegł ogólne zarysy książki. Wytężone jednak siły już się wyczerpały.

Kiedyś w lutym usłyszałem od niego słowa: "Wiesz, że nie lubię się skarżyć, ale muszę powiedzieć, że się bardzo źle czuję". Zrozumieliśmy, że już dni jego są policzone. Po paru tygodniach nie żył.

Nie on jeden był taki. Musiało mieć jakieś podłoże życiowe piękne opowiadanie Turgieniewa "Żywe relikwie" wysławiające po części podobną bohaterkę (która zresztą sześć lat tylko w bezruchu żyła). Pokrewny był los zmarłego w 1936 r. rosyjskiego pisarza-robotnika Mikołaja Ostrowskiego, który w sposób podobny do Januarego przeżył około lat dziesięciu pisząc.

Dłużej jeszcze niż January niewidomy był i przykuty do łóżka, a pogodę ducha zachował dramaturg amerykański Edward Sheldon... Tak. Jest znanych przykładów tyle, że można je liczyć ... na palcach jednej ręki. Ale choćby się ich dało zebrać i znacznie więcej, wielkość człowieczeństwa byłaby z nich taka sama, nie mniejsza od wielkości tych posągów, co choć brutalnie porąbane, są przecież w resztkach swoich "jeszcze za żywych stu uduchowione".