Człowiek-instytucja  

         Grażyna Wojtkiewicz  

Jest kawalerem najwyższych państwowych odznaczeń, które otrzymywał zawsze w okresach przełomów. Dla mecenasa Władysława Gołąba dzień 1 marca 2004 roku był niezwykle uroczysty. Tego dnia bowiem z rąk ks. kardynała Franciszka Macharskiego odebrał prestiżowe odznaczenie - Medal św. Brata Alberta. I choć w życiu  pana Mecenasa prestiżowych odznaczeń było wiele, łącznie z tymi najwyższymi, państwowymi, to ceni sobie najbardziej. Jest ono bowiem przyznawane tym, którzy niosą pomoc ludziom niepełnosprawnym. Tak właśnie jak św. brat Albert, który potrafił pochylić się nad każdą ludzką biedą. Nie byłoby jednak Medalu, gdyby nie...  

                ...Fundacja im. Brata Alberta  

Powstała w 1986 roku w podkrakowskich Radwanowicach, w celu organizowania opieki nad ludźmi niepełnosprawnymi. Dziś ma zasięg ogólnopolski i działa poprzez 31 ośrodków rozrzuconych po całym kraju. Są to domy pomocy społecznej, warsztaty terapii zajęciowej, świetlica terapeutyczna, a ostatnio także szkoła integracyjna i warsztaty artystyczne. Jej prezesem jest ks. Tadeusz Zaleski.  

Medal św. Brata Alberta ustanowiono, by uhonorować wolontariuszy, którzy na co dzień wspierają działania Fundacji. Jako pierwszy, w 10 rocznicę jej powstania, otrzymał go ks. kardynał Franciszek Macharski. Od tego czasu to prestiżowe odznaczenie zyskało już znaczną rangę, także z racji obdarowanych nim osób. Jego laureatami są między innymi: premier Jerzy Buzek, prof. Zbigniew Brzeziński z Waszyngtonu, aktorka Anna Dymna,  księstwo Irina i Huberto Wittgenstein, rzecznik praw obywatelskich Andrzej Zoll.   

Uroczyste wręczenie Medalu św. Brata Alberta  tegorocznym laureatom odbyło się w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie w czasie Międzynarodowego Festiwalu Twórczości Osób Niepełnosprawnych. Pan mec. Gołąb odebrał go w równie wybornym towarzystwie: dyrektora katowickiego „Caritasu” ks. Krzysztofa Bąka, proboszcza parafii św. Mikołaja z Chrzanowa - ks. Stefana Misińca oraz piosenkarki - Eleni Tzoka. - Jest to wyróżnienie nie tyle dla mnie, co przede wszystkim dla Dzieła Matki Czackiej, założycielki Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, którego mam zaszczyt być prezesem - powiedział mecenas Gołąb, odbierając Medal z rąk kard. Macharskiego.    

                    Patriotyczne korzenie  

 Listopad 1944 roku. Tego dnia 13-letni Władek wraz ze swym starszym bratem wyszli, jak zwykle, rozbrajać prostej konstrukcji drewniane miny, torując w ten sposób polskiej armii bezpieczne przejście przez linię frontu. Ponieważ nie było to zajęcie zbyt niebezpieczne, toteż rodzice, mocno związani z ruchem oporu, nie protestowali. Tego jednak dnia Niemcy nakryli młodocianych dywersantów i podłożyli minę-pułapkę. Co było potem, łatwo przewidzieć - wybuch, szpital i poważne uszkodzenie wzroku u Władka. Brat wyszedł z tego cało, choć wkrótce wydano nań wyrok śmierci. Ale udało mu się zbiec z transportu więźniów.  

A potem rozpoczęła się mordercza walka rodziny o uratowanie resztek wzroku syna. Kiedy okazało się, że nic więcej nie da się już zrobić, młody Władek w 1946 roku trafił do szkoły dla niewidomych w Łodzi, którą powołał i prowadził znany działacz społeczny, także niewidomy, Józef Buczkowski.   

