Biografia prasowa  

 

Niewidomy Notariusz  

Działacz  społeczny PZN

Długoletni członek kolegium redakcyjnego Pochodni

 

 

W samym środku życia

Anna Wojciechowska - Sobczyk

 

W Biurze Notarialnym w Warszawie jak zwykle tłok. Sporo osób czeka również pod drzwiami z napisem: „informacje w sprawach notarialnych”. Myślę, że niewielu potencjalnych klientów wie, że udziela ich niewidomy notariusz Janusz Witkun, prawdopodobnie jedyny w Polsce inwalida wzroku na takim stanowisku.  

Studiował prawo w latach 1955 - 60, mając już bardzo słaby wzrok. Po studiach pracował w Departamencie Spraw Nieletnich w Ministerstwie Sprawiedliwości. Jego specjalnością było prawo karne. Zajmował się zagadnieniami odpowiedzialności nieletnich, organizacją zakładów karnych i schronisk dla nieletnich.  

Ciągnąca się od dzieciństwa choroba oczu spowodowała w 1972 roku całkowitą utratę zdolności czytania, uniemożliwiając dotychczasową pracę. Ówczesne władze sądowe ułatwiły mu, już jako niewidomemu, przejście do pracy w biurze notarialnym. Najpierw był Żyrardów, do którego musiał dojeżdżać ze stolicy. Praca tam pozwoliła mu jednak na przekwalifikowanie się, przestawienie się na problematykę czysto cywilistyczną. Kiedy po przeszło rocznym okresie dojazdów zatrudniono go w Biurze Notarialnym w Warszawie, miał jeszcze nienajgorsze widzenie konturowe, które powoli zanikło. W tej chwili pozostało jedynie poczucie światła.  

Podstawowym obowiązkiem niewidomego notariusza Janusza Witkuna jest udzielanie informacji i porad z zakresu problematyki notarialnej. Są to wszystkie sprawy związane z obrotem nieruchomościami, a także spadkowe, rozmaite umowy dotyczące na przykład sprzedaży, porozumienia stron. Do tego dochodzą jeszcze jakieś sprawy podatkowe, które interesanci chcą znać, zanim podejmą działania w biurze notarialnym. Janusz Witkun jest jedyną osobą wyznaczoną do tego celu w biurze. Informuje człowieka przychodzącego wprost z ulicy, który nie wie, co i jak załatwiać, jakie dokumenty są wymagane przy sporządzaniu danej czynności notarialnej.  

Każdego dnia przychodzi około 70 interesantów. W poniedziałki więcej, bo biuro jest czynne dłużej. Janusz Witkun obliczył, że w ubiegłym roku udzielił około 15 tysięcy porad i informacji. Nie robi przerw w pracy, więc pod koniec dnia jest bardzo zmęczony, bo przez kilka godzin musi mówić i myśleć. Nikt nie może powiedzieć, że bierze pensję za darmo. Wręcz przeciwnie - musi na nią solidnie zapracować. Najważniejsze jednak, że lubi swoją pracę i sprawia mu ona satysfakcję.  

„Tkwię jak gdyby w samym środku życia - rodzinnego, społecznego, gospodarczego  - mówi. - Interesanci opowiadają mi często takie rzeczy o swoich sprawach majątkowych, których by nie opowiedzieli gdzie indziej, bowiem wobec notariusza wykazują pełne zaufanie, a on zobowiązany jest do tajemnicy zawodowej. Często są to sprawy bardzo skomplikowane, ciągnące się od dziesiątków lat, trudne dla klientów. Mnie ludzie pokazują na ulicy drogę, abym trafił, a ja im pokazuję, w jaki sposób mogą rozwiązywać swoje problemy”.

Pan Janusz przyjmuje klientów przeszło 4 godziny dziennie. Słucha spraw, wyjaśnia, czasem poleca interesantowi, aby zapisał, co ma robić. Gdy trzeba przeczytać dokumenty przyniesione przez klienta, robi to lektorka, której dyskretnie je podsuwa. Wygląda to w sposób naturalny, tak, że niewielu domyśla się, że notariusz dlatego sam nie czyta, bo nie widzi. Po godzinach przyjęć zapoznaje się z nowymi przepisami, robi notatki lub przygotowuje do wykładów, które prowadzi dla aplikantów notarialnych. Wymaga to również solidnego przygotowania, ale i ta praca daje  mu satysfakcję. Ci młodzi adepci sztuki notarialnej zastąpią w przyszłości obecnych prawników, a on chciałby, by zachowali o nim dobre wspomnienia.  

