Morze nadziei

 (I nagroda)

 To były bardzo dawne czasy, a jednocześnie wydaje się jak gdyby było to wczoraj, a już najdalej przedwczoraj. Miałem dwanaście, może trzynaście lat, a był rok1960. Uzbrojony w grube szkła okularowe, w jednym z numerów ,,Płomyczka" znalazłem informację o ogłoszonym konkursie pt. ,,Jak wyobrażasz sobie świat w roku 2000". Jego rozwiązanie miało nastąpić właśnie we wspomnianym roku, a laureatem miał zostać ten, czyje wyobrażenie będzie najbliższe  panującej wówczas rzeczywistości.

 To dziwne, dlaczego akurat ta informacja tak bardzo utkwiła mi w pamięci wśród innych wydarzeń może nawet ważniejszych, które uległy zatarciu, zapomnieniu. Chociaż nie brałem udziału w tym konkursie, sam jego temat jednak mnie zafascynował. Miałem i ja wtedy wspaniałą wizję magicznego 2000 roku i to było prawdziwe morze nadziei. To były najpiękniejsze marzenia, bo okresu dziecięcego, kiedy wierzyło się w świetlaną przyszłość własną, swojej ojczyzny i świata. A rzeczywistość? To w moim odczuciu i przekonaniu realizacja logicznego, mającego głęboki sens, którego próbujemy z różną skutecznością dociec. To wypełnianie się zapisanych tam losów każdego z nas i całego świata, jak i różnych społeczności.

Nic nie dzieje się tylko dlatego, żeby się dziać. Dostrzegam to doskonale w moim dotychczasowym żuciu i w życiu bliższego czy dalszego otoczenia. Przebywałem wtedy w łódzkiej szkole dla dzieci słabowidzących odległej o 40 kilometrów od mego miejsca zamieszkania. Posiadałem już wtedy legitymację naszej organizacji. Miała ona dla mnie magiczną moc, bowiem tylko jej pokazanie konduktorowi pozwalało na bezpłatną jazdę. Często też wpatrywałem się w bieluteńkie, otoczone tego samego koloru kółkiem, trzy litery - PZN. Odkąd ją posiadałem, czułem się jakoś pewniej, lepiej i bezpieczniej, ale czy wtedy myślałem, że te trzy literki będą miały w moim życiu tak ogromne znaczenie? Czy mogłem się spodziewać, że za rok czy dwa odwiedzi naszą szkołę masażysta i pomoże mi w wyborze zawodu? Że poznam dziewczynę ze Śląska, która kiedyś później będzie moją żoną? I czy mogłem wtedy wiedzieć, że w dniu 26 maja 1960 r. grupka działaczy gdzieś  na Śląsku, w Piekarach, zakłada koło PZN, którego za szesnaście lat będę przewodniczącym?

 I jeszcze jedno zdarzenie, które niezwykle silnie przeżywałem. Był to wypadek na skoczni doskonale zapowiadającego się narciarza. Jego skok oraz dalsze losy śledziłem trochę w czarnobiałej wtedy telewizji. Chwalono tam szpital w Piekarach Śl. i  jego lekarzy, pod okiem których nieszczęsny narciarz szybko wracał do zdrowia. I pamiętam moją myśl - jak dobrze byłoby pracować w takim szpitalu. Ale wtedy to moje marzenie było tak nierealne, no bo skąd ja, tam jeśli nawet nie wiem, gdzie ta miejscowość się znajduje.  Mimo mojego słabego wzroku nigdy nie przyszłoby mi na myśl, że za trzy cztery lata stracę całkowicie wzrok. A jednak to wszystko stało się rzeczywistością, oczywiście przy jakimś tam moim udziale. Przyjąłem z wdzięcznością wszystko co dał Bóg,  i nawet w utracie wzroku doszukałem się głębokiego sensu, chociaż nie było to łatwe i proste.  Myślę, a nawet jestem przekonany, że analogicznie sytuacja naszej społeczności niewidomych wygląda podobnie w ogromnym uproszczeniu.

