W  kręgu muzyki

   Z Bronisławem Harasiukiem, wokalistą jazzowym, rozmawia o jazzie Anna Amanowicz

   - Kiedy złapał Pan bakcyla jazzu?  

   - Dosyć późno. Nim do niego dotarłem, przeszedłem przez kilka innych stylów muzycznych. W latach dziecięcych pociągała mnie lekka muzyczka rozrywkowa, której lekkości, wraz z moim dojrzewaniem, po trochu ubywało. Kiedy kończyłem szkołę podstawową, to była końcówka lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, nastała era muzyki tzw. młodej generacji. Polską scenę muzyczną ogarnął szał. Jak grzyby po deszczu powstawały i kręciły się po krajowych parkietach zespoły młodzieżowe, instrumentalne i wokalne. I mnie wówczas pochłonął rock symfoniczny. Dopiero od rocka doszedłem do jazzu. Czyli niejako od tyłu, bowiem, jeśli chodzi o stylistykę muzyki, to rock wykształcił się z jazzu, odchodząc od jego tradycyjnego nurtu.

   - Czyli od gałązki doszedł Pan do pnia?

   - W jakimś sensie tak. Zanim polubiłem jazz, to muzykowałem sobie ot tak, dla siebie. Wirtuozem nie byłem, ale lubiłem pogrywać na gitarze, na skrzypcach, na pianinie. I śpiewałem piosenki. Kolega, który czasem przysłuchiwał się moim „koncertom”, uświadomił mi, że nie najgorzej wokalnie improwizuję. - Zajmij się jazzem - powiedział - masz do tego predyspozycje. Niewiele wówczas wiedziałem o jazzie, bo go nie słuchałem. Improwizowałem tak, jak czułem, a czy to jest dobre, czy złe, tego nie wiedziałem. Dopiero kiedy kolega zaczął mi uświadamiać, że jest to więcej niż dobre, postanowiłem zainteresować się nieznanym mi gatunkiem muzyki. Oboje z żoną zaczęliśmy odwiedzać klub jazzowy „Akwarium” (dziś go już nie ma), wyjeżdżać na warsztaty jazzowe. A potem były koncerty, nagrania radiowe i telewizyjne, a nawet udział w międzynarodowym konkursie wokalistów jazzowych.

   - Jazz niejedno ma imię. Jest jazz tradycyjny: dixieland, swing, i nowoczesny: bi-bop, hard bop, cool, free. Który jest Panu najbliższy?

   - Jeśli chodzi o śpiewanie, to najlepiej czuję się w jazzie klasycznym, tzn. w okresie powiedzmy swingu, ewentualnie bi-bopu. Bo późniejsze gatunki są dla mnie wokalnie jeszcze nie odkryte. Moja improwizacja nie osiągnęła takich szczytów, bym mógł improwizować atonalnie. A w późniejszych gatunkach jazzu, w cool, free,  jest bardzo dużo atonalności. Jazz klasyczny - to jest to, co lubię. Być może dlatego, że wychowywałem się na muzyce dur-mol, czyli tonalnej, a dawne gatunki jazzu głównie się na niej opierały. Było mi łatwiej je opanować.

   - Czy w momencie zainteresowania się jazzem szukał pan idola wśród wykonawców?   

