Edmund Janke        

działacz Okręgu Kujawsko-Pomorskiego

 

 

 Z porażek wyciągam wnioski

     Andrzej Szymański  

Rozmowa z Edmundem Janke

 - Jest Pan prezesem spółdzielni "Gryf" i jednocześnie urzędującym prezesem okręgu toruńskiego. Jak Pan daje sobie radę na tych dwóch stanowiskach? - Pracuję 24 godziny na dobę plus 6 nadgodzin. Mówiąc jednak serio, pracy mam naprawdę wiele. Moja żona jest cierpliwa i wspaniała, godząc się, bym tyle czasu spędzał poza domem. Sądzę też, że ludzie ze spółdzielni nie oceniają mnie najgorzej. Przynajmniej Ci, którzy ze mną pracują w Toruniu po odejściu pana Gęsickiego. - W jakiej kondycji jest spółdzielnia "Gryf"? - W ciągu pięciu miesięcy tego roku zanotowaliśmy 13_procentową rentowność. Bardzo się cieszę, że mam tak wyrozumiałą i cierpliwą załogę. Oczywiście są różnego rodzaju kłopoty, ale znajdziemy na nie radę - nie siedzieć, nie narzekać, a szukać odbiorców i klientów, odejść od jednego czy dwóch wyrobów, zróżnicować produkcję. Należy nauczyć się działać w nowych warunkach, a najważniejsze - przełamać bariery psychologiczne i przygotować ludzi do wszechstronnych działań. Obejmując prezesostwo "Gryfu" postanowiłem wyciągnąć z porażek wnioski. Bardzo poważnie grożą nam dalsze zwolnienia, a ja bym bardzo chciał, żeby niewidomy miał komfort psychiczny i przychodził do zakładu bez lęku o miejsce pracy. W gruncie rzeczy jestem optymistą i do końca walczę. Nic jednak nie poradzę, jeśli warunki zewnętrzne ulegną zmianie - myślę tu o działaniach rządu. W ciągu półtora roku kierowania spółdzielnią musiałem zwolnić 390 osób. W ostatnich miesiącach tylko kilka. - Czy jest według Pana szansa na uratowanie przed bankructwem chociaż kilku spółdzielni niewidomych? - Wie pan, jak trudno pogodzić gospodarkę, dostosowującą się do wolnego rynku z rehabilitacją inwalidów. Spółdzielnie muszą szukać nowych produkcji, dostępnych dla niewidomych. Powinny to być krótkie serie, atrakcyjne i opłacalne. Jest to jedyna szansa i jedyne dla wielu ludzi źródło dorobienia sobie do niskiej renty. Możliwości zmiany profilu produkcji w spółdzielniach niewidomych są o wiele mniejsze niż w spółdzielniach ogólnoinwalidzkich. Mamy mniejsze możliwości opanowania różnych profesji. A przecież wszyscy niewidomi nie mogą być telefonistami, masażystami czy informatykami. Tu też potrzeba trochę talentu. A co zrobić z osobami z dodatkowym kalectwem? Szkoda, że po likwidacji CZSN nie stać było spółdzielni na zawiązanie choćby przedstawicielstwa handlowego. Wymiana doświadczeń wydaje się konieczna i jestem jej zwolennikiem. - Mieszka Pan w Toruniu i kieruje okręgiem PZN w tym mieście. Jak się Panu pracuje z nowymi ludźmi? - Po odejściu Jerzego Gęsickiego zmieniłem personel biura i jestem naprawdę z niego zadowolony. Pozostawiłem jedynie Grażynę Kowalską - główną księgową z 15_letnim stażem. Nowe twarze, to: - Danuta Nowicka, Hanna Ślot i Joanna Borowiec. - Jaka jest szansa na zatrzymanie postępującego ubóstwa wśród niewidomych? - Jest to naprawdę bardzo trudne zadanie. Jeżeli zmierzamy do modelu istniejącego na Zachodzie, to trzeba przyjąć tych inwalidów na garnuszek państwa, tzn' dać godziwe renty i emerytury. Garstka tych, którzy czują potrzebę pracy i są do niej doskonale przygotowani, na pewno znajdzie ją. To marzenia przyszłościowe. Na razie w naszym pięknym kraju z roku na rok niewidomi biednieją, koła ubożeją, styl myślenia się nie zmienia. Ludzie (szczególnie ci starsi) uważają, że PZN musi tylko dawać. Oczywiście ideałem byłoby, gdyby gminy mogły utrzymać swoich inwalidów, ale tak jeszcze nie jest. Jak na razie Związek otrzymuje na działalność pieniądze od państwa i Zarząd Główny musi je sprawiedliwie rozdzielić. - Dziękuję za tę krótką, interesującą rozmowę.

p8-92