W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych czy nawet osiemdziesiątych nikt nawet nie przypuszczał, że Związek znajdzie się w tak trudnej sytuacji finansowej. Ja również, będąc już działaczem koła w Piekarach, w czasie gdy działacze  jednostki nadrzędnej besztali mnie za to, że nie potrafię zwerbować ludzi  do pracy w nowo ot-wartej spółdzielni w Bytomiu-Karbiu, także nie przypuszczałem, że w latach dziewięćdziesiątych tylu niewidomych straci pracę.  Czy wtedy, kiedy mieliśmy  dotacja państwa na utrzymanie naszych lokali i nawet nie orientowaliśmy się ile koło płaci za czynsz, energię, gaz, telefon, przypuszczaliśmy, iż przyjdzie nam kiedyś  żebrać na te cele po różnych instytucjach? Jeszcze długo można by wymieniać różne nieprzewidywalne wówczas sytuacje, ale ważne jest to, że w tych wszystkich doświadczeniach naszej społeczności jest jakiś głębszy sens, jakaś nauka, której nie wolno nam lekceważyć.

 Jedną z takich najważniejszych lekcji jest jedność naszego środowiska niewidomych. Brak tej jedności zaznaczył się kilka dziesiątek lat temu, kiedy dobrze prosperowała  spółdzielczość niewidomych, a spółdzielcom chyba trochę lepiej się żyło niż innym członkom PZN. Pamiętam na przykład, że kiedy mnie jako członkowi sekcji młodzieży uczącej się, przysługiwała pomoc lektorska w wysokości 300 zł kwartalnie, to kolega spółdzielca otrzymywał pomoc lektorską ze spółdzielni  w wysokości 800 zł. miesięcznie. Ale spółdzielczość i Związek różniły też na różnych szczeblach i inne aspekty, a w tym nie zawsze zdrowe ambicje. Jak to się odbiło na jedności ruchu niewidomych, trudno mi ocenić, lecz odbiło się na pewno.

Aktualnie jest również wiele możliwości i pokus , żeby tę jedność rozerwać. A przecież to w niej nasza siła, to w niej przyszłość. Należy zwracać uwagę na wszelkie zagrożenia tej jedności, bo tym razem ich efektem mogą być nie tyle pieniądze, co ich brak, brak odpowiednio szybkich reakcji dostosowawczych do zmieniających się warunków ustrojowych, jak i wiele inicjatyw zgłaszanych oddolnie, że wymienię tylko osobowość prawną okręgów. Czytając w naszej prasie o zgłaszaniu tej inicjatywy przez Śląskich działaczy,  wydawało mi  się niezrozumiałe ustawiczne odrzucanie jej przez władze centralne, wybrane przecież demokratycznie. Odnosiłem wrażenie jakby przeważająca większość działaczy nie chciała przyjąć do wiadomości, że przyszło nowe i po nowemu trzeba myśleć. W końcu decyzję  taką podjęto i dobrze, chociaż tak późno, bo kto wie, czy brak takiej decyzji, jeśli nawet nie doprowadziłby do rozłamu, to przynajmniej nie nadwerężyłby poważnie jedność, a na to w obecnych warunkach nie możemy sobie pozwolić. Uważam  bowiem, że nie ma nic lepszego, jak odpowiednia inicjatywa czy pomysł podjęte w odpowiednim czasie.  

Podobnie lekcji można by wymienić wiele, ale wspomnę tylko o jeszcze jednej, a mianowicie o lekcji prawości i uczciwości.  Odkąd jestem działaczem społecznym, na wszelkiego rodzaju szkoleniach prowadzonych przez jednostkę nadrzędną, a nawet raz przez Zarząd Główny, w Muszynie, wbijano nam do głowy m.in. uczciwość poprzez ścisłe przestrzeganie norm współczucia społecznego, przestrzeganie prawa, a także zarządzeń i regulaminów wewnątrzzwiązkowych tworzonych przez władze centralne czy okręgowe. Toteż nie może pomieścić mi się w głowie, że człowiek tak znany i tak zasłużony dla naszego środowiska, kierujący naszą organizacją, mógł dopuścić się przestępstwa  fałszerstwa. W tę wiadomość długo nie mogłem uwierzyć. Kiedyś  w czasie pełnionego dyżuru jeden z członków zapytał mnie - czy wie pan, panie Janku, co oznacza skrót PZN? - Przewodniczący zrujnował Niewidomych. I chociaż nie dotyczyło to mnie, w jakiś szczególny sposób mnie to zabolało. To oszustwo może być przecież śmiertelnym ciosem w plecy dla organizacji, z którą związany jestem na co dzień, której tak wiele zawdzięczam, bez której  tak wiele  zawdzięczam, bez której trudno wyobrazić mi sobie życie. Nie potępiam prezesa i być może  naiwnie wierzę, że mimo wszystko nie chciał działać na szkodę Związku, bo przecież na jego miejscu mógł znaleźć się każdy z nas. Potępiam natomiast sam czyn, jakiego się dopuścił.

