Został tylko uśmiech  

                       Jerzy Ogonowski  

 Zwolennicy skrótów brajlowskich znają nazwisko Tadeusza Józefowicza. Dziś niewielu jednak jest już takich, którym ten skromny człowiek kojarzyłby się z początkami ruchu niewidomych w powojennej Polsce. Trzeba by zacząć od Związku Niewidomych miasta Łodzi, który powstał jeszcze przed wojną. Po wejściu Niemców do miasta, skromny dobytek organizacji został zarekwirowany i umieszczony w Odolanowie, gdzie założono zakład dla niemieckich niewidomych. Po zakończeniu wojny grupka działaczy, utrzymująca ze sobą kontakt także podczas okupacji, zabrała się do roboty. - Nie wiem, jak to wtedy szło - mówi Tadeusz Józefowicz - ale daj Boże, żeby szło tak i teraz. W wariackim tempie otrzymaliśmy i wyremontowali lokal, władze szły na rękę, chciało się pracować. Buczkowski załatwiał szkołę, a my przystąpiliśmy do odbudowy naszego Związku i odzyskiwania zabranego przez okupanta sprzętu. W Odolanowiechętnie wszystko nam zwrócono. Władze poznańskie udzieliły zgody i otrzymaliśmy bezpłatny wagon kolejowy na przewóz. W Łodzi rozpoczęła się działalność Ogólnopolskiego Związku Pracowników Rzeczpospolitej Polskiej. Tam była szkoła, a kiedy trzeba było w czymś Buczkowskiemu pomóc, zwracał się do nas i pomoc otrzymywał. Ja uczyłem wtedy nut brajlowskich. Niewidomym to nie było potrzebne, ale - myślałem sobie - lepiej nauczą się brajla. Sam chodziłem wówczas do XXII Liceum i Gimnazjum w Łodzi - wspaniała szkoła, wspaniała dyrektorka. To były kochane czasy.  

W roku 1948, po ukończeniu szkoły średniej, dr Dolański angażuje pana Józefowicza do pracy w gdańskiej drukarni brajlowskiej.  

- We wrześniu ukazał się pierwszy numer "Pochodni". Byłem kierownikiem drukarni, redakcją zajmował się niejaki pan Kotowicz. Jeśli u kogoś zachował się pierwszy numer "Pochodni", ten ma doklejone trzy pierwsze kartki. Kiedy drukowałem ten egzemplarz, nie wiedziałem jeszcze, że istnieje coś takiego, jak prawo prasowe czy Urząd Kontroli Prasy i Widowisk. Kiedy Kotowicz mi to uświadomił, zgłosiłem się, gdzie należało. Chłopaki, nawet przyjemne, ale pierwszego artykułu, na wskroś katolickiego, puścić nie mogli w czasopiśmie związkowym. Kotowicz musiał go zmienić i stąd ta wklejka.   

Pierwsza "Pochodnia" była napisana drukiem międzyrządkowym, potem wymiarkowałem, że można pisać międzypunktowo, z czego Dolański bardzo się ucieszył. Najczęściej praca wyglądała tak, że korzystając z dobrych jeszcze wówczas resztek wzroku, czytałem materiał, tłocząc go jednocześnie na prasie, a ktoś inny pisał na maszynie. Często pomagali nam uczniowie istniejącej tam szkoły dla niewidomych, zwłaszcza przy tłoczeniu. Potem doszła moja żona jako korektorka. Przez pewien czas przy dyktowaniu pomagały społecznie licealistki. Potem z lektorkami bywało różnie, niektóre same czytać nie umiały.  

Ośrodek dla niewidomych był ufundowany przez społeczeństwo miasta Gdańska. Ale w 1950 roku cały teren został przejęty przez Akademię Medyczną, a ośrodek przeniesiono do Warszawy na ulicę Kleczewską. Od sierpnia 1950 do kwietnia 1951 była przerwa w jego działalności.  

