Impresje na lewą rękę   

Ireneusz Morawski   

     Przynajmniej raz w miesiącu wydobywam z szafy tę kasetę, żeby posłuchać utrwalonego na niej utworu. Jaki to utwór i dlaczego tak chętnie go słucham, powiem pewnie pod koniec tego felietonu. A teraz?   

A teraz Czytelnicy Magazynu wybaczą mi, że tak ciągle powracam do dzieciństwa spędzonego w zakładzie w Laskach, ale tam właśnie zaczęło się moje zdobywanie i gromadzenie muzycznych doświadczeń.    

I dodam, że jednym z tych dziecięcych doświadczeń było i to, że słyszałem, jak grał Włodzimierz Dolański. A dzisiaj  jestem przekonany, że obecnie jestem jedynym człowiekiem na świecie, który słyszał i pamięta wrażenie gry tego artysty.   

     Biografia dr-a Dolańskiego jako działacza ruchu niewidomych jest znana wszystkim tym, którzy chcieli ją poznać. Natomiast zainteresowanych jego tragiczną karierą pianisty wypada odesłać do książki Michała Kaziowa pt. “Ręce na dźwiękach”. Może lepiej byłoby rzecz zatytułować “Ręka na dźwiękach”, ponieważ Włodzimierz Dolański jako dziecko utracił wzrok i prawą rękę i jako pianista mógł posługiwać  się jedynie ręką lewą.   

Zupełnie w nawiasie dorzucę, że o ile istnieje sporo utworów fortepianowych na rękę lewą, nie wiem nic o tym, żeby istniały utwory wyłącznie na prawą rękę. Może lewą ręką łatwiej swobodnie sięgnąć do wiolinu, niż prawą do basów. Jest w tym jakaś tajemnica.   

     Naprawdę słyszałem grę Włodzimierza  Dolańskiego.  On w czasie wojny obok prof. Włodzimierza Bielajewa uczył w Laskach grania na fortepianie. Popołudniami, my chłopcy mieszkający wtedy w domu św. Stanisława, siedzieliśmy na korytarzu na parterze. Pośrodku prostokąta zbudowanego z ławek stał duży kosz z ziemniakami, parę wiaderek z wodą, każdy miał w ręku obieraczkę, a spoza pobliskich drzwi trzeciej klasy rozlegało się nudne, monotonne łupanie palcówek. Zapewne gadaliśmy sobie o jakichś bieżących bzdurkach, a może graliśmy w “bum”. Czekałem na moją kolejkę na lekcję u pana Dolańskiego, żeby też pobrzdąkać nieco wprawek. I wtedy wychowawca zawiadomił mnie, że moja lekcja będzie o pół godziny wcześniej. Umyłem ręce, stanąłem pod drzwiami klasy trzeciej i... za drzwiami ktoś grał. Tak grać mógł tylko Edwin Kowalik. Ale skąd Edwin o tej porze. Teraz był czas grupy najmłodszych. Cicho jak duch uchyliłem drzwi. Nie skrzypnęły. Wsunąłem się jak kot do klasy. Nie zatrzeszczała podłoga. Stanąłem koło fortepianu, wstrzymałem oddech... A fortepian rozbrzmiewał, Boże! Dziś bym powiedział: “Rozbrzmiewał pełną paletą dźwięków, pełną skalą swoich możliwości”. I chyba musiałem pociągnąć nosem, bo nagle wszystko ucichło i dość ostry, powiedziałbym pedagogiczny głos pana Dolańskiego odezwał się: “Kto tu jest”?    

Cicho jak myszka zapiszczałem, że to ja. Było mi wstyd, że nie dałem panu Dolańskiemu od razu znać, że tu jestem. Niewidomy niewidomemu ukradł chwilę jego prywatności. Niechaj usprawiedliwi mnie to, że byłem dzieckiem.   

