Józef Szczurek  

Józef Stroiński (1920-1973)  

SZCZĘŚLIWY NIE SZUKA ZAPOMNIENIA...  

Józefa Stroińskiego spotkałem po raz pierwszy w szkole w Laskach, w czerwcu 1949 roku. W niewielkiej sali sypialnej, zwanej podchorążówką, siedział nad brajlowską książką. Nie pamiętam o czym wtedy rozmawialiśmy utrwalił mi się natomiast jego raczej niski, spokojny i ciepły głos. Potem, po dziesięciu latach, kiedy stał się znanym działaczem społecznym a ja podjąłem pracę w "Pochodni", spotykaliśmy się wielokrotnie.  Prawie za każdym razem, kiedy służbowo przyjeżdżał do Warszawy,  wstępował również do redakcji. Rzeczowo i życzliwie przekazywał wtedy swoje uwagi o treści naszego czasopisma, mówił co należy zrobić, aby spełniało ono jeszcze lepiej swe zadania. Opowiadał także o osiągnięciach i kłopotach białostockiego środowiska niewidomych i o swych osobistych porażkach i radościach. Bardzo ceniłem te wizyty.  

       Wszyscy ludzie, ale przede wszystkim tacy jak on niewidomi, byli mu bardzo bliscy. Służył im wiernie przez całe swe dorosłe życie. Bezinteresowny, dobry, serdeczny, opiekuńczy - te określenia najlepiej charakteryzuję Józefa Stroińskiego. Taki pozostał w sercach i pamięci swych współpracowników, przyjaciół, ale nade wszystko tych, którym podawał pomocną  rękę, ułatwiał znalezienie właściwego miejsca w społeczeństwie. Dla  niewidomych Białostocczyzny, która jeszcze do niedawna należała do terenów najbardziej zaniedbanych ekonomicznie i społecznie, Józef Stroiński był i pozostał najwybitniejszym i najbardziej ofiarnym działaczem i pionierem. Dla nich organizował ogniwa Polskiego Związku Niewidomych, dla nich stworzył zakład pracy - spółdzielnię - żywił bowiem głębokie przekonanie, że praca zawodowa i niezależność materialna są warunkiem samodzielnego, normalnego życia. Bardzo chciał, aby ci ludzie, spychani przez swe kalectwo na margines egzystencji mogli pracować, zakładać rodziny, przeżywać - jak wszyscy inni - nie tylko codzienne kłopoty, ale i radości, satysfakcje. Temu celowi poświęcał cały czas, wszystkie swoje siły.  

W ciągu 25 lat pracy zawodowej i społecznej jeździł po kraju, zdobywał dla spółdzielni maszyny, surowce, załatwiał najtrudniejsze sprawy. Brał udział we wszystkich zjazdach krajowych Polskiego Związku Niewidomych, zresztą przez dłuższy czas należał do jego władz centralnych. Miał licznych znajomych i przyjaciół. Wszyscy go cenili za prawdomówność, ofiarność, społecznikowską pasję i nieustanną gotowość pomagania innym. Nie oznacza to jednak, że nie miał przeciwników, zwłaszcza wśród ludzi, którzy nie zawsze mieli dobre intencje. Bali się go, wiedzieli że Stroiński, kiedy chodzi o dobro niewidomych, nie cofnie się: "wyrąbie" prawdę publicznie. Toteż niejednokrotnie pod nogi Józefa Stroińskiego rzucano kłody, narażano na szwank jego dobre imię - a wszystko po to, aby go odsunąć na dalszy plan, zmniejszyć jego wpływ na losy niewidomych, którzy na zapadłych białostockich wsiach żyli w poniżeniu, bez możliwości wyrwania się z nędzy, bez perspektyw i wiary w przyszłość.  