- Praca polegała na tym, że przychodziło się punktualnie. Codziennie dzwoniłem do majora Wrzoska i otrzymywałem polecenie, że trzeba posprzątać drukarnię i przygotować się, bo będziemy niedługo drukować. Przedstawiałem nawet swój plan, jak uruchomić to wszystko. W końcu października przenieśli nas na ulicę Wolską, do gmachu po drukarni. Nie byliśmy w stanie wykonać polecenia mjr. Wrzoska co do uporządkowania terenu, ponieważ nieporządek i brud były niewyobrażalne, a środków czystości nie otrzymywaliśmy żadnych. W końcu w listopadzie doprowadzono lokal do jakiego takiego stanu. Postawiono nawet "kozę", ale nadal nic nie robiliśmy - graliśmy w karty, szachy, czytaliśmy książki i przestrzegaliśmy dyscypliny pracy, która była dokładnie kontrolowana. Pieniądze otrzymywaliśmy takie, żeby wystarczyło na zapłacenie mieszkania i autobusu z Lasek, gdzie mieszkaliśmy. Czasem dostaliśmy do wydrukowania jakiś alfabet i bardzo nędzny podręcznik do nauki brajla.   

Oficjalnym kierownikiem przed moim odejściem został półanalfabeta, który pytał na przykład, czy "jeleń" pisze się razem czy osobno. Chciał za to koniecznie ustalić normy techniczne tempa pisania. W końcu już tego nie dało się wytrzymać i 15 kwietnia 1951  znalazłem się we Wrocławiu, mimo że nie chcieli, żebym z Warszawy odchodził.  

Następne 30 lat mojej pracy spędziłem w spółdzielni niewidomych we Wrocławiu. Pracowałem na produkcji, potem byłem mistrzem, kierownikiem technicznym. Miałem też dodatkowe zajęcia w szkole dla niewidomych we Wrocławiu, gdzie uczyłem szczotkarstwa. Pełniłem również funkcję kierownika do spraw rehabilitacji i kierownika hotelu przy spółdzielni.  

Różne były koleje losu działaczy stojących na świeczniku, na tle ówczesnych przepychanek. Tadeusz Józefowicz nie chce brać w nich udziału, a pewnie też i nie może ze względu na swoje rzeczywiste predyspozycje i zainteresowania. Od dzieciństwa bowiem interesował się skrótami brajlowskimi i stale pracował nad ich udoskonalaniem, korzystając przy tym ze znajomości języków obcych, przede wszystkim niemieckiego. Wieloletnia amatorska praca spotkała się w końcu z właściwą oceną tak ze strony władz Związku, jak i kompetentnych środowisk naukowych Uniwersytetu Warszawskiego i w połowie lat siedemdziesiątych przystąpiono do systematycznego ich opracowania. W roku 1978 skróty zostały zatwierdzone do użytku przez ZG PZN, a w 1981 - przez Ministerstwo Oświaty. Skróty I stopnia zostały ostatecznie wydrukowane w roku 1983. II stopień został opracowany wraz z prof Zygmuntem Salonim już tylko na użytek zainteresowanych. Praca Tadeusza Józefowicza nad skrótami praktycznie trwa ciągle, ale co tu mówić o zmianach systemu, którego właściwie nikt nie zna? W ostatnim czasie zainteresowanie problemem przejawił wrocławski Klub Inteligencji Niewidomej RP.  

Na koniec mojej rozmowy z panem Tadeuszem Józefowiczem chciałem uzyskać odpowiedź na pytanie natury ogólniejszej, związanej z obecną sytuacją, a mianowicie - jak z dystansu, stojąc już praktycznie obok tego wszystkiego, co dzieje się w ruchu niewidomych, a jednocześnie zachowując w pamięci dawny entuzjazm, ocenia on obecną sytuację i przyszłość PZN?  

