Biografia prasowa   

 

Redaktor naczelna  czasopism dla niewidomych dzieci  

Autorka  licznych artykułów  publikowanych w Pochodni  

    

 Odważna i niepokorna  

                  (Wspomnienie o Halinie Banaś)  

                              Danuta Tomerska  

Halina Elżbieta Banasiówna urodziła się 8 lipca 1928 r. we wsi Kęczewo koło Mławy, jako najmłodsza z siedmiorga rodzeństwa. W dzieciństwie straciła wzrok, ulegając nieszczęśliwemu wypadkowi. Za namową wiejskiego nauczyciela rodzice umieścili dziewczynkę w Zakładzie dla Dzieci Niewidomych w Laskach Warszawskich, gdzie ukończyła szkołę podstawową. Dalszą naukę kontynuowała w XVI Liceum Ogólnokształcącym w Łodzi. Ponieważ miała bardzo ładny głos, sopran, pobierała dodatkowo prywatne lekcje śpiewu. Po uzyskaniu świadectwa dojrzałości w 1951 r. wyjechała do Krakowa, by studiować polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Halina Banasiówna, wspominając z pewną nostalgią lata szkolne i studenckie podkreślała, że brak w owym czasie podręczników brajlowskich i książek nie stanowił dla niej problemu. Zawsze miała życzliwe i uczynne grono koleżeńskie, które śpieszyło jej z pomocą. A profesor Piszczkowski z U.J., gdy dowiedział się, że ma niewidomą studentkę, wysłał do niej swoją córkę, która przychodziła w każdą sobotę czytać Halinie książki.  

                 Pierwsza praca  

 Banasiówna wcześnie nawiązała kontakt z Polskim Związkiem Niewidomych. W czasie studiów podjęła drobną pracę chałupniczą w krakowskiej spółdzielni niewidomych, której prezesem był W. Poleski. Dała się poznać jako osoba zdolna, inteligentna, energiczna. A kiedy jako studentka przemawiała na jednym ze zjazdów PZN, zabłysnęła jako świetny mówca.   

Należała do tych szczęśliwców, którzy nie musieli martwić się o pracę. Gdy tylko zdobyła dyplom magisterski w 1955 r., ówczesny prezes Zarządu Głównego PZN, mjr Leon Wrzosek, zaproponował jej stanowisko redaktora w Wydziale Wydawniczym Polskiego Związku Niewidomych (wydział ten został po latach przekształcony w Zakład Wydawnictw i Nagrań PZN). Banasiówna otrzymała z miejsca mieszkanie w Warszawie i sprowadziła tu ze wsi swoją mamę i siostrzenicę, Lilę, uczennicę liceum pedagogicznego.  

Od początku pracy zawodowej red. Banaś była niezwykle aktywna i pełna pomysłowości. To z jej inicjatywy powstało nowe czasopismo brajlowskie dla młodych niewidomych, które w wyniku sondaży otrzymało nazwę „Nasz Świat”. Opracowała jego linię i koncepcję, tak by stało się pismem postępowym. Kończył się wtedy klimat stalinowskiej epoki i można już było publikować odważniejsze artykuły. Nie trwało to długo. W tym czasie starał się o pracę nowy absolwent polonistyki, Jerzy Szczygieł, późniejszy literat i redaktor naczelny „Niewidomego Spółdzielcy”. To jemu prezes Mieczysław Michalak powierzył redagowanie „Naszego Świata”. Była to pierwsza i dość dotkliwa porażka w życiu zawodowym Haliny Banaś. Odtąd pracę dziennikarską kontynuowała w brajlowskich czasopismach szkolnych - „Promyczku” i „Światełku”. Wprowadziła tu nowe inicjatywy, wzbogaciła tematykę. Nawiązała bezpośredni kontakt z czytelnikami poprzez częste wyjazdy do ośrodków szkolno-wychowawczych dla dzieci niewidomych. Rozwinęła działalność konkursową, wciągając do udziału liczne grupy zawodników. Publikowała artykuły nie tylko w swoich czasopismach, ale również w „Pochodni” i „Naszym Świecie”. A pióro miała lekkie, jak przystało na utalentowaną, kompetentną dziennikarkę.  

