Nie było „wy” i „my”  

                                   Andrzej Szymański  

 Przed laty Związek miał wielki wpływ na losy ludzi niewidomych.  

   Leśnica - daleka dzielnica Wrocławia. Od pętli tramwajowej odchodzi ulica Skoczylasa, przy której stoi zapuszczona poniemiecka willa. Już w 1958 roku, kiedy Tadeusz Józefowicz wprowadzał się tu z żoną, na budynku widniała wywieszka - „Dom grozi zawaleniem”. I do dziś nic się nie zmieniło.  

                   Ze wsi do miasta   

  Urodził się 84 lata temu we wsi Konstancja koło Ozorkowa. Ojciec był zdunem i tkaczem. Mieli skrawek gruntu i domek z małymi oknami, pokryty słomą. Jak się „wzbogacili”, położyli na dachu papę. Mały Józef miał ośmioro rodzeństwa. Żyje jeszcze dwóch braci i siostra. Od urodzenia nie widział. Kataraktę odziedziczył po nim syn, córka i dwóch wnuków.  

  - Przed wojną nie miałem zielonego pojęcia, że moja ślepota przejdzie na potomstwo, zwłaszcza, że w tak licznej rodzinie wszyscy mieli dobry wzrok  - mówi Józefowicz. - W 1937 roku ukończyłem szkołę w Łodzi i rozpocząłem naukę w Instytucie Głuchoniemych i Niewidomych w Warszawie. Wojna ją przerwała.  

  W 1945 roku kontynuuje naukę w łódzkim liceum. Wspomina tę szkołę z sentymentem. Wykładali świetni, przedwojenni nauczyciele. Razem z nim wkuwali łacinę Edwin Kowalik i Stefania Skibówna (obydwoje nie żyją). Po maturze chciał iść na polonistykę, ale stało się inaczej. W 1948 doktor Dolański zapytał go: - Co pan teraz zamierza robić, panie Tadeuszu? I Józefowicz odpowiedział: - Gdzie pan mnie pośle, tam pójdę!  

                Zapalanie „Pochodni”  

Posłał go do Gdańska, by zaczął „zapalać” „Pochodnię”.  

  - Pierwszy numer, wydany we wrześniu 1948 roku zapełnił Wacław Kotowicz. On był krótko redaktorem naczelnym, potem przyszedł Józef Buczkowski i wspólnie redagowaliśmy to brajlowskie czasopismo. Na czym polegało redagowanie? Dokładnie nie pamiętam, ale na początku był wstępniak, czyli artykuł od redakcji. Dalej szły przedruki i teksty o niewidomych. Nakład wynosił 100-200 egzemplarzy. Rozsyłało się go do oddziałów Związku i szkół.     

   W połowie 1950 roku drukarnię przeniesiono na warszawskie Bielany, na ulicę Kleczewską.   

  - Tam już rządził Wrzosek - uśmiecha się Józefowicz. - To był dobry chłop, ale jednak nie Dolański. Codziennie przyjmowałem od pana majora telefoniczne polecenia, dotyczące pracy w drukarni. Nie były one zbyt wygórowane: układanie papieru brajlowskiego i matryc. Toteż praca nasza polegała na piciu herbaty, grze w szachy i opowiadaniu dykteryjek. Po przeprowadzce na Wolską nawet coś drukowaliśmy - alfabet brajlowski czy jakiś nieudany podręcznik do nauki brajla. Nie chcąc dłużej tracić bezcennego czasu, postanowiłem w połowie 1951 roku przenieść się do Wrocławia, do spółdzielni „Dolsin” w Leśnicy.  

  Zaczął jako zwykły robotnik na wykańczalni szczotek. Potem został brygadzistą. Kolejny awans to kierownik techniczny, prezes do spraw rehabilitacji. Przez ostatnie lata kieruje spółdzielczym internatem. Było to, jak sam mówił, odstawienie na boczny tor. W 1981 roku przechodzi na emeryturę.       

                 Ten pierwszy zjazd...  

  Tadeusz Józefowicz jest jednym z nielicznych żyjących (we Wrocławiu jeszcze mieszka Napoleon Mitraszewski) uczestników pierwszego zjazdu polskich niewidomych po II wojnie. Trwał on jeden dzień (6 października 1946 roku) i odbył się w Chorzowie. Podjęto na nim uchwałę o powołaniu Związku Pracowników Niewidomych. Pan Tadeusz tak wspomina tamte chwile.  