- Uważam - odpowiada pan Józefowicz - że niewidomi w dużym stopniu sami sobie zaszkodzili. W roku 1989, kiedy następowały te sławetne przemiany, niewidomi nie potrafili skupić się nad własnymi sprawami, po prostu nie wiedzieli, czego chcą. Myśleli, że jak przyjdą zmiany, to im Gołąbki same wpadną. Na skutek tego Związek i spółdzielczość zostały osłabione i rozbite. Niewidomi nie robili nic, żeby to podtrzymać. Nie należało likwidować Związku Spółdzielni Niewidomych, ponieważ inwalidzi wzroku poczuli się jak owce bez pasterza. Można było dać czas, żeby mogli się jakoś przestawić na nowe formy gospodarowania. Nie wiem, czy dawny entuzjazm dałoby się rozbudzić wśród młodych. Ludzie stracili busolę, stracili wiarę, każdy widzi tylko czubek swego nosa,jeśli jeszcze go widzi. Oczywiście jestem optymistą i wierzę, że kiedyś to się zmieni, ale ja już tego nie doczekam na pewno. Może inni przystąpią z nowym entuzjazmem, bez oglądania się wstecz, kiedy wszystko zacznie się od początku.  

Swoje doświadczenia i obserwacje zawarł Tadeusz Józefowicz w krótkich opowiadaniach, zatytułowanych "Został tylko uśmiech", przedstawiających różne sytuacje niewidomych na wesoło. Jest to zbiorek pisany bez jakiejkolwiek chronologii czy systematycznego opracowywania, ale daje pewien obraz przeszłości, widziany bez górnolotnej ideologicznej perspektywy. Jeśli byłyby one opublikowane, miałyby niewątpliwą wartość historycznopoznawczą w dziedzinie ruchu niewidomych.  

 

 Nie było „wy” i „my”  

                                   Andrzej Szymański  

 Przed laty Związek miał wielki wpływ na losy ludzi niewidomych.  

   Leśnica - daleka dzielnica Wrocławia. Od pętli tramwajowej odchodzi ulica Skoczylasa, przy której stoi zapuszczona poniemiecka willa. Już w 1958 roku, kiedy Tadeusz Józefowicz wprowadzał się tu z żoną, na budynku widniała wywieszka - „Dom grozi zawaleniem”. I do dziś nic się nie zmieniło.  

                   Ze wsi do miasta   

  Urodził się 84 lata temu we wsi Konstancja koło Ozorkowa. Ojciec był zdunem i tkaczem. Mieli skrawek gruntu i domek z małymi oknami, pokryty słomą. Jak się „wzbogacili”, położyli na dachu papę. Mały Józef miał ośmioro rodzeństwa. Żyje jeszcze dwóch braci i siostra. Od urodzenia nie widział. Kataraktę odziedziczył po nim syn, córka i dwóch wnuków.  

  - Przed wojną nie miałem zielonego pojęcia, że moja ślepota przejdzie na potomstwo, zwłaszcza, że w tak licznej rodzinie wszyscy mieli dobry wzrok  - mówi Józefowicz. - W 1937 roku ukończyłem szkołę w Łodzi i rozpocząłem naukę w Instytucie Głuchoniemych i Niewidomych w Warszawie. Wojna ją przerwała.  

  W 1945 roku kontynuuje naukę w łódzkim liceum. Wspomina tę szkołę z sentymentem. Wykładali świetni, przedwojenni nauczyciele. Razem z nim wkuwali łacinę Edwin Kowalik i Stefania Skibówna (obydwoje nie żyją). Po maturze chciał iść na polonistykę, ale stało się inaczej. W 1948 doktor Dolański zapytał go: - Co pan teraz zamierza robić, panie Tadeuszu? I Józefowicz odpowiedział: - Gdzie pan mnie pośle, tam pójdę!  

                Zapalanie „Pochodni”  

Posłał go do Gdańska, by zaczął „zapalać” „Pochodnię”.  