             Krok po kroku   

Ponieważ nauka przychodziła mu łatwo, zapragnął kontynuować ją dalej, tym  razem w gimnazjum i w liceum ogólnokształcącym im. Kopernika. Tu już dla niewidomego ucznia nie było żadnej taryfy ulgowej -  musiał stanąć w szranki, jak równy z równym, z uczniami widzącymi. Miał jednak szczęście, bowiem trafił na nauczyciela, który zdobył już doświadczenie w nauczaniu niewidomych, jako że podczas okupacji uczył dzieci w Laskach. Oprócz brajlowskiej tabliczki, papieru i kubarytmów niewidomy uczeń na żadne specjalne pomoce do nauki nie mógł wówczas liczyć. Te braki całkowicie wyrównywał jednak jego ogromny pęd do zdobywania wiedzy, bystrość umysłu i pracowitość. No i wspaniała, wręcz fenomenalna pamięć, która w dorosłym już życiu nieraz budziła podziw. Ale o tym później.  

 W przepisowym terminie uczeń Władek skończył szkołę średnią i dostał się na studia. A był już rok 1949. Choć interesowała go historia, wybrał prawo na łódzkim uniwersytecie. Rozumował pragmatycznie - zawód prawnika pozwoli mu w przyszłości utrzymać siebie i rodzinę. Jeszcze dziś, po tylu latach, z rozrzewnieniem wspomina swoich znakomitych wykładowców - profesorów: Kotarbińskiego czy Wilanowskiego z wileńskiego Uniwersytetu im. Stefana Batorego.  

Dla prawnika ukończenie studiów to dopiero pierwszy etap w  karierze. Aby móc zaistnieć w zawodzie, trzeba uczyć się dalej. Świeżo upieczony magister Gołąb podjął się jak na owe czasy karkołomnego zadania - postanowił ubiegać się o aplikację adwokacką. Teoretycznie ten pomysł graniczył z cudem - o trzy miejsca walczyło 180 kandydatów! Pierwszą barierę postawił dziekan Rady Adwokackiej, który stwierdził, iż nie wyobraża sobie w swoim gronie niewidomego. Takie stanowisko  dla prawnika Gołąba  było wyrazem skrajnej dyskryminacji. Dziekan przekazał sprawę ówczesnemu ministrowi sprawiedliwości, który o opinię zwrócił się do wybitnego tyflologa - prof. Marii Grzegorzewskiej. Była pozytywna. Dziekan ją uszanował i przyjął na aplikację niewidomego studenta, oczywiście po pozytywnie zdanym, pięć godzin trwającym egzaminie. W 1956 roku Władysław Gołąb otrzymał stosowny certyfikat i trafił wreszcie na upragnioną listę adwokatów. Był pierwszym niewidomym w Polsce, któremu udało się to osiągnąć. Innym było już znacznie łatwiej.   

             Zawodowa i rodzinna stabilizacja  

  Łódź to szczęśliwe miasto dla adwokata Gołąba. Tu przeżył wiele znaczących etapów swego życia. Spotkał prawdziwych przyjaciół - Edwina Kowalika, Napoleona Mitraszewskiego, Zdzisława Sileckiego, Adolfa Szyszko i wielu, wielu innych, którzy w przyszłości odegrali znaczącą rolę w kształtowaniu obecnych zrębów Polskiego Związku Niewidomych. Tu wreszcie znalazł pierwszą miłość, taką na całe życie. Jego wybranką okazała się młoda studentka  - Justyna Dwornicka. Była wrażliwa i bardzo religijna, co spodobało się młodemu prawnikowi. Poznał ją poprzez akademickie Koło Pomocy Niewidomym. Jako wolontariuszka  czytała niewidomym potrzebne do nauki teksty. Ponieważ mu się spodobała, pomyślał: „Ta, albo żadna”, i po czterech tygodniach zabiegów o jej względy oświadczył się i został przyjęty. Są nierozłączną parą na „dobre i na złe” już 49 lat! Wychowali troje dzieci i doczekali się sześcioro wnuków.  