     Znałem już wtedy legendę mojego nauczyciela jako pianisty i w ogóle niewidomego pierwszej wielkości. Były wakacje. Oto moja mama siedziała na ganku, a może lepiej byłoby powiedzieć “w ganku”, bo miał on kształt zadaszonej budki, a naprzeciwko niej siedziały panie sąsiadki i słuchały opowieści, co chwila przywołując z głębi swoich jestestw westchnienia zachwytu. Niewidomy bez prawej ręki, doktor filozofii, skończył Sorbonę i zdobył światową sławę grając na fortepianie. Wspaniałe! “Niech pani popatrzy! Jedną ręką! Lewą”!    

A mama ze swadą opowiadała o koncertach na największych estradach świata, o występie u królowej rumuńskiej, która podarowała mu najlepszy na świecie fortepian, o olbrzymich apanażach, jakie świadczono mu za jego grę, za które wybudował sobie willę w Laskach i wreszcie opowiadała i o tym, jak pewnego dnia wszystko to prysło, ponieważ tak dużo tą jedną ręką pracował, tak ćwiczył, że pozrywał sobie ścięgna i już nigdy występować nie będzie.   

Panie z ławeczki naprzeciwko westchnęły ze smutkiem. Tych, którzy chcą sprawdzić, ile prawdy jest w tej legendzie, odsyłam raz jeszcze do książki M. Kaziowa, a ja teraz trochę ubolewam, że moje doznawanie tej muzycznej przygody było tak krótkie, i że wtedy byłem tak bardzo nieprzygotowany, żeby lepiej móc to przeżyć i ocenić. Wiem jednak i pamiętam, że byłem zdumiony rozbrzmiewaniem fortepianu w rejestrze niskim i wysokim prawie że równocześnie. Tak mi się wtedy wydawało i pewnie tak było. I pewnie tak jest, że dzięki temu zdarzeniu staram się nie opuścić żadnej okazji, gdy mogę posłuchać leworęcznych wykonań. Wszak nie uganiam się za nimi z nieprzytomnym rozpędem duszy, ale je lubię i szczególnie pamiętam. Pamiętam słyszaną przez radio chyba jeszcze w połowie lat sześćdziesiątych minionego wieku etiudę rewolucyjną Chopina przetransponowaną do tonacji cis-moll i opracowaną na rękę lewą. Autorem tej transpozycji był zapewne i wykonawca etiudy, Wladimir Pachmann, znany pianista z Odessy, który obok sławy pianistycznej zdobył też sławę wielkiego ekscentryka  sal koncertowych. Podobno pewnego razu w Londynie kategorycznie odmówił kontynuowania koncertu, dopóki w tamtej loży będzie siedzieć “ta czarownica”. Tą czarownicą była królowa Wielkiej Brytanii, a że zdarzenie miało miejsce pewnie w latach trzydziestych, to chyba była żona Jerzego VI, znana teraz jako Królowa Matka. Pachmann  grał tak pięknie, że sam sobie przerywał grę, całował się w rękę i głośno mówił: “Słyszeliście! Jak Pachmann  pięknie wykonał ten pasaż”? Słyszałem nagranie któregoś  z nokturnów Chopina z wygłaszanym po angielsku komentarzem Pachmanna.   

     Gdybym dobrze przeszukał pewną półkę w mojej szafie, na pewno znalazłbym jeszcze taśmy szpulowe z koncertem  fortepianowym  na lewą rękę skomponowanym  przez Maurycego Ravela dla leworęcznego pianisty Paula Wittgensteina, a także Wariacje na lewą rękę Benjamina Brittena. Słuchając tych utworów można uwierzyć, że są one grane jedną ręką, choć na lewą rękę komponuje się tak, żeby wzbudzić podziw słuchacza umiejętnościami wirtuozów.   

   Mam też nagranie (bardzo kiepskie technicznie) etiudy na lewą rękę, kompozycji i wykonania samego Józefa Hofmana. Hofman na fortepianie umiał Wszystko przez duże W - wspaniały ton! Porywające interpretacje i oszałamiająca, ale czyściutka prędkość. Jednakże etiudę La Legerezza Liszta Paderewski grał piękniej. Paderewski grał ją piękniej, bo Hofman, o ile wiem, w ogóle jej nie nagrał. A Paderewski stworzył tak lekką lekkość, że z fortepianu, że z płyty,  unosi się jeszcze ciągle lotność lotna jak ciepła mgła, a może nawet czysty duch tej mgły.    