Ostatni raz spotkałem się z Józefem Stroińskim w sierpniu 1973 roku. Przebywaliśmy razem na wczasach w Jastrzębiej Górze w ośrodku Związku Spółdzielni Inwalidów. Mieszkaliśmy w sąsiednich pokojach. Józef Stroiński, jak zwykle, wiele czasu spędzał nad brajlowskimi książkami i czasopismami. Często rozmawialiśmy o tym, jak słowa, zamiary i plany odnoszące się do niewidomych w Polsce zamienić na fakty, owocujące ludzką radością i spełnieniem. Podziwiałem jego łatwość w nawiązywaniu serdecznych kontaktów z innymi wczasowiczami, z pracownikami ośrodka - w biurze, stołówce, ogrodzie.  

       Nie wiedziałem, że jest to nasze ostatnie spotkanie, że już nigdy nie usłyszę jego sympatycznego głosu. Był przecież jeszcze taki młody, energiczny, silny. To prawda, że już wtedy skarżył się czasem na dolegliwości serca, że przeżywał niekiedy chwile głębokiej zadumy,   jakby smutku, ale któż od nich jest wolny?  

Kiedy się rozstawaliśmy, opowiadał o własnych planach, cieszył się sukcesami i dorastaniem swoich dzieci. Mówił, że dobry początek został już zrobiony i że teraz można będzie sprawie niewidomych na Białostocczyźnie nadać szybsze tempo. Niestety, już niewiele z tych planów los pozwolił mu zrealizować.  

Życie Józefa Stroińskiego nie było długie, ale pełne autentycznej pasji i dokonań. Niech opowiedzą o nim jego bliscy i przyjaciele. Rys biograficzny zacznijmy od fragmentu pamiętnika, w którym Józef Stroiński opisuje swoje dzieciństwo i młodość. Pamiętnik zamieszczony został w "Pochodni" w styczniu 1976 roku pod znamiennym tytułem "Portret samotnością pisany".  

"Jako uczeń drugiej klasy, w końcu września 1929 roku pozwoliłem sobie pójść z mniej obowiązkowymi kolegami na cmentarz znajdujący się przy drodze, którą  wracaliśmy ze szkoły, aby jak najbardziej przedłużyć wolny czas, zwykle przeznaczony na pasienie krów. Zostałem oczywiście ukarany praktykowanym na wsi sposobem - rózga raz nie trafiła w plecy, tylko w twarz, dostałem zapalenia oka wskutek przecięcia rózgą, no i zaczęło się... Szkoda było kilku złotych, a może jeszcze bardziej czasu na jeżdżenie do lekarzy, więc robiono okłady z serwatki, przykładano liście bobkowe, olszowe, podbiału... Trzeciego dnia po uderzeniu widziałem świat prawym okiem przez delikatne mgłę. Po tygodniu ta mgła zasłoniła wszystko. Dopiero w sześć tygodni po wypadku zgłoszono mnie do okulisty we Włocławku, a następnie w Toruniu. Wożono mnie do różnych lekarzy, znanych aptekarzy, a wreszcie do znachorów. Na szczęście zajął się mnę proboszcz miejscowej parafii, ks. Pomianowski - warszawiak z pochodzenia, który przypadkowo znał zakład w Laskach i nawiązał z nim korespondencję. Dużo było narad rodzinnych, sąsiedzkich kalkulacji przewidywań.  

W październiku 1930 roku, jako 10-letni chłopiec, znalazłem się w Laskach, już zewnętrznie pogodzony ze swoją ślepotą. Mówię "zewnętrznie", bo do dziś nie mogę pogodzić się z tym stanem. Pamiętam, że po powrocie z toruńskiego szpitala nie pozwalałem młodszemu rodzeństwu brać moich zeszytów i książek szkolnych. Tłumaczyłem że jeszcze będą mi potrzebne do szkoły. Wierzyłem ciągle, że coś się stanie, że znów zobaczę wyraźnie obraz cmentarza, znajdującego się na wzgórzu, na wprost  mego podwórka, wieżę kościelną i szare  dachy wsi. O pół kilometra dalej dwie ogromne topole przy drodze, trochę na lewo za nimi - zielony zagajnik na widnokręgu, wiatrak na wzgórzu i ten cały krajobraz, który do dziś mam w pamięci, a który wówczas był jakby chwilowo przesłonięty przez mgłę, czy ciemność nocy. Mój słabnący wzrok pozwalał jeszcze odróżniać sylwetki ludzi, lecz nie mogłem rozpoznać twarzy. Kryłem się z tym i wstydziłem, jeśli przychodził ktoś z sąsiadów lub znajome dzieci - unikałem spotkania, bo wszyscy okazywali mi współczucie,   biadolili.   