  - Pierwszy numer, wydany we wrześniu 1948 roku zapełnił Wacław Kotowicz. On był krótko redaktorem naczelnym, potem przyszedł Józef Buczkowski i wspólnie redagowaliśmy to brajlowskie czasopismo. Na czym polegało redagowanie? Dokładnie nie pamiętam, ale na początku był wstępniak, czyli artykuł od redakcji. Dalej szły przedruki i teksty o niewidomych. Nakład wynosił 100-200 egzemplarzy. Rozsyłało się go do oddziałów Związku i szkół.     

   W połowie 1950 roku drukarnię przeniesiono na warszawskie Bielany, na ulicę Kleczewską.   

  - Tam już rządził Wrzosek - uśmiecha się Józefowicz. - To był dobry chłop, ale jednak nie Dolański. Codziennie przyjmowałem od pana majora telefoniczne polecenia, dotyczące pracy w drukarni. Nie były one zbyt wygórowane: układanie papieru brajlowskiego i matryc. Toteż praca nasza polegała na piciu herbaty, grze w szachy i opowiadaniu dykteryjek. Po przeprowadzce na Wolską nawet coś drukowaliśmy - alfabet brajlowski czy jakiś nieudany podręcznik do nauki brajla. Nie chcąc dłużej tracić bezcennego czasu, postanowiłem w połowie 1951 roku przenieść się do Wrocławia, do spółdzielni „Dolsin” w Leśnicy.  

  Zaczął jako zwykły robotnik na wykańczalni szczotek. Potem został brygadzistą. Kolejny awans to kierownik techniczny, prezes do spraw rehabilitacji. Przez ostatnie lata kieruje spółdzielczym internatem. Było to, jak sam mówił, odstawienie na boczny tor. W 1981 roku przechodzi na emeryturę.       

                 Ten pierwszy zjazd...  

  Tadeusz Józefowicz jest jednym z nielicznych żyjących (we Wrocławiu jeszcze mieszka Napoleon Mitraszewski) uczestników pierwszego zjazdu polskich niewidomych po II wojnie. Trwał on jeden dzień (6 października 1946 roku) i odbył się w Chorzowie. Podjęto na nim uchwałę o powołaniu Związku Pracowników Niewidomych. Pan Tadeusz tak wspomina tamte chwile.  

  - W Chorzowie wystąpiły różnice poglądów między delegatami z Bydgoszczy i Łodzi a Warszawą, której przewodził Michał Lisowski.  On był partyjny i miał duże poparcie władz. Wszystkie delegacje, poza warszawską, chciały wybrać na przewodniczącego doktora Dolańskiego, tylko Warszawa obstawała za Lisowskim. Ostatecznie jednak stanęło na naszym. Doktor został wybrany na przewodniczącego, Lisowski na sekretarza, a Sabina Kalińska została skarbnikiem. Do dziś pamiętam nazwiska niektórych delegatów: Józef Buczkowski, Napoleon Mitraszewski, Zbigniew Tomalak , Stanisław Zięba, Staszek Gliwa z Gdańska, Niedurny z Chorzowa, Winnicki z Bydgoszczy i ksiądz Pondere. O tym ostatnim można by napisać książkę. Do zakładu w Gdańsku przybył jako słabowidzący kapelan wojskowy, który przebył obóz koncentracyjny w Oświęcimiu. Robił na wszystkich miłe wrażenie, toteż wybaczano mu dowcipy, niezbyt pasujące do duchownej osoby i zbytni pociąg do piwa. Jak się ostatecznie okazało, episkopat nie znał takiego księdza. Za to znał go i poszukiwał Urząd Bezpieczeństwa. Był to sprytny oszust, który prowadził jakiś dom publiczny i miał na sumieniu różne grzechy.  