 Wydaje mi się, że mamy obowiązek zdobywania funduszy dla Związku, mam tu na myśli 10 procent podżyrowanej kwoty, ale nie za wszelką cenę. Jedyne wyjście, które widzę z konsekwencji tego oszustwa, jego ubieganie się o sądowe unieważnienie sfałszowanej uchwały i umorzenie rosnącego wciąż zobowiązania. A przecież to nie jedyny dramat naszej organizacji. Kolejnym jest jak myślę podjęcie decyzji o prowadzeniu przez Związek działalności gospodarczej, a właściwie konsekwencje tej decyzji, czyli straty, jakie przyniosła. Sądzę, że Związek nie powinien prowadzić takiej działalności. Naprawdę nie jest do tego przeznaczony i co by nie powiedzieć, nie jest, ani być nie może dobrym menadżerem, bo mu-siałby zaniechać innej działalności merytorycznej, a i w tedy efekty byłyby niepewne i wątpliwe. O ile potrafię zrozumieć motywy podjęcia tej decyzji, to jednocześnie uważam, że oba te dramaty nie miałyby miejsca, gdyby w przemianach ustrojowych państwo nie zaczęło stopniowo odstępować od finansowania naszego Związku. Zmniejszano poszczególne dotacje, by je w ostateczności zlikwidować, nie dając nic w zamian. Tak jak przedtem reforma kojarzyła mi się z tym, że biedni czy renciści, a także inwalidzi zawsze coś  otrzymali, teraz od reformy opieki społecznej w 1990 r. kojarzy mi się z odbieraniem tego o co walczyli całymi latami nasi działacze. Ogromnie to przeżywałem, gdy członkom musiałem mówić: na wczasy, na sprzęt rehabilitacyjny, na zapomogi nie ma pieniędzy. Kto wie, czy nie przypłaciłem to początkami wieńcówki. Nie było przecież pieniędzy na działalność kulturalno-oświatową, wycieczki, a nawet na utrzymanie lokalu.

 Dramatem wielu tysięcy członków Związku jest utrata pracy i zwiększające się wciąż bezrobocie. Kiedyś mało sprawnym manualnie pracownikom, jeśli nie wyrabiali norm, spółdzielnie dopłacały z funduszu rehabilitacyjnego, dzięki czemu mogli pracować, podbudowując budżet rodzinny, a także chlubili się tym, że mimo swego kalectwa są komuś potrzebni. Mieli poczucie własnej wartości. Teraz, gdy o wszystkim decydują czynniki ekonomiczne i opłacalność, siedzą w do-mach, obijając się z kąta w kąt bez głębszego sensu, a o poczuciu własnej wartości wszyscy już dawno zapomnieli.

 Podobnie z chałupnikami. Los jednego z nich, członka naszego koła, wciąż nie daje mi spokoju. Koło wiele lat temu w osobie poprzedniego nieżyjącego już przewodniczącego bardzo mu pomogło. Mieszkał w okropnych warunkach, z małżonką, też inwalidką wzroku, w jakiejś rozpadającej się komórce. Koło dużym wysiłkiem załatwiło mu mieszkanie w bloku, pracę chałupniczą i wszystko było w porządku. To pakował wsuwki do włosów, to znów składał żabki do firan. Z tymi  żabkami przychodził nawet do świetlicy i robiąc, rozmawiał, śmiał się, był zadowolony, a gdy zlikwidowano nakładztwo, zmarkotniał i nie umiał znaleźć sobie miejsca. - Wiesz Janek - mówił mi - najgorsze jest to, że rano wstaję i nie mam co robić ze sobą, nie mam żadnego celu. Próbowałem doradzać mu pracę w warsztacie, ale on nie chciał. Najbardziej od-powiadała mu praca nakładcza. Inne moje rady też go nie interesowały, przestał przychodzić do świetlicy, przestał opłacać składki, a coraz częściej spotykałem go obok knajpy. Dręczy mnie ta sprawa, bo nie jestem pewien, czy zrobiłem dla niego wszystko, co było możliwe. Czy tym niepłaceniem składek dawał do zrozumienia, że ten Związek nie jest mu już potrzebny, skoro nie może mu zapewnić pracy? Mniejsze lub większe rozżalenie likwidacją nakładztwa obserwowałem też u innych chałupników.

