Biografia prasowa  

 

 Tadeusz Józefowicz  

Jeden z twórców prasy dla niewidomych w Polsce  

 Autor skrótów brajlowskich  

 Działacz   spółdzielni niewidomych we Wrocławiu

 

   

 

Takie były początki   

       Tadeusz Józefowicz  

 

Jak to się właściwie zaczęło? Dla mnie - od rozmowy z dr Dolańskim, ówczesnym prezesem Związku Pracowników Niewidomych RP. Spytał mnie podczas któregoś pobytu w Łodzi, co zamierzam robić po skończeniu liceum. Czego to ja nie zamierzałem. Pociągała mnie polonistyka, dziennikarstwo, ale przede wszystkim trzeba było rozpocząć pracę, która dla nas, niewidomych, w owym czasie była szczytem marzeń. Nie chodziło o stanowisko, o dobry zarobek. Byle jakoś żyć. Ważne było, by włączyć się w powszechny nurt pracy. Wydawało mi się, że już i tak za dużo czasu straciłem na naukę w liceum. Zresztą wszyscy w owym czasie odczuwali, że szkoda każdej chwili, że w swych zamiarach, w swych przedsięwzięciach są opóźnieni o prawie sześć lat straszliwej okupacji.   

Rozmowa między mną a doktorem Dolańskim trwała krótko. On dowiedział się, że po złożeniu egzaminu maturalnego chętnie pójdę do każdej pracy, którą mi przydzieli, a ja dowiedziałem się, że w zakładzie dla niewidomych w Gdańsku jest prasa i maszyna do drukowania brajlem, mogę jechać i organizować drukarnię. Z jaką radością uściskałbym go za tę propozycję. Od dawna marzyłem o takiej właśnie pracy, o czym zresztą dr Dolański doskonale wiedział. Toteż bez dalszych szczegółów obaj uznaliśmy, że umowa o pracę została z miejsca zawarta.  

Ośrodek dla niewidomych w Gdańsku - Wrzeszczu znałem dobrze. Przebywałem tam kilka razy. Był to duży teren, od południa przylegający do wzniesień pokrytych pięknym, gęstym lasem. Znajdowało się tam kilka budynków, które przed wojną stanowiły jeden zakład dla niewidomych. Po wojnie znalazło tu miejsce dla siebie więcej instytucji, a wiec w pierwszym budynku mieścił się urząd opieki społecznej, drugi był przytułkiem dla opuszczonych matek z dziećmi, dwa dalsze zajmowała akademia medyczna.  

Pałacyk podobno zamieszkiwał ktoś z wysoko postawionych urzędników rady narodowej. Był też dom dla niewidomych. W tym właśnie budynku został wydzielony jeden pokój, w którym stała prasa i maszyna drukarska, pokój, gdzie drukowano, przeprowadzano korektę, szyto, oprawiano, pakowano. Stąd też wysyłano w ciągu prawie dwóch lat „Pochodnię”, a potem i „Światełko”, podręczniki szkolne i utwory poetyckie.   

Wakacje roku 1948  zamierzałem spędzić wraz z kolegami w gdańskim zakładzie dla niewidomych. Teraz było mi to tym bardziej na rękę, bo wczasy mogłem już wykorzystać na załatwianie spraw związanych z organizowaniem drukarni.   

Kiedy przyjechałem do zakładu i spotkałem się z kolegami, usłyszałem wiele nowin, a przede wszystkim, że wszyscy zostali zatrudnieni w nowym zakładzie pracy. Zarabiali tak jak ludzie widzący, a więc nie byli od nich słabszymi pracownikami. Aż dziw bierze, że dziś, po tylu latach wspaniałego dorobku na niwie rehabilitacyjnej, jeżeli spółdzielnia niewidomych nie ma wolnych stanowisk pracy, są poważne kłopoty z zatrudnieniem nie tylko niewidomego, ale i inwalidy wzroku trzeciej grupy. Wtedy, przed dwudziestoma pięcioma laty, instruktorzy zatrudniani przez radę narodową, ludzie, którzy bardzo często przedtem nie stykali się z niewidomymi, potrafili znaleźć im zajęcie w fabrykach mydła, kawy, latarek elektrycznych, cukierków, w browarze, już sam nie pamiętam, gdzie jeszcze. Słowem, bez pracy pozostawały tylko nieliczne osoby, które nie były zdecydowane, co robić.   

Szarloty nie znałem z dawnych lat. Do Gdańska przyjechała niedawno z Chorzowa z grupą niewidomych, którzy zajmowali się przepisywaniem książek systemem Braille`a. Impreza ta trwała krótko i nie miała większego znaczenia. Wspominam o tym dlatego, aby pokazać jak usilnie pracowano nad tym, aby niewidomym dostarczyć drukowanego słowa, no i dlatego, że dwie spośród przepisujących stanowiły wraz ze mną pierwszą załogę drukarni. Była to Szarlota Sokołowska i obecnie moja żona Anna, która do pracy w drukarni przystąpiła po kilku miesiącach. W niedługim też czasie przyszła do pracy pani Kotowiczowa. Nie mogła ona jednak długo sprawować funkcji lektorki, bo przeszkodziła jej w tym choroba. Tak przedstawiała się cała załoga naszej drukarni w pierwszym okresie. W takim też składzie pracowaliśmy przez cały czas, jedynie lektorki zmieniały się dość często. Był to zresztą okres, kiedy lektorkami naszymi były uczennice liceum, dyktujące w czynie społecznym.   