  - A jak by Pan porównał działaczy społecznych z tamtych lat i obecnych? - pytam mojego rozmówcę. - Nie wiem, czy będę obiektywny, bo nie za bardzo utrzymuję kontakt ze Związkiem. Przed laty PZN miał wielki wpływ na losy ludzi niewidomych. Szukało się ich, zapewniało pracę, wypoczynek. Nie było góry i plebsu. Nie było „my” i „wy”. Obowiązywało koleżeństwo i życzliwość. Może to zasługa tamtych działaczy, wrażliwych na ludzkie nieszczęście?  

                Praca i zamiłowania  

     W „Dolsinie” przepracował 30 lat. Jego córka była masażystką w spółdzielczej przychodni. Kiedy ją zlikwidowano, przeszła na pół etatu na produkcję. Teraz w tej „skurczonej”, małej firmie znalazła zatrudnienie wnuczka Agnieszka. Ukończyła matematykę na wrocławskim uniwersytecie i bezskutecznie szukała pracy w zawodzie. Pozostała spółdzielnia. Wyszło na to, że już trzecie pokolenie Józefowiczów zostało przywiązane do tego miejsca na mapie Wrocławia. Pan Tadeusz ubolewa, że dobrodziejstwo zatrudnienia, a tym samym społecznej rehabilitacji dla niewidomych tak mocno się ograniczyło.  

  - Spółdzielczość załatwili sami niewidomi - mówi gorzko. - Dlaczego rozwiązano CZSN? Należało wymienić zarząd, takie towarzystwo wzajemnej adoracji. A tu z dnia na dzień puszczono te okręty bez żagli na wzburzone morze wolnego rynku i pozwolono, by jeden po drugim tonęły. A paradoksem jest, że im więcej ludzi niewidomych trafia do pracy, tym gorzej jest dla PFRON, który musi tym „nieborakom” finansować stanowiska pracy. Jako niewidomi zostaliśmy zepchnięci do kasty żebraczej!  

  Pan Józefowicz mieszka razem z córką, zięciem, wnuczką Agnieszką i wnukiem Mariuszem, który służy oczami całej rodzinie. Mimo dziewiątego krzyżyka na karku jest w dobrej formie umysłowej, fizycznej odrobinę słabszej. Ostatnio, jak mówi, trochę zaczął próżnować. Ale do niedawna wcale się nie nudził. Pisał książki. W 1996 roku, dzięki wrocławskiej drukarni „Antiqua” wydał (w nakładzie 30 sztuk) opowiadania i anegdoty o niewidomych: „Pozostał tylko uśmiech”. Rozdał je wśród znajomych. W książce zawartych jest 40 opowiadań - wesołych, smutnych, tragicznych - wszystkie oparte na autentycznych faktach. Druga książka, zatytułowana „Kalejdoskop rodzinny” (100 stron), jest bardziej osobista. Autor zawarł obserwacje rodzinnego domu, dramatu wysiedlenia do Niemiec w 1942 roku.  

  - To takie spojrzenie na lata minione. Może w przyszłości ta publikacja nabierze większej wartości? - mówi Józefowicz.   

  Pierwsza pozycję pisał na maszynie czarnodrukowej. Drugą na klawiaturze brajlowskiej „Kajetka”, którego kupił za 2800 złotych, z tym że PFRON zwrócił mu 80 proc. sumy.  

  Dalsze dwie pozycje to sześć opowiadań fantastycznych i również fantastyczna powieść - „Prawdziwa baśń”. Jest to historia człowieka niewidomego od wczesnego dzieciństwa, który w niezwykłych okolicznościach odzyskuje w dojrzałym wieku wzrok i musi się wszystkiego uczyć, przystosować do kolorowej rzeczywistości.  

  - Czy jest Pan zadowolony z życia? - pytam go na zakończenie.   