 Dziś, by stracili pracę masażyści, wystarczyła reforma finansowania służby zdrowia. Nie jest ważny tytuł technika masażysty, nieistotna weryfikacja dyplomu, wystarczy, że kasa chorych nie podpisze umowy na tego typu usługi. Rzeczywistość boli. Osoba pełnosprawna jest bardziej dyspozycyjna od niewidomego masażysty. Wystarczy jej dziki kurs masażu I może masować, podłączyć lampę i wykonać wiele innych czynności, a niewidomy, chociaż umie to samo, nie widzi wskaźników, i niestety nie może tego robić. W ostatnich latach zwiększyła się ranga orzeczenia grupy inwalidzkiej i stopnia niepełnosprawności, natomiast z pełnym szacunkiem dla Związku, jak mi się wydaje obniżyła się ranga, albo chce się ją obniżyć, naszej legitymacji. Jeśli nawet wysyłamy naszym członkom zalegającym z opłatami składek upomnienia, to przychodzą i czasem nawet zostawiają legitymację, mówiąc: - Po co mi ten Związek i ta legitymacja, przecież mając orzeczenie, mogę korzystać ze wszystkich praw, ulg i przywilejów i to bez płacenia składek. Ciekawostką też jest na ile przypadkowe było pominięcie naszej legitymacji w rozporządzeniu dyrekcji PKP, jako dokument uprawniający do ulgowych i bezpłatnych przejazdów. A czy innym członkom Związek jest potrzebny? Są tacy, którzy przyjdą raz w roku, opłacą składki i nic więcej ich nie interesuje.

 Odrębne zagadnienie to przyjmowanie ludzi nowo ociemniałych, zwłaszcza starszych. Przyjmując ich, opowiadam im o możliwościach rehabilitacyjnych, kulturalnych, ulgach, przywilejach, nagimnastykuję się, żeby tylko ich zachęcić, a w odpowiedzi słyszę często tylko jedno pytanie - a do renty dostanę jakieś pieniądze? Od-powiadam, że jeśli jest już dodatek pielęgnacyjny, to już nic się nie należy. - A to nie mamy czego tu szukać. Czy więc tej osobie Związek jest potrzebny? W wyniku penetracji terenu prowadzonej przez koło znaleźliśmy ośmioletniego chłopca, który nie umiał zawiązać sznurówek. Jak się dowiedzieliśmy przy okazji prelekcji o niewidomych w jego szkole, kiedy mu dano ołówek, nie wiedział, do czego służy. Poszliśmy więc do rodziców mieszkającego w pobliżu działacza, ale ten, kiedy dowiedział się o sile ojca chłopca i absolutnym nie życzeniu sobie widzenia niewidomych, bał się tam chodzić. Już bym zapomniał o tej sprawie, dwa miesiące temu chłopiec do mnie zadzwonił. Przedstawił się i zapytał, czy może zapisać się do Związku. Ucieszyłem się tak ogromnie, że wykrzyknąłem do słuchawki - jak najbardziej! Dwadzieścia lat na pana czekałem! Zapytał tylko: - A pan mnie zna? I do dziś się nie pokazał, choć adres dokładny mu podałem. Kto oceni, czy jemu potrzebny jest Związek i ile stracił przez fałszywy wstyd rodziców? A ile mógł zyskać, wstępując do organizacji? Więc może, uwzględniając to, co napisałem, rozwiązać Związek i będzie spokój? Ale czy na pewno byłby to dobry pomysł?

Zacznijmy od majątku, który, aczkolwiek aktualnie zagrożony, daje dużą siłę. Jestem pełen podziwu dla aktualnych władz centralnych, gdy czytam w ,,Pochodni" i ,,Biuletynie Informacyjnym", z jaką determinacją, cierpliwością i uporem starają uporządkować wszystkie sprawy majątkowe. Podobnie jest i tu na dole, chociaż wartość tego majątku jest niewspółmiernie mniejsza. Moje koło PZN dwadzieścia lat poniewierało się po różnych miejscach dopóki nie wywalczyliśmy własnego lokalu, który użytkujemy kolejne dwadzieścia lat. Jest niewielki, 41 m kw., pokój z kuchnią. Wyposażenie skromne - krzesła, stoliki, magnetofon, radio stereo, biurko, szafa, czysto i schludnie, o co dba gospodarz świetlicy. Tu można przyjść, porozmawiać, podzielić się radościami i kłopotami, znaleźć pocieszenie, jakąś radę, a może i radość życia.