Pytam o stosunek przełożonych, klientów i kolegów do niego, niewidomego notariusza. W odpowiedzi słyszę, że jest taki, jak całego społeczeństwa do inwalidów wzroku: jednych oni irytują samym faktem swojego istnienia, drudzy traktują niewidomych jak widzących, inni okazują przesadną litość, a jeszcze inni zwykłą pomoc. Większość kolegów notariuszy odnosi się do niego życzliwie, podobnie jak bezpośredni przełożeni. Są tacy, którzy uważają, że niewidomy nie powinien pracować w służbie państwowej, i tacy, którzy mówią o nim: niech pracuje, jeśli nie ma wobec niego zastrzeżeń. Przez kilkanaście lat pracy takich zastrzeżeń nie było, chociaż nie brakowało osób uważających za rzecz niedopuszczalną, by niewidomy mógł pracować z widzącymi. W Warszawie Janusz Witkun znany jest jako niewidomy notariusz. Zdarza się, że gdy wsiada do tramwaju, ktoś z daleka woła: panie sędzio, tu jest wolne miejsce, proszę usiąść! Jeśli chodzi o udzielanie porad czy informacji, nikt nie zarzucał mu niekompetencji z tego tytułu, że jest niewidomy. Wie, że klienci chętnie  do niego przychodzą. Może gdyby miał podpisywać większą ilość aktów notarialnych, zastanawialiby się, czy nie pójść do notariusza, który dobrze widzi.  

Janusz Witkun uważa, że niewidomy prawnik, przy dobrze zorganizowanym warsztacie pracy, może być z powodzeniem zatrudniony jako notariusz. W resorcie wymiaru sprawiedliwości widzi dla niewidomych prawników miejsce w sądownictwie - w sądach rodzinnych, gospodarczych, rejestrowych. Teoretycy prawa niemieckiego powiadają, że niewidomy sędzia jest lepszy niż widzący, bo nie ulega aktorstwu świadka czy oskarżonego. Nie da się też nabrać na timbre głosu, łatwiej wyczuje w nim fałsz. Niewidomy musi mieć dobry słuch. A dobry słuch i dobra pamięć to dla niewidomego prawnika podstawa. Oczywiście powinien on pracować więcej niż widzący, solidniej przygotować się do zawodu, by uniknąć zarzutu niekompetencji.  

Z rozmowy wnioskuję, że Janusz Witkun lubi swój zawód i wykonuje go dobrze. Gdy pytam, czy Biuro Notarialne zatrudniłoby na podobnym stanowisku innego niewidomego prawnika, pada zdecydowana odpowiedź: nie, przyszło tu bowiem wielu młodych, widzących prawników, dla których nie zawsze jest praca. Ale mój rozmówca widzi inne możliwości zatrudnienia niewidomych prawników. Można je znaleźć w prywatnych kancelariach adwokackich, prywatnych biurach porad prawnych czy przedsiębiorstwach handlu nieruchomościami. Zmiana systemu, dająca możliwość pracy na własny rachunek, to również szansa dla niewidomych, także prawników. Powinni mieć oni dostęp do aplikacji adwokackiej czy sędziowskiej, a potem niech pokażą, co potrafią. Do tego potrzebna jest jednak duża siła przebicia. A przebijają się głównie ci, którzy mają dużą wytrzymałość psychiczną i duże zdolności. Przeciętni lub słabsi powinni odkryć w sobie inny talent. Janusz Witkun twierdzi, że w każdym człowieku drzemie jakiś talent. Sztuka polega na tym, żeby go odnaleźć.  

Panu Januszowi w pracy najbardziej przydaje się umiejętność szybkiego pisania na maszynie czarnodrukowej (220 znaków na minutę). Dzięki temu może sam robić notatki czarnodrukowe, projekty umów notarialnych i innych, konspekty wykładów. Potem ktoś to odczytuje. Niewidomemu prawnikowi potrzebny jest dobrze działający magnetofon o jak najmniejszych rozmiarach, dobry lektor i lepsze niż dla widzących warunki lokalowe. Niemożliwa byłaby praca we wspólnym pokoju. Pożyteczna jest znajomość brajla, ale Janusz Witkun mówi, że bez lektorów jego praca w charakterze notariusza byłaby w ogóle niemożliwa. Pani, która pracuje z nim rano, jest na częściowym etacie Biura Notarialnego, a po południu pracuje na zlecenie. PZN wypłaca mu zasiłek lektorski, który do tej pory pokrywał jedną trzecią potrzeb. Uzupełnia je renta inwalidzka. Pan Janusz jest zdania, że zasiłek lektorski i rentę trzeba przeznaczyć na to, by utrzymać się w pracy zawodowej na normalnym poziomie.  

