Rocznicowe wspomnienia  

  Tadeusz Józefowicz  

  Niech „Pochodnia” rozsiewa swoje światło dzięki pracy redaktorów i drukarzy.  

Kiedy ma się ponad 80 lat, kiedy dookoła coraz to mniejsze  grono przyjaciół z tamtych dawnych czasów, kiedy z przerażeniem stwierdzasz, że jesteś w innym świecie, przychodzi czasem ochota na pogawędkę i na wspomnienia. Muszę się przyznać, że zobojętniały mi jakoś sprawy związkowe. W dawnych powojennych czasach, w latach młodości, nie było dla mnie nic na świecie, jak sprawa niewidomych.   

  Pamiętam naszą wyprawę po skromny majątek Związku Niewidomych Miasta Łodzi, zarekwirowany przez Niemców i wywieziony do Odolanowa. Nie będę bawić się w szczegóły. Wspomnienia płyną, niczym melodia z taśmy magnetofonowej. Gdybym chciał poświęcić po kilka minut dla omówienia każdego z nich, z mojej pisaniny powstałaby cała książka, czego nie mam zamiaru robić. Zresztą niektóre z nich opisałem swego czasu w tomiku pod tytułem „Pozostał tylko uśmiech”. Teraz muszę nadążyć za wspomnieniami, żeby mi nie uleciały.  

Dyskusja przedwyborcza przed pierwszym zebraniem Związku Niewidomych Miasta Łodzi była zażarta, jak niejedna dyskusja sejmowa. Oczywiście porównanie mocno przesadzone, bo parlamentarzyści potrafią silniej dyskutować, ale pamiętać należy, że było nas wtedy nie więcej niż 50 osób, a posłów jest nieco więcej, stąd i wrzawa ma prawo być większa.  

Prawdziwa burza przedwyborcza wybuchła na organizacyjnym zjeździe delegatów Związku Pracowników Niewidomych R.P. w Chorzowie. Jeszcze przed zjazdem powstał spór o nazwę organizacji. Oddział Warszawski, który był w opozycji do pozostałych partnerów, uparł się przy nazwie „Związek Zawodowy Pracowników Niewidomych R.P.”. Delegaci warszawscy uważali, że w dobie powstawania związków zawodowych dobrze będzie, jak powstanie związek zawodowy niewidomych. Był to nonsens, bo ślepotę nie można uznać za zawód, ale dla miłej zgody pozostałe delegacje poszły na ustępstwo. Na szczęście Komitet Centralny Partii, który wszystkim się interesował, odrzucił wyraz „zawodowy”. Nie zdobyła też uznania propozycja księdza Pondere: „Samopomoc Niewidomych”, co miało nawiązywać do modnej w tym czasie Samopomocy Chłopskiej. (O księdzu Pondere pisałem we wspomnianym już tomiku „Pozostał tylko uśmiech”). Ostatecznie Związek nasz otrzymał nazwę: Związek Pracowników Niewidomych R.P.  

                   Takie były początki  

Nie były to łatwe czasy dla naszej organizacji. Na samym zjeździe omal nie doszło do rozpadu. Delegacja warszawska upierała się przy kandydaturze Michała Lisowskiego na prezesa Związku, gdy pozostałe delegacje żądały, by prezesem był dr Włodzimierz Dolański. Dolański uporczywie odmawiał. Wszystkim wydało się to dziwne. Przecież był on duszą Związku i teraz miałby się wycofać? Burza zawisła w powietrzu, aż wreszcie uderzył piorun. Tym piorunem była wiadomość, że zarząd odziału warszawskiego zobowiązał doktora Dolańskiego, by odmówił kandydowania na prezesa Związku. Rozszalała się burza. Zebrani zagrozili zerwaniem obrad i powołaniem organizacji niewidomych bez udziału Warszawy. Nie było rady. Delegacja warszawska musiała ustąpić.  