 Kiedyś pełniąc dyżur w biurze, usłyszałem jak zebrane w świetlicy panie zaczęły śpiewać. Ponieważ nie mamy uzdolnionego niewidomego muzyka, wpadłem na pomysł za-proszenia księdza Bronka, duszpasterza służby zdrowia,  który bardzo ładnie gra na gitarze i śpiewa, aby zechciał z nami porozmawiać na przeróżne tematy i oczywiście rozśpiewać nas. Będąc uczestnikiem tych spotkań, widzę jak ludzie chętnie śpiewają, nie tylko religijne pieśni, jak ciekawi są świata, gdy ksiądz opowiada o dalekich pielgrzymkach, odpowiada na interesujące pytania, których może nikomu innemu by nie zadali. Wtedy to czuję, że Związek jest jednak potrzebny, że potrzebny jest tym kilkunastu paniom, a to umacnia mnie w walce o utrzymanie tego lokalu, na który są różne zakusy. Cała dokumentacja koła, a zwłaszcza kronika, to prawdziwie sentymentalna podróż w przeszłość, gdzie odbicie ma nie tylko język danego okresu czy zmiany w nazewnictwie - od niewidomych, poprzez inwalidów wzroku, do osób niesprawnych wzrokowo - ale przede wszystkim duży wysiłek wielu ludzi w niesieniu pomocy innym. cle, bardzo źle by się stało, gdyby przyszło rozwiązać Związek i zaprzepaścić ten dorobek.

 Kiedyś mówiło się, że dobry działacz powinien umieć wychować sobie następcę. Chociaż bardzo się starałem, jakoś nie umiałem tego zdziałać, pewnie brak mi daru przekonywania. Z uwagi na kampanię wyborczą w kołach postanowiłem, że zwołam dwa zebrania przygotowujące walne zebranie. Na pierwsze zebranie z aktywem zaprosiliśmy 10 młodych osób. Długo mówiłem i przekonywałem ich o potrzebie niesienia pomocy poprzez pracę społeczną.  Jakoś nawinie marzyłem, że uda mi się stworzyć najmłodszy wiekiem zarząd koła w całym Śląskim okręgu, bo przecież przyszłość w młodych. Akces na kandydowanie do zarządu zgłosiły trzy osoby, z których jedna po paru dniach zapału zrezygnowała: - Ja bym pracował, nawet jako przewodniczący, ale jak by mi pan załatwił etat. Te dwie nowe młode osoby budzą jednak nadzieję, że szybciej przyciągną innych młodych ludzi. Oby i na wyższych szczeblach odmłodziły się kadry. Będą one budowały Związek XXI wieku, oparty nie tylko na reformie ustrojowej, ale i z niej wynikających konsekwencji, a co za tym idzie Związek będzie całkiem inny. Już można zauważyć, że nowy podział administracyjny kraju zaowocował powstaniem nowych instytucji, które zaczynają przejmować niektóre funkcje, które kiedyś pełnił Związek - myślę tu o pcprach i dofinansowywaniu turnusów, barier architektonicznych, urbanistycznych, barier w komunikowaniu się.  Związek na wszystkich szczeblach, w tym i w kołach, chcąc być skuteczny, musi utrzymywać stały żywy kontakt z miejscowymi władzami i instytucjami. I jak kiedyś był on dystrybutorem dotacji czy sprzętu, tak teraz widać, jak powoli staje się dystrybutorem informacji o tych funduszach i sprzęcie. Wymaga to konkretnego solidnego przygotowania kadr działaczy i wyposażenia ich w sporą wiedzę i znajomość zasad dofinansowywania różnych celów, korzystania z pomocy pcpr, znajomości ulg i przywilejów wynikających nie tylko z członkostwa w Związku, ale także w podatkach, korzystania z usług pocztowo-telekomunikacyjnych, umiejętności nawiązywania kontaktów, negocjowania i zawierania umów.