Janusz Witkun znajduje też czas na pracę społeczną. Jest członkiem komisji do spraw rehabilitacji w zarządzie okręgu warszawskiego, przewodniczącym okręgowego sądu koleżeńskiego i wiceprzewodniczącym Głównego Są du Koleżeńskiego. Prowadził ostatni zjazd PZN. Najbardziej interesują go sprawy rehabilitacji. Ukończył kurs orientacji przestrzennej.  

„Starałem się niejako wyprzedzać swoje problemy jako niewidomego - mówi. - Kiedy wiedziałem, że nie będę mógł czytać, opanowałem metodę pisania na maszynie. Gdy stwierdziłem, że będę musiał posługiwać się długą, białą  laską, ukończyłem odpowiedni kurs, nie czekając, aż mnie do tego zmusi konieczność. Próbowałem aparatu inż. Penksy do wykrywania przeszkód i uważam, że może to być podstawowy przyrząd dla nowo ociemniałych”.

Do pracy dojeżdża samodzielnie autobusem, przesiadając się po drodze. Ma samochód i gdy jest zła pogoda, przywozi go do notariatu żona. Jednak po podwyżce cen benzyny coraz rzadziej go na to stać. Stara się jak najwięcej chodzić samodzielnie, dobrze posługuje się białą laską. Najgorzej, gdy śnieg wszystko zasypie, ale uważa, że niewidomi powinni jak najwięcej poruszać się samodzielnie, nie rozpieszczać się. Ludzie dużo pomagają, trzeba umieć korzystać z tej pomocy.  

Janusz Witkun mówi, że bardzo wiele zawdzięcza książce „Ślepota” amerykańskiego pastora interesującego się sprawami niewidomych. Ona postawiła go na nogi, niezależnie od rad, których udzielali mu bardziej doświadczeni niewidomi koledzy. W latach siedemdziesiątych wiele skorzystał z życzliwości ówczesnego prezesa Zarządu Głównego PZN - Dobrosława Spychalskiego, dzięki któremu w ogóle znalazł się w Związku. Jak sam mówi, długo błąkał się poza PZN, nie chciał wstąpić do organizacji niewidomych. Łudził się jak wielu innych, że nagle stanie się cud, los się odmieni i zacznie znowu widzieć. Co prawda, nigdy nie należy tracić nadziei, ale i na życie trzeba patrzeć realnie i realnie podchodzić do własnego problemu. Cudowne przypadki zdarzyć się mogą, ale nie muszą. Trzeba umieć radzić sobie z własnym losem. Najgorsza postawa - to usiąść i płakać.  

Janusz Witkun ma żonę i czternastoletnią córkę o dużych zdolnościach muzycznych, należącą do zespołu ZHP przy Teatrze Wielkim. Stara się nie absorbować jej pomocą, bo nie chce, aby dziecko czuło się upośledzone faktem posiadania niewidomego ojca. Gdy się jednak zwróci do niej o coś, córka zawsze chętnie pomaga.  

Mój rozmówca podkreśla z naciskiem: „Zawsze staram się zachowywać jak największą samodzielność, nie tylko w pracy, ale również w domu czy na ulicy. Czasem człowiek nabije sobie guza na jakiejś latarni, ale to jest wliczone w koszty.  

Chciałbym zaapelować do niewidomych kolegów, którzy ukończyli studia, żeby bardziej liczyli na własne siły, upór i zawziętość w dochodzeniu do celu niż na współczucie otoczenia. Mają prawo oczekiwać od społeczeństwa życzliwości. Każdy jest kowalem swojego szczęścia, niewidomy również. Jeżeli jeszcze do tego dołoży wiele, wiele pracy, dwa razy tyle ile widzący, to także osiągnie dobre rezultaty”.

Pochodnia Marzec 1990