Natomiast nagranie, o którym chcę mówić, znajduje się w moich zbiorach od 18 sierpnia 1991 roku, słucham go często i nadal trudno mi uwierzyć, że jest to wykonywane jedną ręką. Takie same trudności miał ekspert od gry fortepianowej, jakim bez wątpienia był redaktor Jan Weber. Jest to wykonanie wręcz niesamowite. Słyszałem ten utwór w wykonaniu pianisty tej miary, co Murray Perahia. Niestety, dało  się zauważyć pewne wysiłki, z jakimi artysta musi pokonać klawiaturę fortepianu. Tych wysiłków nie słychać w wykonaniu pianisty, któremu chcę poświęcić słów parę.   

     Simon Barer urodził się dnia 1 września 1896 roku, w Odessie, jako jedenaste dziecko odeskiego rzemieślnika. Zmarł mając lat 54 dnia 2 kwietnia 1951 roku na estradzie sali Carnegie Hall w Nowym Jorku, grając koncert a-moll Griega. O jego życiu mówi się niewiele. Studia muzyczne odbył u Anety Jesipowej i Feliksa Blumenfelda w Petersburgu, w latach trzydziestych mieszkał w Berlinie, potem w Sztokholmie, żeby z początkiem drugiej wojny światowej na stałe osiedlić się w USA. Koncertował w wielu krajach Europy i stanów Ameryki. Jeżeli godnym był uwielbień miłośników wielkiej pianistyki, to przede wszystkim za graniczącą z szaleństwem sprawność jego palców i rąk. Kiedy słuchamy w jego wykonaniu utworów Liszta, które, jak wiemy, lubią techniczny popis, możemy doznać zawrotu głowy nie tylko od samej prędkości przepływu dźwięków, ale od wspaniałego legata, od czystości, wyraźności dźwiękowych przebiegów, od czegoś takiego, co zwykliśmy nazywać perlistością. Oczywiście wykonywał też utwory innych kompozytorów. Mam jeszcze na szpuli nagrania Chopina, słynną Toccatę Schumanna, karkołomną Wschodnią Fantazję “Islamej” Bałakiriewa, utwory Skriabina ze słynną etiudą dis-moll - patetyczną i... tę kompozycję na lewą rękę, o której za chwilę. Bo przedtem chciałbym przytoczyć parę zdań podziwu dla techniki Barera, jaki wyrażali eksperci tej miary, co Jan Weber i Janusz Łętowski.   

Więc parę zdań Janusza Łętowskiego: “Barer miał technikę, technikę transcendentalną, technikę nieprawdopodobną, z drugiej strony - być może - nie dostawało mu  odrobinkę na intelektualnym pierwiastku, głębszym myśleniu o grze. Wydaje się, że wszystko, co miał, włożył  w tę nieprawdopodobną lekkość, lotność, zwinność palców. To są płomienie to, co on prezentuje.” I jeszcze jedno zdanie Janusza Łętowskiego: “... Jeżeli mówimy  o wirtuozach, o superwirtuozach i o superwirtuozach z plusem, to superwirtuozem z plusem jest właśnie Simon Barer.”   

No i fragmencik zachwytów Jana Webera:   

“Był pianistą, którego technika, szybkość palców i ich sprawność, była równa chyba tylko Józefowi Hofmanowii i Leopoldowi Godowskiemu w jego najlepszych czasach. Ta nieprawdopodobna łatwość palców spychała w świadomości odbiorców inne walory  muzyczne pianisty. (...) Tak perlistej techniki nie ma chyba nikt z żyjących pianistów”.    

Nie zatrzymujmy się nad uwagami krytyków o drobnych niedostatkach intelektualności w grze Barera. Myślę, że tym, co reprezentował Barer, można by obdzielić kilku pianistów, a oni zyskaliby miano znaczących. Myślę też, że czas już przejść do utworu, którego słucham tak często i tym słuchaniem chciałbym podzielić się z czytelnikami Magazynu, a za ich pośrednictwem z całym światem. Tym utworem jest... jest etiuda na lewą rękę Feliksa Blumenfelda, który, jak pamiętamy, był ongiś profesorem Barera. Dodajmy, że jak mówią wtajemniczeni, etiudę tę Blumenfeld skomponował dla wspaniałej, polskiej pianistki, Zofii Rabcewiczowej. Nie sądzę, żeby istniało nagranie tej etiudy w jej wykonaniu.   