Ustaliliśmy wspólnie, że nasze czasopismo będzie się nazywało „Pochodnia”, tak jak pismo wydawane w brajlu przez doktora Dolańskiego jeszcze przed wojną, w warunkach zupełnego rękodzielnictwa. Pierwszy numer „Pochodni” ukazał się w druku międzyrządkowym, trochę dlatego, by początkującym ułatwić czytanie, a jeszcze bardziej dlatego, że nie byliśmy przygotowani na tłoczenie innym drukiem. Przez ten czas skompletowałem wszystkie niezbędne urządzenia i poznałem dokładnie budowę i działanie maszyny drukarskiej. Wiele pomógł mi w tym pan Brygier, który maszyny tego rodzaju naprawiał już przed pierwszą wojną światową.   

Do drukowania było już wszystko przygotowane: zakupiona blacha i papier, wykonane przyrządy do wykrawania i dziurkowania matryc, a nawet pewna ilość gotowych matryc, potrzebnych do drukowania pierwszego numeru, czekała na maszynie. Toteż, kiedy dostaliśmy maszynopis pierwszego numeru, nie bawiliśmy się z nim długo. Ten pośpiech zresztą nie wyszedł nam na dobre.   

Redaktor naczelny również jakoś nie potrafił z nikim znaleźć wspólnego języka, a już najgorzej szło mu z czytelnikami.Pamiętam jeden z takich umoralniających artykułów, który spowodował istną burzę wśród miejscowych niewidomych. Po pewnym czasie redaktor zrezygnował z pracy i powstało kolegium redakcyjne.   

Nie pamiętam całego składu kolegium. Wiem jednak na pewno, że redakcją zajmowałem się z kolegą Józefem  Buczkowskim, który był wówczas nauczycielem w zakładzie szkoleniowym w Gdańsku. Pracy znacznie przybyło. Do „Pochodni” pisywało się wprawdzie dotychczas również, ale co innego napisać jakiś artykuł, a co innego opracować cały numer. Wprawdzie spadkobierców do pracy po byłym redaktorze było dwóch, ale była ona tylko dodatkiem do naszych dotychczasowych zajęć. Nie mieliśmy pieniędzy na opłacanie honorariów, a nie wypadało dawać samych przedruków. Nie zachowałem żadnego numeru „Pochodni” z tamtych czasów. Jak też ubogo musiała ona wyglądać w porównaniu z dzisiejszą…   

Może za mało urozmaicone, może za szczupłe było to nasze czasopismo, ale dorośli mieli już coś do czytania. Teraz trzeba było pomyśleć o dzieciach. Dlatego nasze kolegium postanowiło wydawać dodatkowe pisemko dla dzieci i młodzieży - „Światełko”. Opierało się ono na przedrukach z pism dla dzieci i młodzieży, wychodzących w czarnym druku. W każdym numerze musiało być jednak coś od redakcji.   

Były to lata burzliwe z życiu naszej organizacji. Targana wewnętrznym rozbiciem, nie mogła ona w tej sytuacji zapewnić prawidłowego rozwoju ani drukarni, ani redakcji. Gorzej jeszcze, bo nie było żadnej pewności, jak długo utrzymają się dotychczasowe warunki pracy. Gdański ośrodek przejęli silniejsi, w tej konkurencji nasza organizacja przegrała. Ostatecznie zakład szkoleniowy, który powstał w Gdańsku, przeniesiony został do Wrocławia, a drukarnia do Warszawy. W ten sposób niewidomi utracili obiekt, który na pewno przydałby nam się dzisiaj.   

Właściwie mógłbym na tym zakończyć moje opowiadanie. Cóż, przerwana została działalność wydawnicza, a kiedy się znów zaczęła, już tam mnie nie było. Jednak i ta przerwa należy do historii drukarni. Opowiem więc i o tym okresie, choć niechętnie, bo drukarni przyniósł on kompletny zastój, a mnie wiele rozczarowań i przykrych doświadczeń.   

Prezesem Związku Pracowników Niewidomych nie był już dr Dolański, który jak mało kto rozumiał potrzebę krzewienia słowa drukowanego wśród niewidomych.   

Następca dr Dolańskiego może i był pełen dobrych chęci, ale niezapoznany ze środowiskiem, nie potrafił wykorzystać tego wielkiego skarbu, jakim jest ludzki zapał. Toteż nie drukowaliśmy nic. W drukarni, która znajdowała się na ulicy Kleczewskiej, byli zatrudnieni, oprócz mnie i żony, Eugeniusz Donica, Stanisław Makowski i Marian Szewczyk. Wszyscy przestrzegaliśmy dyscypliny, to znaczy przychodziliśmy na godzinę ósmą do pracy i wychodziliśmy punktualnie o szesnastej, a przez cały czas czytaliśmy książki, graliśmy w karty, w szachy, i czekaliśmy końca dnia.   

Wychodziliśmy z różnymi propozycjami, aby wreszcie przystąpić do pracy, ale kierownictwo nasze czekało na plan, który miał sporządzić ktoś, kto nie znał ani naszej drukarni, ani naszych możliwości. To samo było na ulicy Wolskiej, gdzie przenieśliśmy się w końcu października. Doszło jeszcze kilku pracowników, a wśród nich nasze dwie niezwykle miłe lektorki: panie Janka i Zofia. W styczniu czy lutym 1951 roku zaczęliśmy coś drukować, ale ja, zniechęcony bezczynnością, już wcześniej załatwiłem pracę we Wrocławiu. Opuściłem drukarnię. Niełatwe to było rozstanie, ale co było robić…  

Takie to były początki naszego wydawnictwa. Dziś, kiedy mi się zdarzy być na ulicy Konwiktorskiej, z rozrzewnieniem wsłuchuję się w stukot pras drukarskich. Niech stukają i niech płynie z nich drukowane słowo do wszystkich niewidomych w Polsce.   

       Pochodnia Wrzesień 1973