 Matka przeważnie wybuchała płaczem, ojciec wzdychał i ocierał łzy. W Laskach już w styczniu wypożyczyłem pierwszą  książkę z biblioteki. Czytać lubiłem bardzo. Wykorzystywałem nawet przerwy między lekcjami,  a później, w wyższych klasach, czytałem nawet w nocy, trzymają książkę na brzuchu pod kołdrą, żeby wychowawca nie zobaczył. Pamiętam, że kiedy wydano "Emancypantki" Prusa, bodajże w r. 1935 /38 tomów druku/ czytałem 5-6 tomów dziennie. Doszło do tego, że czytałem przez chusteczkę, ponieważ zdarcie naskórka powodowało krwawienie palców.  

       Co roku wakacje spędzałem w domu, natomiast   ferii świątecznych nigdy, bo rodzice nie mieli pieniędzy na przejazd... Ojciec zobowiązał się płacić za mój pobyt w Laskach 20 złotych miesięcznie /czasem płacił, czasem nie/ - resztę miała dopłacać gmina, bo całość opłaty wynosiła 60 złotych. Ojciec, zapadał coraz bardziej na zdrowiu. W gminie nie miał kto mojej sprawy popierać, W konsekwencji szkoła utrzymywała mnie na koszt Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Czasem ks. Pomianowski i jego siostra przysyłali mi paczki odzieżowe, lecz później przenieśli się w inne strony i straciłem z nimi kontakt. 22 października 1937 roku otrzymałem list zawiadamiający, że nagle zmarł ojciec, że matka nie widzi żadnego wyjścia i nie wie, co robić dalej, że zadłużenie, że bieda itd. Natychmiast zdecydowałem się wyjechać.  

Praca na roli i wychowanie pięciorga młodszego rodzeństwa /najmłodsza siostra miała wówczas 4 lata/, były to zadania dla 17-letniego niewidomego chłopca ani właściwe, ani możliwe do wykonania - tym bardziej, że chciałem się uczyć. Z Lasek przychodziły listy od kolegów i pisma od kierownictwa zakładu, abym wracał i kontynuował naukę. Zawsze przeważało u mnie serce, a nie rozsądek i jakoś nie mogłem i nie mogę przyswoić sobie zasady, że nie ma ludzi niezastąpionych. Mimo rozterki wewnętrznej,  zostałem. Po nocach pilnowałem sadu i zabudowań, bo amatorów na cudze nie brakowało. Raz tylko, wczesnym, jesiennym wieczorem, gdy czytałem rodzinie z brajlowskiej książki "Ogniem i mieczem" - wpadli i zdołali zabrać dwie gęsi. W czasie wieczornych dyżurów plotłem koszyki, czytałem książki brajlowskie lub odpisywałem na listy. Po parogodzinnym przespaniu się rwałem trawę i chwasty na miedzach i w rowach, żeby dożywiać krowy, cielęta i maciory. W czasie żniw wiązałem snopki za którymś z rodzeństwa, które zbierało zboże z pokosów,  a przy zwózce -  podawałem snopki na wóz i w stodole. jesienią wyrzucałem z obory i ładowałem na wóz obornik Po żniwach oczyszczałem i pogłębiałem rowy odprowadzające wodę z łąki i pola. Gdy młócono zboże, odnosiłem słomę z klepiska na sterty. Przy oczyszczaniu wymłóconego zboża kręciłem wialnią, a potem ziarno ważyłem i wynosiłem na strych, gdzie było przechowywane. Gotowałem ziemniaki i przygotowywałem karmę dla świń, doiłem krowy. Końmi dzieliliśmy się z bratem - brat tylko jeździł, lecz w stajni należały do mnie. Karmiłem je, czyściłem, zaprzęgałem. Swoje pola i łąki znałem dobrze, wszędzie trafiałem - np. bez większych trudności przywoziłem koniczynę, którą sam skosiłem.  