Według Jana Webera - Blumenfeld umiał skomponować etiudę dla osiągnięcia maksimum efektu, ale sam przyznaje, że słuchając jej, nie zorientował się, że to utwór na jedną rękę. Myślę, że w tym jest bardzo wielka zasługa możliwości technicznych Barera. Utwór zaczyna się bardzo spokojnie, Przyjemna melodia, łagodny akompaniament, który jak gdyby dzieje się po obydwu stronach tej melodii, a potem coraz bardziej wszystko się rozrasta i w kulminacji utworu naprawdę w środkowym rejestrze trwa melodia wzmocniona akordami, na lewo od akordów prawie że równocześnie rozbudowuje się akompaniament, a bardziej na prawo, w tym samym nieomalże momencie, śmigają dźwięki w wiolinie... Jest taka chwila, kiedy rzeczywiście fortepian gra pełną “Paletą dźwięków”, gra całą swoją rozległością, a każdy dźwięk jest zagrany do końca i do końca słyszany. Mimo niedoskonałości technicznej nagrania (fale średnie i nie najlepszy sprzęt) żaden ton nie ulega zatarciu, zagubieniu. To naprawdę był superwirtuoz... Niewykluczone, że przegram tę etiudę na kasetę i wyślę do Pani Heleny Jakubowskiej jako dowód. Może ona potwierdzi, że wydarzenie muzyczne jest niesamowite.   

A ja przypominam sobie obieranie ziemniaków na parterze domu św. Stanisława i cichaczowe, złodziejskie otwieranie drzwi, za którymi na fortepianie od niechcenia, ot, między lekcjami, zagrał sobie lewą ręką mój nauczyciel, pan Włodzimierz Dolański. Z perspektywy mojego obecnego doświadczenia, z perspektywy nasłuchania się różnej muzyki, różnej pianistyki w różnych wykonaniach, chciałoby się wiedzieć, jaka naprawdę była pianistyka Włodzimierza Dolańskiego. A może jest wśród żywych ktoś jeszcze, kto miał większy i ważniejszy kontakt z grą tego pianisty? A może odezwie się ktoś z moich kolegów, którzy w czasie wojny, w Laskach, w domu św. Stanisława obierali popołudniami wraz ze mną kartofle, a potem myli ręce i wchodzili do trzeciej klasy, żeby stukać tych sześć palcówek, których nauczał nasz nauczyciel. Bo ja do dziś pamiętam ćwiczenie pierwsze, drugie i aż do szóstego... A Wy, Koledzy? Czy Wy też nie umiecie obierać ziemniaków nożem, a tylko obieraczką???  

***  

1. Zainteresowanym pianistyczną karierą Włodzimierza Dolańskiego, oprócz wspomnianej książki M. Kaziowa “Ręce na dźwiękach”, polecam artykuł Adolfa Szyszko pt. Włodzimierz Dolański - jego życie i praca, zamieszczony w Pochodni nr 9 z 1979 r. Z artykułu tego przytaczam fragment  z tytułami  kilku granych przez Dolańskiego utworów: “Ten czas to okres gigantycznej pracy nad opanowaniem mistrzowskiej techniki i urzekającej, swoistej interpretacji granych utworów - Bacha (gawot), Reineckiego (sonata oryginalna na lewą rękę), Rubinsteina (etiuda i melodia), Leszetyckiego (fantazja z Lucii), Zichyego (walc) i inne.” Wszelako wiemy, że o Pochodnię z roku 1979 niełatwo.  

2. Ktoś powiedział, że Barer mógł pomagać sobie ręką prawą. Więc wyjaśniam: Nie mógł, bo nagranie pochodzi z sali koncertowej.  

Ireneusz Morawski zmarł we Wrocławiu 29 czerwca 2011 roku