   - Dokonywałem wówczas zaskakujących odkryć. Pamiętam, że odkryłem trąbkę. Słyszałem ją oczywiście wcześniej w muzyce poważnej czy rozrywkowej. Ale trąbka to był dla mnie instrument, na którym grało się hejnał. Trąbka to była trąbka. Aż tu nagle usłyszałem Armstronga, który na tym instrumencie wykonywał po prostu dziwy, stosując piękne wibrato i niesamowite ozdobniki: drżenie, mruczenie, szmery. Trudno było uwierzyć, że na trąbce można te wszystkie rzeczy robić. Zaskakiwał mnie też Miles Davis. Ten muzyk, mocno osadzony w jazzie, w pop swingu, w bi-bopie, zaczynał nagle ni stąd ni zowąd grać na trąbce białym dźwiękiem, przeskakując do zupełnie innej stylistyki. Wyróżniałem też w owym okresie Nat King Cola, Ellę Fitzgerald, z big bandu Bena Goodmana, Woody Hermana, Duka Ellingtona. Także Johna Coltrane' a. Ale najpiękniej śpiewał Frank Sinatra. Natomiast ze współczesnych polskich wokalistów jazzowych lubię słuchać Ewy Bem. Ona jest animatorką stylu, który nawiązuje do naszego folkloru. Podoba mi się też śpiew Grażyny Auguścik, Stanisława Sojki. Polscy jazzmani należą do światowej czołówki. Bardzo cenią ich Amerykanie. Przykładem są kariery Krzysztofa Komedy, Adama Makowicza, Wojciecha Karolaka, wokalistki Urszuli Dudziak. Jak to jest - zastanawiałem się w swoim czasie - my, Słowianie, a potrafimy tak czuć i grać amerykański jazz? Skąd u nas ten puls, ta synkopa w jazzie? A przecież to logiczne. Nasze ludowe tańce, kujawiak, mazurek, to są przecież utwory na synkopie. Dzięki temu polski folklor można bardzo łatwo ujazzowić.

   - Cenionym jazzmanem był ociemniały artysta Mieczysław Kosz.

   - O, tak, Kosz był wspaniałym pianistą. Niestety, żył krótko, w wieku 29 lat popełnił samobójstwo. Jego twórczość znam z nagrań płytowych. Kosz nawiązywał do gry Amerykanina Arthura Tatuma, światowej sławy pianisty, też niewidomego. I chyba mu dorównywał. Obaj mieli znakomite wyczucie bluesa. Traktowali fortepian jak orkiestrę, sprawiali, że ten instrument stawał się muzycznym omnibusem. Gra Kosza emanowała ponadto specyficznym klimatem osobliwego impresjonizmu.

   - Jazz ma w Polsce swoją martyrologię. W czasach stalinowskich był surowo zakazany, grywano go wówczas tajemnie po domach. Notabene nie lubił go także Hitler. Dopiero w roku poststalinowskiej odwilży dla jazzu została otwarta furtka. Jak Pan sądzi, co takiego jest w tej muzyce, że obawiają się jej tyrani?

   - Jazz jest muzyką wolną. I oczywiście nie mam na myśli muzycznego tempa. Ma coś na rzeczy to, że narodził się na przełomie XIX i XX wieku wśród czarnych mieszkańców Luizjany, walczących o tożsamość i miejsce w społeczeństwie amerykańskm. W jazzie jest zezwolenie na improwizację. Niczego się tu nie narzuca. Każdy członek zespołu, przy wsparciu pozostałych, może pokazać coś swojego, oryginalnego. I publiczność to czuje, każdego potrafi nagrodzić brawami. Ona też reaguje spontanicznie. I to jest ta wspaniałość w jazzie: wyzwolenie energii i poczucia, że człowiek może osiągnąć prawie wszystko.

   - Mówi się też, że jazz jest sprawdzianem prawdziwej indywidualności artystycznej, w stopniu, jakiego nie posiadają inne rodzaje muzyki.

   -  W jazzie jest pełna emocji emisja dźwięku i wolność improwizacji, czyli tworzenie muzyki a vista. Nie ma takiej świeżości na przykład w muzyce poważnej, gdzie dopuszcza się tylko interpretację. W jazzie na kanwie utworu można stworzyć coś zupełnie nowego, własnego. Z jednego krótkiego tematu zrobić mnóstwo rzeczy. Jest to zatem sprawdzian możliwości, indywidualności, techniki i pomysłowości, czyli właściwie wszystkich cech, które muzyk powinien posiadać.  