Roboty miałem pełne ręce i gospodarzyliśmy coraz lepiej. Rodzeństwo podrastało, ja coraz lepiej orientowałem się w hodowli zwierząt i załatwianiu spraw w urzędach. Przy swoich codziennych zajęciach marzyłem o tym, że gdy brat podrośnie, wrócę znów do Lasek i będę uczył się dalej, 10 sierpnia 1939 r, ułożyliśmy z rodzinę sprawy w ten sposób, że rodzinie będzie pomagał jeden z kuzynów matki, a ja miałem wyjechać. Niestety, 8 września przemaszerowały w pobliżu naszej wsi kolumny piechoty niemieckiej".   

Józef Stroiński miał liczne rodzeństwo - dwu braci i trzy siostry. Najmłodsza - pani Teresa Cebulowa - mieszkająca w Lublinie, opowiada o dziejach swej rodziny w czasie okupacji, zwłaszcza o życiu w obozach niemieckich i w pierwszych miesiącach po wyzwoleniu.   

  ..."Józek w naszym rodzeństwie był najstarszy, przejął więc na siebie obowiązki ojca. W 1943 roku Niemcy wywieźli całą naszą rodzinę, najpierw do obozu dla przesiedleńców w Potulicach koło Łodzi, a następnie do pracy w majątku rolnym w północnych Niemczech /koło Lubeki/.  Józek nieraz rozmawiał z Niemcami, aby mieli jakieś względy dla naszej licznej rodziny. Niewiele można było zabrać ze sobą do obozu, ale akordeon Józek zabrał.  W Potulicach Niemcy chcieli się przekonać czy umie grać.  Józek zagrał: "Boże, coś Polskę".  Nie pozwolili mu dokończyć, a akordeon zabrali. Ciężko mu było bez ulubionego instrumentu, bez muzyki. Pamiętam, że już potem w Niemczech, za pierwsze pieniądze, które otrzymał za hodowane króliki, kupił znów akordeon.  

W naszym mieszkaniu prawie codziennie zbierała się polska młodzież, wojskowi i cywile wywiezieni do Niemiec do pracy u gospodarzy, śpiewaliśmy pieśni patriotyczne i religijne. Akordeon, muzyka Józka, bardzo pomagały w przetrwaniu trudnych czasów.  

       Najpierw Józek wyplatał kosze, chętnie kupowane przez okoliczną ludność. Pracował w stajni przy koniach. Wykonywał także inne prace w gospodarstwie. Potem, kiedy w 1944 roku zbombardowano Lubekę, znaczna część Niemców z tego miasta przyjechała do naszej miejscowości. Rozwinął się handel. Niemcy z miasta dawali za artykuły żywnościowe rozmaite wartościowe rzeczy. Józek, jako że znał najlepiej język niemiecki, odgrywał teraz dużą  rolę w tych, nielegalnych zresztą, kontaktach. Jak mógł, starał się zapewnić byt naszej rodzinie.  

Zaraz po zakończeniu wojny przebywaliśmy w obozie dla przesiedleńców pod nadzorem Anglików. Było mnóstwo ślubów, wesel. Józek ze swym akordeonem miał olbrzymie powodzenie. Dzięki temu zarabiał na nasze utrzymanie.  

1946 roku wróciliśmy do swej wsi. Wszystko było zniszczone. Musieliśmy zaczynać niemal od nowa. Józek znowu jeździł do władz, starał się o narzędzia pracy, o drewno na budowę. W sąsiednim Klonowie zakład dla niewidomych w Laskach miał swój majątek. Jego robotnicy, na polecenie dyrektora zakładu -  Antoniego Marylskiego -  pomagali nam w cięższych pracach polowych swymi maszynami. Podrastało rodzeństwo. Udało się również podźwignąć z ruiny gospodarstwo. Teraz Józek znów mógł pomyśleć o swoim dalszym życiu.  

       Powróćmy znowu do pamiętnika Józefa Stroińskiego. Niech jeszcze opowie nam o dalszych swych losach.  