Dolański nie miał łatwego życia. Wprawdzie był ceniony przez władze, ale nie miał takich wpływów jak Lisowski, który był wielkim działaczem partyjnym. Jasne, że w owych czasach Komitet Centralny nie mógł popierać Dolańskiego, człowieka obcego klasowo, przeciwko swojemu działaczowi. Mimo krótkiego czasu, mimo trudności, Dolański nie opuszczał rąk. Cóż, kiedy posiedzenia zarządu odbywał najczęściej tylko z trzecim członkiem, Sabiną Kalińską, bo Lisowski na nich się nie objawiał. Trwałym osiągnięciem działalności Dolańskiego pozostała drukarnia brajlowska. Było to moje gorące pragnienie. Wstyd się przyznać, ale jeszcze podczas okupacji marzyłem o drukowaniu brajlem. Słyszałem o tak zwanej stereotypii, ale nigdy nie widziałem urządzeń służących do jej uruchomienia. Pisałem matryce na zwykłej tabliczce, zalewałem je papką gipsową, suszyłem i próbowałem wytłaczać na nich napisany tekst. Tekst odbijałem na mokrym papierze. W kuchni wisiały sznurki, na których suszyły się „wydrukowane” kartki. Dzielnie pomagali mi przy tym członkowie mojej rodziny. Próby nie były zadowalające, przy czym sama technika „drukowania” godna czasów króla Ćwieczka. A teraz otwierały się możliwości pracowania na prawdziwej maszynie drukarskiej i prasie introligatorskiej. Urządzeń tych również nigdy nie widziałem, ale po kilku dniach wiedziałem o nich wszystko. Kiedy pokazałem doktorowi Dolańskiemu, że możemy drukować dwustronnie, bez słowa uściskał mnie z radości. Wyobrażam sobie, jak się będą śmiać moi młodzi koledzy, pracujący w drukarni, dla których to moje wymarzone urządzenie jest zwykłym zabytkiem muzealnym.  

            Drukarnia i pierwsze czasopisma  

Jak było do przewidzenia wkrótce zawieszono działalność Związku. Doktor Dolański musiał odejść, a na jego miejsce wyznaczono majora Leona Wrzoska. Jaka była „praca” w tym czasie, już kiedyś pisałem i nie warto do tego wracać. Pisałem też na pewno nieraz o naszej pracy w Gdańsku, ale choć upłynęło tyle lat, pozostały miłe i niezatarte wspomnienia. Wybaczcie więc staremu gawędziarzowi, że się zwierza z dawnych uczuć. Bo jak tu z moim bagażem wspomnień występować incognito?  

Żal było odchodzić od drukarni. Przecież to było marzenie moich młodych lat. Doktor Dolański sprawił, że została wyremontowana i przywrócona do życia, a ja ją uruchomiłem. Było to coś więcej niż naciśnięcie klawiatury i pedału. Żeby to mogło nastąpić, trzeba było zaopatrzyć się w matryce, czyli trzeba było odnaleźć odpowiedni sklep, wybrać odpowiednią blachę, pociąć ją na odpowiedni wymiar, wygiąć i wyciąć dwa otworki, by mogła zmieścić się w ramce, utrzymującej ją podczas drukowania. Przyszedł mi z pomocą ojciec przyjaciela jeszcze z lat szkolnych, Cześka Wrzesińskiego, który zrobił nóż do cięcia blachy i odpowiedni dziurkacz do wycinania otworów w blasze. W naszym drukarnianym pokoju rozkładałem blachę i przy pomocy tych narzędzi sporządzałem matryce. Podobnie zaopatrywałem się w papier drukarski. Nie miałem możliwości zakupienia większej partii papieru, nie miałem też stałej introligatorni. Toteż kupowanie papieru, zawożenie do introligatorni, odbieranie pociętego było stałą czynnością. Nie były to jedynie prace pomocnicze. Do drukowania trzeba było składać kartki, a po wydrukowaniu kompletować numery czasopisma. Potem pakować, adresować i wysyłać. Do pomocy przy prasie przychodził czasem ochotnik z zakładu szkoleniowego. Mieliśmy też pomoc w czytaniu tekstów. Wcześniej wymienione czynności należały do mnie, mojej żony i Lodki Sokołowskiej. Razem z Józkiem Buczkowskim redagowaliśmy „Pochodnię” i „Światełko”. Pamiętam, jak się kiedyś Wrzosek wściekał, że jeden numer „Pochodni” poświęciliśmy Czechosłowacji. Nie wiem, jaki był powód. Może Czechosłowacja była chwilowo w niełasce, a może sam nie wiedział. Roboty nie brakowało, a jednak były to niezapomniane chwile.  