 Pierwszym zawodowym sprawdzianem dla Władysława Gołąba była praca radcy prawnego w dwóch łódzkich spółdzielniach niewidomych. Jednak jego niespokojna natura pchała go do wciąż nowych wyzwań. A były to czasy, kiedy kształtowały się struktury ruchu niewidomych w Polsce. Świeżo upieczony prawnik był jak najbardziej potrzebny przy opracowywaniu statutów nowo powstających organizacji i ich założeń programowych. W 1956 roku mecenas Gołąb został włączony do prac komitetu organizacyjnego Związku Spółdzielni Niewidomych, który powstał rok później, na czele z jego pierwszym prezesem Modestem Sękowskim. W tym samym roku reaktywowano Związek Ociemniałych Żołnierzy, którego, jako inwalida wojenny, został członkiem. Wcześniej towarzyszył Józefowi Buczkowskiemu w jego wyjazdach związanych z powołaniem Związku Pracowników Niewidomych RP. I tak pomału wyrastał na działacza społecznego, który współuczestniczył w najważniejszych dla polskich niewidomych wydarzeniach.   

               Bezpartyjny klerykał  

Taka etykietka przylgnęła do Mecenasa za sprawą Stanisława Madeja, jednego z prezesów Polskiego Związku Niewidomych. A było to tak. W 1959 roku Władysław Gołąb uczestniczył w zagranicznej konferencji naukowej, która odbywała się w Lipsku. Po powrocie prezes przywitał go tymi słowami: - Partia wysyła was na konferencję, a wy ciągle jaśnie pan. Czemu do partii nie wstępujecie? - Na to Gołąb: - Jestem człowiekiem uczciwym. Partia jest ateistyczna, a ja wierzący. - To co, wierzycie w klechy? Po tej rozmowie prezes Madej nie powiedział o nim inaczej, jak „ten klerykał”. Takie to wówczas były czasy.  

 Głęboka wiara niejeden raz utrudniła zdolnemu prawnikowi zawodowy i społeczny awans. Jedynie w 1969 roku, za prezesury Dobrosława Spychalskiego, mecenas Gołąb przez jedną kadencję był członkiem prezydium Zarządu Głównego PZN.  

- Moja wiara umacniała się stopniowo - mówi. - Pierwszy etap to rodzinny dom, drugi - utrata wzroku i ściślejsze kontakty z siostrami orionistkami. Przekonałem się wówczas, iż są one ludźmi z „krwi i kości”, mają swoje wady i zalety. Kolejny ważny okres to małżeństwo. Pod wpływem żony wiara zaczęła warunkować całe moje życie. I wreszcie Laski, gdzie od 29 lat prezesuję Towarzystwu Opieki nad Ociemniałymi. Tam poznałem wielu wspaniałych ludzi świeckich, siostry zakonne, księży. Zacząłem też głębiej interesować się historią Kościoła katolickiego.  

Od siedmiu lat mecenas Gołąb jest również prezesem Związku Ociemniałych Żołnierzy, choć społecznie w pracach tego stowarzyszenia uczestniczy, z niewielkimi przerwami, niemal od początku jego reaktywowania. Odgrywa też ważną rolę na arenie międzynarodowej - od trzech kadencji pełni funkcję wiceprzewodniczącego Międzynarodowego Kongresu Ociemniałych Inwalidów Wojennych. Jest kawalerem najwyższych państwowych odznaczeń, które, tak się składało, otrzymywał zawsze w okresach politycznych przełomów. Srebrny Krzyż Zasługi dostał jako młody student w 1957 roku, po październikowej odwilży. Krzyż Kawalerski - w 1970 roku, po upadku rządu Władysława Gomułki, Krzyż Oficerski - na trzy dni przed stanem wojennym, a Komandorski w 1990 r.  

           Erudyta, bibliofil, meloman.   