"Skontaktowałem się z zakładem w Laskach i w końcu listopada 1948 roku znalazłem się tan ponownie. W drodze wyjątku, jako byłego wychowanka, wcielono mnie do grupy terminatorów, przygotowujących się do egzaminu ze szczotkarstwa. Marzyłem, żeby zostać w Laskach na stałe, bo ogromnie bałem się przyszłości. Fakt, że nic nie umiałem, a miałem już lat 28, zmuszał mnie do wracania w przeszłość i rozczulania się nad samym sobą. Jak na złość, siedmiomiesięczny pobyt w Laskach częściowo przechorowałem. Wskutek jakiegoś skomplikowanego  

zapalenia. Wydajność przy naciąganiu szczotek była minimalna i bardzo daleka od wymaganej normy, nic więc dziwnego, że bałem się przyszłości.  

Z Lasek trzeba wyjeżdżać, ale dokąd? Do domu w żadnym wypadku. Na horyzoncie zarysowuje się możliwość pracy w spółdzielni w Lublinie - jest to rada dyrektora Ruszczyca i Modesta Sękowskiego, kolegi szkolnego. Nie ma wyboru.  

       2 sierpnia 1949 r. przybyłem do Lublina. Dawni koledzy szkolni, jak i inni,  przyjęli mnie bardzo serdecznie. Mieczysław Miroński wziął mnie do swojego mieszkania przy ulicy Wspólnej. Wszyscy pomagali w przystosowaniu się do miejscowych warunków, opanowaniu pracy i ułożeniu sobie życia..  

Zabrałem się pilnie do pracy, lecz w pierwszych dniach nie przekraczałem 7 "szrobrów" dziennie, a norma wynosiła 19,5... W styczniu wykonywałem już od 30 do 40 "szrobrów". Wyniki te zawdzięczam współzawodnictwu, które zaimprowizowaliśmy wspólnie z Władkiem, siedzącym naprzeciw mnie. Drugim sposobem dopingu było liczenie w czasie naciągania poszczególnych pęczków. Ta, zdawałoby się nierealna, rada jednego z kolegów okazała się bardzo pomocna." I tu urywają się wspomnienia Józefa Stroińskiego, zawarte w brudnopisie zatytułowanym "Pamiętnik inwalidy". Niemniej, na Białostocczyźnie, dalszy ciąg życia i pracy organizatora ruchu niewidomych w tym regionie jest powszechnie znany.  

W 1974 i 1976 roku redakcja "Pochodni" ogłosiła konkursy na temat przemian dokonujących się w życiu niewidomych w Polsce . Autorzy kilku spośród nadesłanych prac przedstawili życie i działalność Józefa Stroińskiego. Posłużmy się więc fragmentami tych prac, aby ukazać dalszą jego działalność.   

 

Dobrze rozumiał znaczenie nauki dla niewidomych. Wielu młodym ludziom pomagał w zdobywaniu wykształcenia. Kilku osobom dał zakwaterowanie we własnym mieszkaniu, byle tylko mogli się uczyć.  

Bardzo dbał o pracowników nakładczych. Wiedział, że dzieje im się krzywda, że maję małe zarobki, robił więc, co mógł, aby poprawić ich sytuację zarobkową i socjalną.  

Doceniał naukę, sam zajęty cięgle pracą  dla innych, nie miał czasu na zdobywanie wykształcenia, dopiero w 1966 roku skończył średnią szkołę ekonomiczną  dla pracujących. Marzył o studiach wyższych, niestety, tego zamierzenia nie udało mu się już zrealizować. Zmarł zbyt młodo.  

Miał wszechstronne zainteresowania. Nie tylko pomagał ludziom w znalezieniu pracy i w sprawach materialnych, dbał także o rozwój kultury i oświaty. Organizował kulturalny ruch amatorski. Sam także występował w zespołach, wynajdywał zdolnych, młodych niewidomych i zachęcał ich do rozwijania umiejętności.  