Niech mi wybaczą Czytelnicy, że tyle słów poświęciłem drukarni, ale przecież to jej pięćdziesiąte piąte urodziny. Tyle lat liczy sobie również „Pochodnia”. Kiedy pomyślę, że pracę w drukarni rozpoczęliśmy w sierpniu od przygotowań matryc, zakupu papieru itd., a pierwszy numer „Pochodni” ukazał się we wrześniu, to chyba nie próżnowaliśmy. Mnie drukarnia nierozerwalnie łączy się z „Pochodnią”, toteż i drukarni i „Pochodni” niech mi będzie wolno złożyć jak najlepsze życzenia: Niech „Pochodnia” rozsiewa swoje światło dzięki pracy redaktorów i drukarzy.  

                 Wprowadzić skróty  

I jeszcze jedno. Idziemy podobno do Europy. Wiadomo, że Europa nam nie pomoże, jak sami będziemy bierni. W Niemczech, Francji, Anglii i częściowo o ile mi wiadomo, we Włoszech, a więc w największych krajach Zjednoczonej Europy niewidomi używają skrótów od dziesiątków lat, co pozwala im na sporą obniżkę kosztów. Nasze skróty istnieją 25 lat i przez ten czas nie zdołano ich rozpowszechnić. Nie mówmy nawet, że w którymś piśmie jakąś pozycję drukuje się skrótami. Jeżeli „Nasz Świat”, pismo dla inteligencji, jak kiedyś słyszałem, przez 25 lat nie potrafiło zdobyć się na wprowadzenie skrótów, to znaczy, że komuś tam na górze nie zależy na oszczędności, bo przecież nikt mnie nie przekona, że nasz niewidomy inteligent jest mniej zdolny od niemieckiego, francuskiego czy angielskiego i nie potrafi opanować skrótów. Opracowanie i rozpowszechnianie pisma skrótowego, to też moje pobożne życzenie. Pomińmy długą historię powstawania skrótów i zatrzymajmy się na jej zakończeniu. Otóż pod patronatem Uniwersytetu Warszawskiego profesor Zygmunt Saloni i ja dwa lata pracowaliśmy nad systemem. Może to wydawać się długi okres, ale skróty robiliśmy dla ogółu niewidomych i przez cały rok zasięgaliśmy ich opinii. W roku 1978 skróty zostały przyjęte przez Zarząd Główny PZN. Należało teraz je wdrażać w życie. My, autorzy, zrobiliśmy, cośmy mogli. Opracowaliśmy broszurę z I i II stopniem, opracowaliśmy podręcznik do skrótów pierwszego stopnia i udało się nam opublikować kilka artykułów poruszających problem skrótów. Cóż z tego, kiedy siły wsteczne były silniejsze. Darujmy sobie opisywanie, w jaki sposób nasi redaktorzy „popierali” wprowadzenie skrótów i zacznijmy pracę od nowa. Tylko prowadźmy ją powoli, wytrwale i z rozwagą, żeby czegoś nie zepsuć, jak to już kiedyś miało miejsce.  

Skrótom naszym w ich dwudziestopięciolecie życzę, żeby mogły spełniać to, do czego zostały stworzone, i służyć niewidomym.  

  Pochodnia sierpień  2003