   - W Stanach Zjednoczonych i wielu krajach Europy istnieje formalna edukacja jazzowa, na poziomie średnim i wyższym. Czy w Polsce jest ona dostateczna?

   - Formalna edukacja jest świadectwem traktowania jazzu jako dojrzałej sztuki. Oczywiście w Polsce istnieją miejsca i instytucje, gdzie można się jazzu nauczyć. Ale jest ich za mało. Na poziomie wyższym kształci wyłącznie Akademia Muzyczna w Katowicach na swoim Wydziale Rozrywki i Jazzu. Kandydatów zaś jest całe mnóstwo. Młode talenty odkrywa się w zasadzie na warsztatach. Swego czasu największym pomysłodawcą, sponsorem i organizatorem warsztatów było Polskie Stowarzyszenie Jazzowe. Kilka lat temu trzymali nad nimi pieczę: Henryk Majewski, Jan Ptaszyn Wróblewski, Krzysztof Sadowski. Wokalistami opiekował się Janusz Szprot, obecnie wykładowca na jednej z renomowanych tureckich uczelni. Nie wiem, jak teraz warsztaty prosperują, bo zająwszy się zawodowo nauczaniem, trochę oderwałem się od spraw jazzu. Warsztaty miały tę zaletę, że organizując mnóstwo wybitnych pedagogów z Ameryki, otwierały przed adeptami jazzu różnorakie możliwości. Przede wszystkim zapewniały pracę z wybitnymi znawcami gatunku. Wyróżniający się słuchacze otrzymywali także zaproszenia na uczelnie amerykańskie i mogli skorzystać z fundowanych przez nie stypendiów. Fajne w środowisku jazzowym jest to, że jeśli się tam kogoś zdolnego zauważy, Stowarzyszenie stara się go wypromować. Oczywiście po pierwszej promocji musi już sam sobie radzić. Na warsztatach można też uzyskać unikatową literaturę muzyczną, nuty. Ja od jednego z jazzmenów, bardzo obecnie popularnego, dostałem fantastyczny podręcznik standardów jazzowych, amerykańskie wydanie. Jest tam ponad 600 oryginalnych utworów. Obecnie na polskim rynku nie brak już książek, nut i pomocy fonograficznych. Wszystko w zasadzie można zdobyć poprzez typowe zakupy czy przez internet.  

   - Czy jako wokalista osiągnął Pan sukces?

   -  Tak, jeśli sukcesem można nazwać spełnienie młodzieńczych marzeń. Kiedy miałem 12 lat marzyłem, żeby chociaż raz zaśpiewać z dobrym zespołem, z orkiestrą. Udało się - wystąpiłem z formacją Jana Ptaszyna Wróblewskiego na jubileuszu Programu III Polskiego Radia. Kiedy zaangażowałem się w jazzie, to nagle ni stąd ni zowąd przyszła taka chęć: a może by tak chociaż jedną płytę w życiu wydać?  I też się udało. Została nagrana w 1997 r., wydana dwa lata później. Śpiewałem tam standardy muzyczne, m.in. słynną „Georgię”. Raz tylko przystąpiłem do konkursu - to był Międzynarodowy Konkurs Wokalistów Jazzowych w Zamościu - i osiągnąłem niespodziewany sukces - wygrałem trzecie miejsce. Na swoim muzycznym koncie mam też nagranie studyjne dla radia, dwukrotny udział w cyklicznym programie muzycznym telewizyjnej Dwójki. Z telewizji jednak nie wyniosłem dobrych doświadczeń - dużo dłużej trwało przyszykowanie mnie do kamery, masaże, makijaże, niż samo śpiewanie.  

   - Prowadzi Pan zajęcia w szkole muzycznej w Laskach. To chyba dobre miejsce na popularyzację jazzu wśród młodych.