Żywo interesowała się problemami Polskiego Związku Niewidomych. Jako dziennikarz starała się być obecna na posiedzeniach prezydium ZG PZN, na zjazdach, na różnego rodzaju konferencjach i spotkaniach. I zawsze zabierała głos przekonana, że jej słowa przyniosą zamierzony rezultat. Jej wystąpienia charakteryzowały się temperamentem polemisty i tonacją spierania się ze światem. Stawała się coraz bardziej znana i popularna.  

                Stypendium we Francji  

W 1963 r. red. Banaś została wysłana przez Zarząd Główny PZN na stypendium do paryskiej Aliance Franaise, na kilkumiesięcznie kursy doskonalenia języka francuskiego. Uznano ją za najodpowiedniejszą kandydatkę: inteligentną, zrehabilitowaną i dobrze się prezentującą. Pojechała tam sama, bez przewodnika, i nieźle sobie poradziła w tym wielkim ruchliwym mieście. W Paryżu nosiła białą laskę, czego nie robiła nigdy przedtem, ani potem. Warto może wspomnieć, że H. Banaś łatwo uczyła się języków obcych. Znała także angielski, czeski i rosyjski.  

Pamiętam doskonale nasze pierwsze spotkanie. Było to wkrótce po rozpoczęciu mojej pracy w redakcji nieperiodyków. Siedziałam przy biurku, jak zwykle z nosem w książkach.  

- Czy wyglądam jak błękitne marzenie? - spytał ktoś żartobliwie wesołym głosem - Jak wam się podoba mój nowy płaszczyk?  

Podniosłam głowę i zobaczyłam stojącą w drzwiach niską, szczupłą dziewczynę, ubraną w długi, niebieski, przeciwdeszczowy płaszcz. Spod zarzuconego na głowę kaptura wymykały się ciemne, sięgające ramion włosy. Ta młoda osoba w ortalionowych niebieskościach wyglądała i śmiesznie, i sympatycznie. To była Halina Banaś. I tak zaczęła się nasza znajomość, później przyjaźń, wieloletnia współpraca redakcyjna, wspólne wyjazdy służbowe i prywatne, i długie, długie rozmowy.  

A teraz, kiedy Haliny już nie ma, staram się ustalić pewne szczegóły jej życia i naszkicować choćby pobieżnie obraz jej nietuzinkowej, skomplikowanej osobowości. Wiem, Ze trochę słów i faktów nie powiedzą o niej całej prawdy. Będzie to tylko mała mozaika, ułożona z okruchów wspomnień.  

            Jaka była   

Kiedy poznałam Halinę, była dziewczyną wesołą pełną temperamentu i o krnąbrnym charakterze. Ciągle o coś walczyła, z czymś się nie zgadzała, o coś zabiegała. Była obdarzona kpiarskim poczuciem humoru, także na swój temat, i talentem parodiowania innych. Podziwiałam zawsze jej błyskotliwą inteligencję i cywilną odwagę.  

Nie była koleżanką „łatwą”. Była pomieszaniem sprzecznych cech, zlepkiem przeciwieństw: ufna i podejrzliwa, skąpa i rozrzutna, koleżeńska i zawistna, do serca przyłóż i niezmiernie drażliwa. Wszystko zależało od humoru i okoliczności. Ale miała też cechy niezmienne. Nie wahała się nigdy głośno mówić to co myśli. Kiedy oceniała kogoś pozytywnie, mówiła o tym wprost, nawet wbrew opinii innych. Podobnie zachowywała się, gdy oceniała kogoś negatywnie. Nie godziła się na żaden konformizm, ani też na kłamstwo czy niesprawiedliwość. Nie uznawała „świętych krów” i nie oszczędzała nikogo. Nie wahała się krytykować publicznie swoich przełożonych czy inne ważne osoby. Wielu lubiło ją, ale wielu odnosiło się do niej z niechęcią z powodu tego, co określano mianem jej „bezpardonowego” zachowania się. Niewątpliwie była osobą bardzo kontrowersyjną. Ta odwaga cywilna Haliny często utrudniała jej życie, powodując wiele konfliktów z otoczeniem. Ale ona nie bała się ani wrogów, ani ryzyka.  