  - A czy mógłbym coś więcej osiągnąć? - zastanawia się. - Uruchomiłem drukarnię w Gdańsku, opracowałem wraz z profesorem Zygmuntem Salonim skróty brajlowskie. Trochę pojeździłem po Polsce, byłem w Niemczech. Wychowałem trójkę dzieci, doczekałem się sześciorga wnuków, a nawet dwoje prawnucząt. Czy można być niezadowolonym?  

pochodnia  lipiec 2006

 

 

Niektóre publikacje  

 

 Koło PZN   

Tadeusz Józefowicz  

 

 Właściwie miałem pisać o działalności koła Polskiego Związku Niewidomych w Leśnicy, ale kiedy przystąpiłem do pracy, zorientowałem się, że nie mam wiele do powiedzenia na ten temat. O początkach Związku Pracowników Niewidomych RP, drukarni brajlowskiej i owszem, mogę coś powiedzieć, ale na temat leśnickiego koła chyba i Czesław Juźwik, jego wieloletni przewodniczący, nie miałby wiele do powiedzenia, sądząc po tym, że wymigał się od napisania niniejszej notatki. Czy to znaczy, że koło nie działało? Wprost przeciwnie. Tylko jego działalność była tak naturalna, tak oczywista, że nikt nie pokusił się o napisanie jakiejś kroniki, a to już minęło 50 lat.”  Tak rozpoczął swoją relację o 50-leciu koła PZN w Leśnicy pan Tadeusz Józefowicz - znany działacz wrocławskiego środowiska niewidomych oraz jeden z organizatorów brajlowskiej drukarni. Dowiedzmy się zatem, jakie były pierwsze lata organizowania się niewidomych na tamtym terenie:  “50 lat minęło, kiedy któregoś dnia przyjechał do Wrocławia dyrektor Zygmunt  