Józef Stroiński dużą  wagę przywiązywał do kształcenia niewidomych  dzieci. Wyszukiwał je,  wyciągał z najdalszych wsi Białostocczyzny i Suwalszczyzny i kierował do szkół specjalnych. Dla niego sprawa nie kończyła się na przekazaniu dziecka do zakładu szkolno-wychowawczego. Co roku jeździł do szkół, w których przebywali uczniowie z okręgu białostockiego, pomagał, konsultował ich przyszłość z dyrektorami i nauczycielami. Jednym słowem, wzorując się na metodach  pracy Henryka Ruszczyca, starał się kompleksowo rozwiązywać życiowe sprawy niewidomych. Po opuszczeniu szkoły na absolwenta czekało przeważnie stanowisko pracy. Szkoda, że taka metoda działania nie znajduje naśladownictwa wśród większości działaczy.  

 

  Adolf Szyszko-  dyrektor do spraw rehabilitacji w ZG PZN.  

"Należy sobie zadać pytanie, dlaczego Józef Stroiński - działacz tak bez reszty oddany sprawie niewidomych, legitymujący się tak wielkimi osiągnięciami na rzecz tej grupy inwalidów,  miał za życia wielu oponentów i przeciwników. Wydaje mi się, że można dać następującą odpowiedź: po pierwsze - w naszym środowisku nie mamy zbyt wielu stanowisk kierowniczych, które zapewniałyby jednocześnie środki utrzymania na odpowiednim poziomie. Z tego tytułu występuje znaczna rywalizacja w zdobywaniu kierowniczych stanowisk pracy. Po drugie - Stroińskiemu wiele osób zazdrościło wyjątkowej umiejętności nawiązywania kontaktów z ludźmi niewidomymi i widzącymi. Wielu zazdrościło mu tego, że wśród niewidomych był człowiekiem powszechnie cenionym i szanowanym, a nawet kochanym. Było to źródłem zawiści u wielu jego rywali. Józef Stroiński był niewątpliwie wybitnym działaczem, o niesłychanej wrażliwości na niedolę innego człowieka. Tym się wyróżniał wśród innych, to mu zapewniało pozycję w aktywie.  

Sam pochodząc ze wsi, potrafił się świetnie dogadać z ludźmi z terenów rolniczych, do jakich należały Białostocczyzna czy Suwalszczyzna. Potrafił z nimi porozmawiać na temat uprawy ziemi, hodowli zwierząt, umiał im wskazać nowe możliwości pracy i działania, potrafił się wczuć w ich sytuację życiową, udzielić im praktycznych rad. Nigdy nie szczędził swego czasu, zdrowia, a nawet swoich środków materialnych.  

Po trzecie - chyba w każdym środowisku ścierają się różne poglądy, dążenia, ambicje i w każdym znajdują  się ludzie, którzy mimo olbrzymich zasług dla innych spotykają się z krzywdzącymi opiniami i niezrozumieniem. Sukcesom często towarzyszę trudności i zawiść". ..  

 

Elżbieta Myśliborska-  pracownik  Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych    

"Pana Józefa Stroińskiego poznałam osobiście w 1965 roku, jednak już wcześniej docierały do mnie dość kontrowersyjne o nim opinie - że nadużywa alkoholu, że czasem nie przestrzega kodeksu obyczajowego w odniesieniu do kobiet. Może fakt, że był w tych kontaktach bardzo bezpośredni, serdeczny, że nie potrafił utrzymać dystansu, że często zwracał się do współpracujących z nim pań: "kochana", "aniołku", przysparzał mu niezbyt pochlebnej opinii, która nie znajdowała potwierdzenia w życiu. Serdeczny i bezpośredni był przecież w kontaktach ze wszystkimi ludźmi.  

Prawdą  jest natomiast, że często nie potrafił się oprzeć spotkaniom, w których programie był alkohol. W moich ośmioletnich kontaktach z panem Stroińskim tylko raz widziałam go nietrzeźwego, gdyż jeśli był w takim stanie, zawsze unikał spotkań z ludźmi.  