   - Uczę tam młodzież muzykografii, czyli czytania nut, i gry na gitarze klasycznej. Nie ma czasu na inne rzeczy. Zresztą młodzież żyje swoją muzyką, głównie techno, które ja nazywam stukaniem w bęben. Nie rozumieją jazzu. Mimo zachęty, nie dają namówić się do słuchania. I to normalne. Każde pokolenie ma niejako swoją muzykę, swoich idoli, swoje smaczki. Kiedy ja, jako młodzieniec, wsłuchiwałem się w rytmy rocka, mama mówiła z przyganą: - Co ty w tej hałaśliwej muzyce słyszysz? - Oj, mamo - odpowiadałem zniecierpliwiony - co ty tam wiesz! Niedawno, kiedy mój siostrzeniec słuchał techno, ja zupełnie bezwiednie powtórzyłem mamine pytanie: - Co wy młodzi w tym łomocie widzicie? - Co ty wujku tam wiesz! - usłyszałem w odpowiedzi. Historia zatoczyła krąg. Ale wracając do jazzu, to późniejsze jego gatunki, po klasyce, są trudne do słuchania. Jest tam mnóstwo stylistyki pozatonalnej, brak natomiast elementów łatwo wpadających w ucho. Dla przeciętnego słuchacza to nie jest muzyka, tylko strojenie instrumentów. Ja też nie wszystkie gatunki jazzu lubię. Na przykład free jazz. Ten gatunek zatracił zupełnie puls jazzowy.

   - Czy umiałby Pan żyć bez muzyki?

   - Oj, chyba nie! Dziś, co prawda, brakuje mi czasu na słuchanie czy śpiewanie. I to permanentnie, odkąd podjąłem studia pedagogiczne, do których zmusiła mnie moja praca. Chwytam jednak każdą chwilę, żeby sobie chociaż coś dla siebie pomruczeć. Bezpowrotnie natomiast minął czas mojego pędu do pięcia się w górę, do ciągłego doskonalenia warsztatu wokalnego. Nieustanna walka z czasem powoduje, i to jest przykre, że mam coraz większe zaległości w orientowaniu się, co tak naprawdę dzieje się obecnie w muzyce.  

   - A jednak znajduje Pan chwilę na pracę społeczną?

   -  Udzielam się w Towarzystwie imienia Edwina Kowalika. Wydawnictwo „Toccata”, spod znaku Towarzystwa, zajmuje się publikacją książek muzycznych i nut dla niewidomych.  Niedawno ukazał się ośmiotomowy „Śpiewnik kościelny”  księdza Jana Siedleckiego, z nutami do wszystkich pieśni, do mszy. To swoisty rarytas, bo na ogół śpiewniki ukazują się tylko z tekstem. „Toccata” wydaje też, w miejsce nieistniejącego już dziś miesięcznika „Magazyn Muzyczny”, kwartalnik - „Nowy Magazyn Muzyczny”. I ja robię drugą korektę w jego części nutowej.

   - Czy żona wspiera Pana w muzycznych zainteresowaniach?

   - Przede wszystkim pomaga mi w sprawach organizacyjnych. W przygotowaniach do koncertu, w doborze ubrania - tego nie potrafię sam robić. Bardzo też lubię z nią śpiewać. Często robimy to spontanicznie. Żona nie chodziła do żadnej wyższej szkoły muzycznej (pan Bronisław ukończył Wyższą Szkołę Muzyczną II stopnia w Warszawie - przyp. aut.), ale w duszy jej pięknie gra. Dobrze śpiewa, bardzo ładnie dobiera drugi głos. I gdyby pobrała kilka lekcji, to nic nie stoi na przeszkodzie, by została wokalistką jazzową.

   - Życzę zatem Państwu obojgu, byście mimo nawału zawodowych obowiązków znajdowali czas na to, co daje Wam radość, czyli na wspólne śpiewanie i muzykowanie. I dziękuję za rozmowę.     

                                                                 POCHODNIA MAJ 2004