Świat jest taki zły

„Z wielkim zainteresowaniem czytam każde wydanie „Pochodni” - pisze pani Czesława Gołaszewska. -  Zdobytymi informacjami dzielę się ze swoimi widzącymi przyjaciółmi, dzięki czemu przybliżam im możliwości i ograniczenia ludzi niewidomych.

Tym razem zainteresował mnie artykuł „Życiowa pasja” Renaty Pawełczak, opublikowany w lipcowej „Pochodni”. Nie mogę się  jednak zgodzić ze stwierdzeniem bohaterki artykułu, która mówi: - „Pomagały też koleżanki, ale nie bezinteresownie - za pomoc trzeba było się czymś zrewanżować.” I tak jest do dziś. Ludzie chętnie pomogą niewidomym jednorazowo, ale boją się stałej pomocy, na którą stać tylko najbliższych.”  

Widocznie ja miałam w życiu i mam nadal więcej szczęścia niż ona. Od 1972 roku korzystam w sposób ciągły z pomocy obcych ludzi. Niektórzy pomagają mi nawet ponad 20 lat choć nie są do tej pomocy w żaden sposób zobowiązani. Czy coś za to otrzymują? Twierdzą, że tak, ale jest to coś takiego, co może dać chyba każdy: a wiec uśmiech, serdeczność, życzliwość i zainteresowanie się potrzebami innych. Podkreślam: zainteresowanie, a nie wścibstwo. Żaden człowiek nie jest samowystarczalny, każdy z nas potrzebuje innej pomocy. Chociaż prawdą jest, że osoby niewidome potrzebują pomocy znacznie więcej. Ci, którzy nam pomagają, też nas potrzebują. A my możemy ich wysłuchać nawet wtedy, kiedy nie jesteśmy w stanie zrobić nic więcej. Musimy dochować powierzoną nam tajemnicę, zrozumieć, że oni też nie w każdym czasie są do naszej dyspozycji. Czasem przyjdzie nam znieść ich nietakt i nie zawsze musimy im to od razu wykazać. Można z tym faktem poczekać do stosownego momentu i taktownie powiedzieć, co nas drażni. Nie musimy zaraz mówić, że to oni są dla nas tacy przykrzy, bo jakby nie było, to my częściej potrzebujemy ich, niż oni nas.

Niekiedy do naszych „pomocników” należy zadzwonić bezinteresownie. Pokazać, że pamiętamy o nich nie tylko wówczas, gdy oczekujemy na konkretną pomoc, ale że myślimy o nich jako o życzliwych nam ludziach. To zbliża.

Kiedy skończyłam szkołę podstawową i podpisałam decyzję, aby dalszą naukę kontynuować w szkole średniej wraz z widzącymi rówieśnikami, nie wiedziałam, na co się decyduję. Zamieszkałam w internacie oddalonym o 60 km od miejsca zamieszkania. Stołówka była oddalona od internatu o 3 km,a liceum, do którego uczęszczałam, o 2 km, tyle, że w przeciwnym kierunku niż stołówka. W tym czasie szkoły podstawowe nie uczyły chodzenia z białą laską, przynajmniej ja tej umiejętności nie posiadałam. Na dodatek z mojej klasy nikt w internacie nie mieszkał. Po trzech dniach byłam gotowa wrócić do szkoły dla niewidomych, ale było mi wstyd przed nauczycielami, którzy przyjęli mnie na próbę, a także przed rodzicami, którzy nie mieli wówczas pojęcia, jakie przechodzę katusze. W pierwszym tygodniu otrzymałam trzy oceny niedostateczne tylko dlatego, że nie wiedziałam, iż nauczyciel zwraca się do mnie, a nauczyciel nie zorientował się, że jestem całkowicie niewidoma i sądził, iż ignoruję jego polecenia. Nie miałam więc wyjścia - głośno przy całej klasie powiedziałam o mojej sytuacji. Co prawda wychowawczyni już na pierwszej lekcji poinformowała klasę, że ma niewidomą koleżankę i należy się nią zaopiekować, ale klasa niewiele z tego zrozumiała. Nie wiem już, jak to się stało, że osoby mieszkające w pobliżu internatu czy stołówki zabierały mnie ze sobą.  Przez cztery lata szkoły średniej korzystałam z pomocy koleżanek i kolegów z mojej klasy. To moi rówieśnicy czytali mi wszystkie lektury szkolne, podobnie było na studiach i później w przyszłej pracy.

Pracowałam w urzędzie zatrudnienia, a mieszkanie otrzymałam w nowej dzielnicy Gdańska, która się dopiero budowała. Nie potrafiłam poruszać się po stale zmieniającej się trasie, nieprzewidzianych wykopach. Brakowało chodników i jakichkolwiek znaków informacyjnych. Wówczas koleżanki z pracy z własnej inicjatywy postanowiły przywozić mnie i odwozić z domu. Poza dobrym słowem, nie otrzymały ode mnie nic. Nie było to wcale takie proste, bo trwało aż trzy miesiące.

Od 22 lat mieszkam w bloku. W mojej klatce żyje 47 rodzin. Chociaż na przestrzeni 22 lat wielu sąsiadów się zmieniło, ciągle mogę w różnych sytuacjach liczyć na ich pomoc. Najbardziej potrzebuję jej wówczas, kiedy moi najbliżsi są w pracy bądź w szkole. To nie z rodziną, a ze znajomymi załatwiam wszystkie sprawy w urzędach i zawodowe. Co im za to daję? Ano też swoją pomoc. Mogę zaopiekować się dziećmi, posiedzieć ze starszymi osobami, napisać pismo urzędowe, próbować pomóc w załatwieniu rozmaitych problemów, a czasem nie mogę zrobić nic, tylko wysłuchać trosk innych.

Od 13 lat jestem członkiem zboru chrześcijańskiego. Zawsze się tam znajdzie ktoś, kto dostosuje się do moich potrzeb w danym momencie. Kiedy półtora roku temu mój mąż leżał ciężko chory w szpitalu, to kilka razy dziennie ktoś szedł ze mną do niego. Członkowie zboru wyremontowali mi mieszkanie. Płaciłam tylko za zużyte materiały.

Każdy dzień mam starannie zaplanowany. Nie ma w nim czasu na nudę. Niekiedy nawet marzę, aby być sama. Znajomi się śmieją, że ze mną jest trudniej umówić się niż z prezydentem. Cieszę się, że w moim życiu spotykam tylu życzliwych, bezinteresownych ludzi. Raduje mnie fakt, że nie tylko oczekuję na pomoc od innych, ale staram się wychodzić z inicjatywą. Życzę wszystkim niewidomym, by na swej drodze spotykali tylko osoby życzliwe i mogli tę życzliwość odwzajemniać.”  

Pochodnia  październik 2002