Słabość ta, moim zdaniem, nie umniejsza jego olbrzymich zasług. Uważam, iż postawa Józefa Stroińskiego w odniesieniu do ludzi, do pracy, może być wzorem do naśladowania. Zawsze widział człowieka nie jako hasło, ale człowieka autentycznego, z jego problemami, troskami, radościami. Dla każdego niewidomego miał czas, z każdym porozmawiał, doradził, pomógł. Osobiście odwiedzał chałupników, sprawy każdego z nich potrafił właściwie reprezentować wobec władz spółdzielni i władz ZSN. Często krytykowano jego pomysły. Pamiętam na przykład, jak mówiono że Stroiński wpadł na pomysł budowania kiosków dla niewidomych, w których będzie urządzał warsztaty. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, czy rzeczywiście jest to słuszne czy nie.  

Dzisiaj natomiast wiem, że miał rację. Praca chałupnicza dla wielu ludzi była, tak zresztą jak i jest teraz, koniecznością, a warunki mieszkaniowe, w jakich żyli niewidomi, nie  pozwalały na umieszczenie warsztatu w izbach mieszkalnych. Słusznie więc Stroiński domagał się rozwiązania tego problemu i dobudowania jakiegoś pomieszczenia, w którym można by pracować bez szkody dla zdrowia rodziny.  

Wielu ludziom pomagał z własnych środków finansowych których przecież nie miał w nadmiarze. Ofiarność, serdeczność i inne zalety pana Stroińskiego są bardziej widoczne z perspektywy, zwłaszcza kiedy się je zestawi z jego następcami, którzy może także dbają o dokumentację, przepisy, ale nie wkładają w swoją  pracę autentycznego zaangażowania,  serca.  

Józef Stroiński miał czworo dzieci. Jego postawa wobec nich wzbudzała we mnie prawdziwe wzruszenie. Pewnego razu byłam świadkiem jego rozmowy z córeczką , która zatelefonowała, że wychodzi do szkoły i nie może znaleźć klucza, by zamknąć mieszkanie i jest bardzo zdenerwowana. Szczególnie utkwiło mi w pamięci, jak pan Stroiński ciepło przemawiał   do dziecka, uspokajał, że tatuś tam zaraz przyjedzie, że znajdzie się wyjście. Nie wyobrażałam sobie, że można być tak dobrym ojcem, troskliwym, czułym, rozumiejącym rozterki dziecka. Wiem także jak bardzo troszczył się o to, by dzieci miały w domu wszystko, co potrzeba.  

Pana Stroińskiego doceniają ludzie zwłaszcza teraz, kiedy od jego śmierci upłynęło już kilka lat,  kiedy można go porównać z tymi, co przyszli po nim. Był potrzebny taki właśnie, jaki był".  

 

Zofia Sękowska-  profesor  Uniwersytetu Marii  Curie Skłodowskiej  w Lublinie  

"Józefa Stroińskiego poznałam w roku 1949.  Przyjechał tutaj i pracował w lubelskiej spółdzielni niewidomych. Bardzo chciał się kształcić, ale warunki życiowe tak mu się ułożyły, że tego marzenia nie mógł zrealizować, musiał się bowiem opiekować rodzeństwem. Do wykształcenia przywiązywał dużą  wagę. Przyjechał tu ze swoją  najmłodszą siostrą aby też mogła się uczyć.  

Był człowiekiem bardzo inteligentnym, ambitnym. Wkrótce po przyjeździe ujawniły się jego społecznikowskie zamiłowania. Cechowała go ponadto olbrzymia pracowitość i żywotność.  

Tutaj, w środowisku już zorganizowanym nie widział dla siebie miejsca i odpowiedniego pola do działania. Wyjechał więc do Białegostoku, na teren bardzo zaniedbany, gdzie niewidomi żyli przeważnie na wsiach, bez żadnych perspektyw. Tam postanowił zorganizować dla nich warsztaty pracy i stworzyć im warunki normalnego życia. To było zadanie bardzo trudne, ale jednocześnie na miarę jego energii i pasji działania.  

Niedługo po wyjeździe z Lublina Józef Stroiński ożenił się z mgr Zofią Wysocką. Mieli czworo dzieci, utrzymywaliśmy z nimi nadal bliskie kontakty. Zostałam nawet chrzestną matką jednej z córek. Znałam więc dobrze tę rodzinę.  