  - W Chorzowie wystąpiły różnice poglądów między delegatami z Bydgoszczy i Łodzi a Warszawą, której przewodził Michał Lisowski.  On był partyjny i miał duże poparcie władz. Wszystkie delegacje, poza warszawską, chciały wybrać na przewodniczącego doktora Dolańskiego, tylko Warszawa obstawała za Lisowskim. Ostatecznie jednak stanęło na naszym. Doktor został wybrany na przewodniczącego, Lisowski na sekretarza, a Sabina Kalińska została skarbnikiem. Do dziś pamiętam nazwiska niektórych delegatów: Józef Buczkowski, Napoleon Mitraszewski, Zbigniew Tomalak , Stanisław Zięba, Staszek Gliwa z Gdańska, Niedurny z Chorzowa, Winnicki z Bydgoszczy i ksiądz Pondere. O tym ostatnim można by napisać książkę. Do zakładu w Gdańsku przybył jako słabowidzący kapelan wojskowy, który przebył obóz koncentracyjny w Oświęcimiu. Robił na wszystkich miłe wrażenie, toteż wybaczano mu dowcipy, niezbyt pasujące do duchownej osoby i zbytni pociąg do piwa. Jak się ostatecznie okazało, episkopat nie znał takiego księdza. Za to znał go i poszukiwał Urząd Bezpieczeństwa. Był to sprytny oszust, który prowadził jakiś dom publiczny i miał na sumieniu różne grzechy.  

  - A jak by Pan porównał działaczy społecznych z tamtych lat i obecnych? - pytam mojego rozmówcę. - Nie wiem, czy będę obiektywny, bo nie za bardzo utrzymuję kontakt ze Związkiem. Przed laty PZN miał wielki wpływ na losy ludzi niewidomych. Szukało się ich, zapewniało pracę, wypoczynek. Nie było góry i plebsu. Nie było „my” i „wy”. Obowiązywało koleżeństwo i życzliwość. Może to zasługa tamtych działaczy, wrażliwych na ludzkie nieszczęście?  

                Praca i zamiłowania  

     W „Dolsinie” przepracował 30 lat. Jego córka była masażystką w spółdzielczej przychodni. Kiedy ją zlikwidowano, przeszła na pół etatu na produkcję. Teraz w tej „skurczonej”, małej firmie znalazła zatrudnienie wnuczka Agnieszka. Ukończyła matematykę na wrocławskim uniwersytecie i bezskutecznie szukała pracy w zawodzie. Pozostała spółdzielnia. Wyszło na to, że już trzecie pokolenie Józefowiczów zostało przywiązane do tego miejsca na mapie Wrocławia. Pan Tadeusz ubolewa, że dobrodziejstwo zatrudnienia, a tym samym społecznej rehabilitacji dla niewidomych tak mocno się ograniczyło.  

  - Spółdzielczość załatwili sami niewidomi - mówi gorzko. - Dlaczego rozwiązano CZSN? Należało wymienić zarząd, takie towarzystwo wzajemnej adoracji. A tu z dnia na dzień puszczono te okręty bez żagli na wzburzone morze wolnego rynku i pozwolono, by jeden po drugim tonęły. A paradoksem jest, że im więcej ludzi niewidomych trafia do pracy, tym gorzej jest dla PFRON, który musi tym „nieborakom” finansować stanowiska pracy. Jako niewidomi zostaliśmy zepchnięci do kasty żebraczej!  

  Pan Józefowicz mieszka razem z córką, zięciem, wnuczką Agnieszką i wnukiem Mariuszem, który służy oczami całej rodzinie. Mimo dziewiątego krzyżyka na karku jest w dobrej formie umysłowej, fizycznej odrobinę słabszej. Ostatnio, jak mówi, trochę zaczął próżnować. Ale do niedawna wcale się nie nudził. Pisał książki. W 1996 roku, dzięki wrocławskiej drukarni „Antiqua” wydał (w nakładzie 30 sztuk) opowiadania i anegdoty o niewidomych: „Pozostał tylko uśmiech”. Rozdał je wśród znajomych. W książce zawartych jest 40 opowiadań - wesołych, smutnych, tragicznych - wszystkie oparte na autentycznych faktach. Druga książka, zatytułowana „Kalejdoskop rodzinny” (100 stron), jest bardziej osobista. Autor zawarł obserwacje rodzinnego domu, dramatu wysiedlenia do Niemiec w 1942 roku.  

  - To takie spojrzenie na lata minione. Może w przyszłości ta publikacja nabierze większej wartości? - mówi Józefowicz.   

  Pierwsza pozycję pisał na maszynie czarnodrukowej. Drugą na klawiaturze brajlowskiej „Kajetka”, którego kupił za 2800 złotych, z tym że PFRON zwrócił mu 80 proc. sumy.  

  Dalsze dwie pozycje to sześć opowiadań fantastycznych i również fantastyczna powieść - „Prawdziwa baśń”. Jest to historia człowieka niewidomego od wczesnego dzieciństwa, który w niezwykłych okolicznościach odzyskuje w dojrzałym wieku wzrok i musi się wszystkiego uczyć, przystosować do kolorowej rzeczywistości.  

  - Czy jest Pan zadowolony z życia? - pytam go na zakończenie.   

  - A czy mógłbym coś więcej osiągnąć? - zastanawia się. - Uruchomiłem drukarnię w Gdańsku, opracowałem wraz z profesorem Zygmuntem Salonim skróty brajlowskie. Trochę pojeździłem po Polsce, byłem w Niemczech. Wychowałem trójkę dzieci, doczekałem się sześciorga wnuków, a nawet dwoje prawnucząt. Czy można być niezadowolonym?  

pochodnia  lipiec 2006