 W Piekarach staram się posiąść maksimum tej wiedzy i przekazywać ją potrzebującym członkom. Naczelnym zadaniem PZN, jak głosiło hasło w naszej świetlicy, była i być powinna nadal rehabilitacja. Myślę, że to potrafimy robić najlepiej, chociaż nie powinniśmy stronić od nowych prądów w tej dziedzinie i poznawać je.  W tym żadna inna instytucja nas nie wy-ręczy - ani władze miasta, ani pcpr czy tym podobne instytucje nie nauczą żadnego niewidomego brajla, orientacji przestrzennej, poruszania się z białą laską, samoobsługi, wykonywania czynności dnia codziennego. Nie udostępnią też sprzętu rehabilitacyjnego, nie nagrają ani nie wydrukują żadnej książki czy czasopisma w brajlu. Na wykonanie tych celów Związek powinien mieć środki finansowe. Nie wiem, jakie są obowiązki państwa wobec nas, niewidomych, czy szerzej, niepełnosprawnych. Nie wiem też, jak zmusić możemy państwo do ich wykonywania. Wiem jednak i odczuwam to jako ogromne niedopatrzenie, a właściwie może nawet zaniedbanie państwa, że nie mamy jako Związek środków na te cele. Mogę pogodzić się z tym, że nie ma pieniędzy na książki czy czasopisma nagrane i brajlowskie. Uważam, że to są wyższe potrzeby człowieka i na nie zawsze powinny być pieniądze. Mieliśmy kilkanaście czasopism i było nam ich mało. Marzyły nam się następne w tamtych czasach, bo przecież rozmaite są zainteresowania i upodobania członków Związku. A teraz żeby nawet ,,Pochodnia" wydawana była nadludzkimi wysiłkami? To niesamowite! Oczywiście boję się, jak zawsze, gdy się czegoś domagam, że ktoś mnie smagnie z tej czy z tamtej strony: - Kolego, kolega reprezentuje postawę roszczeniową. A pal licho, w tej sprawie właśnie taką reprezentuję i wcale się tego nie wstydzę. Pamiętam, że raz tylko zaniedbałem prenumeraty czasopism i przez pół roku nie miałem co czytać. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale odczuwam to jako ogromny głód i wielki niedosyt. Nie umiałem znaleźć sobie miejsca, czegoś mi brakowało. Nie lubię polityki, ale gdy w kontekście tego co napisałem słyszę, że jakiś poseł drukuje za 16 tysięcy nikomu niepotrzebne materiały, żeby je komuś innemu pod drzwi podrzucić i gdy pomyślę, że ktoś przez dobę blokuje tory kolejowe i kosztuje to państwo ponad 5 milionów strat, to choć nie znam konkretnych kosztów jednostkowych czasopisma brajlowskiego czy nagranego, to zaraz przeliczam, ile i na jak długo starczyłoby nam na nie. A państwo tak łatwo pogodziło się z utratą tych pieniędzy, nie domagając się nawet zwrotu od innych. Może to ktoś rozumie, ale ja nie. Chyba jestem bardzo tępy.

Tak na własne potrzeby, żeby pewne rzeczy sobie wytłumaczyć porównuję państwo do rodziny i wychodzi mi z tego, że rodzice, tak jak państwo, powinni kochać i traktować jednakowo swoje dzieci, zdrowe i niepełnosprawne, natomiast jest oczywiste nawet w państwie nieopiekuńczym, że ci drudzy wymagają pomocy. I tu jest rola naszej organizacji. Powinniśmy trzymać rękę na pulsie, aktywnie uczestniczyć w każdym forum, by wciąż aktualne było nieco zapomniane teraz hasło - nic o nas bez nas. Nie powinno nas zabraknąć tam, gdzie decyduje  się o naszych losach, o naszym życiu. Odeszło dawne, było piękne, bo byliśmy młodzi i budowaliśmy to co nazywam dawnym. Teraz przyszło nowe i znów to nowe musimy budować, tak ci  młodzi, pełni sił, pomysłów i energii, jak i my starsi czy w średnim wieku, mający wiele cennych doświadczeń. W tym nowym jest znacznie więcej możliwości różnych rozwiązań życiowych i technicznych. To nowe to morze nadziei i wiary w lepszą przyszłość. Morze pracowitości i wysiłku, cierpliwości i odporności. Bo nasza droga - myślę tu o niewidomych - to droga przede wszystkim rehabilitacji od chwili utraty wzroku, gdy zaczynamy płakać z bezsilności, to znów buntujemy się, miotamy do akceptacji i nauczenia się życia ze ślepotą. Do odzyskania jak najpełniejszej samodzielności, by z optymizmem patrzeć w przyszłość, by móc zrobić z naszym życiem to co dla nas najlepsze i najodpowiedniejsze, by wreszcie móc budować świat, w którym brak wzroku nie będzie dramatem czy tragedią, a je-dynie pewnym dyskomfortem. Taka jest moja wizja Związku na przyszłość. Godło: ,,Hanusz"

.