Ofiarność, zapał do pracy społecznej, całkowita bezinteresowność, opiekuńczość - to najważniejsze cechy Józefa Stroińskiego. Sam dla siebie nie wymagał prawie niczego. Był silną  indywidualnością. Chyba pierwszy spośród działaczy zrozumiał, że trzeba podać rękę niewidomym żyjącym na wsi, dać im pracę i tę ideę zaczął, z pasją realizować. Miał wielkie osiągnięcia, Cieszył się dużym uznaniem środowiska niewidomych.  Szkoda, że tak krótko żył. Mógł jeszcze bardzo wiele zrobić. Kochał swoje dzieci, W gruncie rzeczy Józef Stroiński był człowiekiem bardzo samotnym, miał trudne życie i otoczenie nie zawsze go rozumiało. To prawda, że miał też słabości. Nierzadko szukał zapomnienia w alkoholu, ale trzeba też wiedzieć, że gdy człowiek jest szczęśliwy, nie poszukuje zapomnienia. Bardzo był przywiązany do zakładu w Laskach, często tam jeździł. Miał dużą  łatwość przemawiania, a także nawiązywania kontaktów nie tylko z niewidomymi, ale także z ludźmi widzącymi, czyli mówiąc inaczej - był bardzo zintegrowany, czego nie spotyka się zbyt często. Postać piękna, dobrze że zostanie upamiętniona" ...

 ***q       

       Poznaliśmy  okruchy prawdy o życiu człowieka oddanego bez reszty sprawie ludzi, którzy codziennie przestrzeń i czas przemierzają z białą laską w ręku,  okruchy, bo czyż można ukazać całą  złożoność i bogactwo ludzkiego losu, zwłaszcza w niewielkim szkicu?  

15 listopada 1973 roku - chmurny, jesienny dzień - był ostatnim w życiu Józefa Stroińskiego. Jego dobre serce nagle przestało bić.  

Uroczystość pogrzebowa zgromadziła tłumy ludzi, z całego ówczesnego województwa białostockiego i innych miast. Z bardzo wielu oczu płynęły łzy szczerego bólu. Jak po stracie kogoś najbliższego. Wieńce i wiązanki pokryły mogiłę. Odszedł na zawsze, ale w ludzkiej pamięci Józef Stroiński pozostał nadal ciągle żywy i obecny, a jego dzieło stale się rozwija ku pożytkowi ogółu.  

***

Kalendarz biograficzny  

Józef Stroiński urodził się 5 października 1920 roku, W dziewiątym roku życia stracił wzrok. W 1930 roku przybył do szkoły dla niewidomych w Laskach. Wyjechał z niej po śmierci ojca w 1937 roku. Od tego czasu opiekował się młodszym rodzeństwem.. W 1943 roku, w ramach akcji przesiedleńczej, wraz z rodziną został wywieziony do majątku na roboty w północnych Niemczech.  

W 1946 roku powraca do kraju, do swej rodzinnej wsi w województwie bydgoskim. W 1948 roku znów przyjeżdża na krótko do zakładu w Laskach, a w rok później do spółdzielni dla niewidomych w Lublinie, gdzie podejmuje pracę w zawodzie szczotkarza. Tutaj ujawniają się jego pasje społecznikowskie.  

W 1951 roku wyjeżdża do Białegostoku, gdzie rozpoczął organizowanie oddziału Polskiego Związku Niewidomych i spółdzielni niewidomych. Spółdzielnia powstała w 1951 roku, a oddział PZN - w 1952.  

Józef Stroiński do końca życia pełnił różne kierownicze funkcje w obydwu tych instytucjach. Przez pewien czas, na początku lat pięćdziesiątych, pełnił funkcję kierownika okręgu Polskiego Związku Niewidomych, a potem prezesa spółdzielni niewidomych, zastępcy prezesa do spraw rehabilitacji, kierownika działu nakładztwa, W 1960 roku ukończył roczny kurs masażu leczniczego w Krakowie, nie podjął jednak pracy w nowym zawodzie. Powrócił do Białegostoku, do pracy w spółdzielni. W 1965 roku ukończył wieczorowe technikum ekonomiczne. Zmarł 15 listopada 1973 roku i pochowany jest na cmentarzu w Białymstoku.