Uhonorowana srebrnym Krzyżem Zasługi, nie przyjęła odznaczenia. Odesłała go do kancelarii Sejmu z przekonaniem o słuszności swoich racji. Tą decyzją przysporzyła też sporo kłopotów centralnym władzom Związku. Odmowa przyjęcia Krzyża Zasługi stanowiła dla władzy komunistycznej PRL grzech ciężki. Toteż red. Banaś była wzywana do Rady Państwa, by wytłumaczyć się ze swego czynu. Zdawała sobie sprawę z konsekwencji i nie liczyła, że uzyska promesę na wyjazd zagranicę. Ale tak się nie stało. Otrzymała paszport i wyjechałyśmy razem w 1975 r. do Paryża na światowy kongres, zorganizowany przez UNESCO dla uczczenia 150 rocznicy wynalezienia pisma Braillea.  

  Sięgając w głąb pamięci, widzę drobną sylwetkę Haliny na mównicy w paryskiej siedzibie UNESCO. Przemawiała po francusku, bez kartki. A było to przemówienie świetne zarówno pod względem formy, jak treści i nagrodzono je wielkimi brawami. W czasie przerwy wielu delegatów podchodziło do nas, aby złożyć gratulacje. Szczególny podziw wyrażali Francuzi, czuli na punkcie swojego języka. To był naprawdę wielki sukces Haliny na arenie międzynarodowej.  

  A jeśli chodzi o jej życie osobiste, prywatne... Tu los jej przypadł w udziale niełatwy. Podobnie jak wiele młodych dziewcząt, marzyła o miłości, o założeniu rodziny, ale te marzenia nigdy się nie spełniły. Kiedyś, dawno temu, w czasie jakiejś naszej rozmowy, Halina wypowiedziała ciekawe zdanie, które uznałam za godne zapamiętania. Brzmiało ono mniej więcej tak: „W życiu niczego nie należy traktować za należne sobie. Wszystko, po co sięgałam, było mi zabierane.” Teraz, kiedy wiążę luźne wątki z jej życia, mogę powiedzieć bez cienia wątpliwości, że była to osoba bardzo samotna i także nieszczęśliwa, ale nigdy się do tego nie przyznawała przede mną, myślę, że przed sobą też.  

Niepowodzenia osobiste wpływały niewątpliwie na jej charakter - zgorzknienie, nieufność, zamykanie się w sobie. Później, już pod koniec lat osiemdziesiątych, zaczęły się pojawiać głębsze zmiany - utrata zainteresowań, problemy z pamięcią, ciągłe zmęczenie i kłopoty z mówieniem. Zawsze imponowała mi elokwencją, bezbłędnym budowaniem zdań, a teraz nie potrafiła się wypowiedzieć, brakowało jej słów.  

Myśleliśmy, że te zmiany są rezultatem mijającego czasu, ale diagnoza lekarzy była nieubłagana. Halina Banaś cierpiała na nieuleczalną chorobę mózgu, zwaną chorobą Alzheimera.  

W 1992 r. red. Halina Banaś odeszła na emeryturę. Odtąd jej życie było ciągłym zmaganiem się ze skutkami choroby, w której ważniejsza jest dla pacjenta opieka i miłość bliskich osób niż lekarz. A Halina mieszkała samotnie. Miała tylko dochodzącą opiekunkę i siostrzenicę, Lilę, która aż do końca ją odwiedzała.  

Kiedy schorowana, zbiedzona i w stanie całkowitego wyczerpania znalazła się w szpitalu, zabrała ją stamtąd zakonnica, siostra Koleta, i zawiozła do Lasek. Tam w szpitaliku pod troskliwą opieką sióstr franciszkanek przeżyła jeszcze 11 lat. Żyła tym swoim życiem jak roślina, nie było już z nią żadnego kontaktu. Dla wielu ludzi, którzy ją znali, stawała się czasem przeszłym. A dziś pozostała już tylko w pamięci nielicznych.  

Halina Elżbieta Banasiówna zmarła 31 sierpnia 2006 r. Dzień jej pogrzebu był szary i smutny. Szły po niebie ciemne chmury i szedł niewielki kondukt za trumną od kościółka w Laskach aż do miejscowego cmentarza w lesie. Kiedyś, dawno temu, byłam tam z Haliną na pogrzebie doktora W. Dolańskiego. Powiedziała wtedy do mnie: „Chciałabym tu kiedyś być pochowana, ale to chyba będzie niemożliwe.” Jednak to jej marzenie zostało spełnione.  

Pochodnia, grudzień 2006