Jursz, prawa ręka ówczesnego prezesa związku, majora Wrzoska, a może nawet dwie ręce. Znaliśmy się z warszawskiego okresu mojej niby-pracy w nieczynnej drukarni brajlowskiej. Po pracowitym okresie drukarni w Gdańsku, w Warszawie mieliśmy dolce far niente. Na ten temat nieraz się już chyba wypowiadałem i dygresja ta nie należy do dzisiejszej pogawędki.  Otóż Jursz przyjechał do Wrocławia w związku z organizacją Polskiego Związku Niewidomych. Ponieważ byłem chyba jedyną osobą na tym terenie, którą znał, zaproponował mi, bym się zaangażował w organizowanie nowego związku. Zanim zdążyłem się zastanowić nad odpowiedzią, wybawił mnie od tego Antoni Maślanka, zgłaszając swoją gotowość do pracy. Nie martwiłem się z tego powodu. Zaledwie kilka miesięcy mieszkałem we Wrocławiu. Nowa praca, nowe mieszkanie, nowe warunki. Miałem dosyć swoich spraw. A przy tym, przyznaję się bez bicia, byłem zniechęcony do przykrych doświadczeń tak zwanej pracy w drukarni, czyli dziewięciomiesięcznej bezczynności. Zresztą już raz brałem udział w zakładaniu Związku. W roku 1946 byłem delegatem na organizacyjnym zjeździe Związku Pracowników Niewidomych Rzeczypospolitej Polskiej w Chorzowie, nie należało więc innym odmawiać tej przyjemności.  Do PZN wstąpiłem jako jeden z pierwszych. Nie pamiętam jednak, jak organizowało się nasze leśnickie koło. Wiem tylko, że było ono w dużo lepszych warunkach w porównaniu z innymi kołami, bo zawsze miało pomoc i oparcie w spółdzielni. Były to czasy, kiedy Związek niewidomych i spółdzielnia w Leśnicy stanowiły nierozerwalną całość. Jak już powiedziałem, nie pamiętam, jakie były początki naszego koła, ale przez cały czas mojej pracy w spółdzielni kojarzyło się ono z osobą Cześka Juźwika, który był równocześnie wieloletnim przewodniczącym rady spółdzielni. Toteż była współpraca i działalność koła stała na wysokim poziomie. Czynne były zespoły świetlicowe, jak orkiestra, chór, zespół recytatorski i inne. Kiedy nie było jeszcze książek mówionych, książki czytano w świetlicy. Organizowano wycieczki i tak dalej. Oficjalnie była to działalność kulturalna spółdzielni, ale uczestnikami i działaczami byli głównie niewidomi członkowie naszego koła. Gdyby koło było poza spółdzielnią, nie miałoby takich warunków działania, ale najlepsze warunki nie pomogłyby, gdyby nie było ludzi chętnych do pracy. Członkowie zarządu koła odwiedzali też niewidomych w ich mieszkaniach. Dotyczyło to przede wszystkim tych członków, którzy byli już na emeryturze lub nie pracowali z innych powodów i nie docierała do nich służba socjalna spółdzielni. Ta współpraca Związku i spółdzielni tak się zazębiała, że trudno było dociec, gdzie kończyła się działalność jednej instytucji, a gdzie zaczynała drugiej. Ci sami ludzie mieli ten sam cel - pracę dla wspólnego dobra całego środowiska niewidomych.  Zmieniły się czasy. Niestety minęły bezpowrotnie lata rozkwitu. Spółdzielnia stopniowo poczęła tracić swój pierwotny charakter. Zmieniła się też działalność koła. Po dawnej pracy kulturalnej pozostało tylko smętne wspomnienie. Stanisław Brud, który objął przewodnictwo koła po Juźwiku, nie szczędził sił ni czasu. Działalność swą skupił na sprawach socjalno-bytowych członków. Przeprowadzał wywiady środowiskowe i w miarę możliwości zabiegał o pomoc w trudnych przypadkach losowych. Pomagali mu w tym inni członkowie zarządu koła, zwłaszcza Irena Kimel, która jak za dawnych lat była skarbnikiem. Nastały trudne czasy w spółdzielni, a tym samym i dla koła Związku Niewidomych. Drastycznie zmniejszyła się załoga, a także zarobki niewidomych. Spółdzielnia przestała być zakładem kierowanym przez niewidomych, których opanowała apatia i zwątpienie. Z tym większym uznaniem należy odnotować każdy objaw ożywienia działalności związkowej. Cieszy fakt, że są społecznicy, którzy pomimo trudności i kłopotów życia codziennego kontynuują pracę dawnych pionierów.  Jestem już na emeryturze już od dwudziestu lat i praktycznie nie utrzymuję łączności z tutejszym kołem, poza tym, że przez jakiś czas pracowałem w zarządzie koła razem ze Staszkiem Brudem i opłacam składki członkowskie. Toteż z prawdziwą przyjemnością dowiaduję się o działalności obecnego przewodniczącego koła Romana Dobrzańskiego i jego żony Marysi. Spółdzielnia wyzbyła się już budynku, w którym kiedyś była świetlica, ale do dyspozycji koła pozostawiono małe pomieszczenie, w którym Marysia Dobrzańska prowadzi wypożyczalnię książek mówionych, a jej mąż urządza od czasu do czasu spotkania z członkami koła. Ostatnie takie spotkanie odbyło się w grudniu ubiegłego roku. Przyszło około 20 weteranów, którzy wspólnymi siłami starali się odtworzyć początki tutejszego koła. Jak widać z powyższego opisu, nie bardzo to się udało, ale przecież nie brakło wspomnień z tamtych dobrych czasów. Ludzie jakby odmłodnieli. Uważam również, że miłym akcentem było uczestnictwo w naszym spotkaniu pani Teresy Dłubek, członka prezydium zarządu Dolnośląskiego Okręgu. Myślę, że starszym, nieraz samotnym ludziom potrzebne są takie spotkania. A jeżeli zaszczyci je przedstawiciel okręgu, ludzie ci czują się jakoś bardziej dowartościowani. Zaciera się w ten sposób oddalenie między nimi a władząNie wiem, kto Dobrzańskiemu pomaga w jego pracy, oprócz żony. Mam jednak nadzieję, że grono bezinteresownych pomocników będzie się powiększało.   

Pochodnia maj 2002