Nie jest mu obca niemal żadna dziedzina wiedzy, choć szczególnie interesuje się historią. Swego czasu wykładał nawet ten przedmiot jako nauczyciel w Laskach. I co zadziwiające - nie jest to wiedza powierzchowna, lecz wnikliwa, dogłębna, dlatego w prywatnych kontaktach Pan Mecenas jest niezwykle interesującym rozmówcą. Bez trudu wymieni z pamięci chronologicznie cały poczet królów polskich wraz z dokładnymi datami ich panowania. Jego fenomenalna pamięć nieraz zadziwiała słuchaczy, kiedy podczas  prawniczych wykładów „jak z rękawa” sypał z pamięci dziesiątkami przepisów i cytatami ustaw.  

 Inna  wielka pasja mec. Gołąba  to bibliofilstwo. Poprzez  rozległe kontakty antykwaryczne zgromadził w swoich ogromnych bibliotecznych zbiorach prawdziwe „białe kruki”. No i muzyka, od baroku po impresjonizm. I tu ciekawostka - Państwo Gołąbowie (małżonka Justyna dzieli wszystkie pasje swego męża) od 40 lat mają swoje stałe miejsca w filharmonii. Nie opuścili żadnego ważniejszego koncertu.  

- Co najbardziej ceni Pan u przyjaciół - pytam na zakończenie naszej rozmowy?  

- Moje życiowe credo brzmi: mówić zawsze prawdę. I staram się to czynić bez względu na koniunkturę. Dlatego również u przyjaciół cenię przede wszystkim prawość charakteru, uczciwość, lojalność. Nie znoszę dwulicowości i obłudy. Ważna jest też odpowiedzialność za swoje czyny. Tymi zasadami staram kierować się w swoim życiu.  

aA ja jeszcze dodam, iż od lat 30 Pan mecenas uczestniczy w pracach kolegium redakcyjnego „Pochodni”. A ponieważ jest uznanym autorytetem w wielu dziedzinach, tę współpracę cenimy sobie szczególnie.   

 Panu Gołąbowi, z racji jego tak owocnej działalności na wielu znaczących dla polskich niewidomych płaszczyznach, życzymy wielu lat zdrowia i pomyślności.  

Pochodnia czerwiec 2004  

      

                 Dziękujemy, Panie mecenasie...  

„Panu mecenasowi Władysławowi Gołąbowi z serdecznym podziękowaniem i wyrazami szacunku za pół wieku współpracy z Zarządem Głównym PZN, za kreowanie świadomości prawnej w środowisku, wysokie kompetencje i stałą gotowość doradztwa na rzecz organów samorządowych i pracowników Związku, a także za bezinteresowne służenie pomocą prawną osobom niewidomym.”  

Te słowa wyryte na honorowym medalu, skierowane przez władze PZN do odchodzącego ze swego stanowiska mecenasa Gołąba, odczytano w dniu 19 stycznia podczas skromnej uroczystości, która odbyła się przy ul. Konwiktorskiej w Warszawie. Oprócz władz przybyli na nią wszyscy pracownicy biura ZG.  

W pożegnalnym przemówieniu pan mecenas między innymi powiedział: „ważne, że mogliśmy się darzyć wspólnym zaufaniem. Ma to ogromne znaczenie, bo trzeba sobie ufać. Słowo dane i przyrzeczone to rzecz święta. I do tego wzajemnego współdziałania zawsze przykładałem wielką wagę. Przez lata pracy w Związku miałem do czynienia ze wszystkimi prezesami, od doktora Dolańskiego począwszy, aż po dziś urzędującą panią Woźniak-Szymańską. Było ich, jak obliczyłem, aż jedenastu. Nie kończę współpracy z PZN, gdyż ciągle pozostaję szefem Lasek. Cieszę się, że doceniono moją pracę, za którą otrzymałem wiele odznaczeń państwowych. I co ciekawe - dostawałem je w okresach przełomowych dla naszego kraju. Cóż, takie to były czasy. Chciałbym też zapewnić obecnych, że w dalszym ciągu każdy może zwrócić się do mnie o pomoc prawną.”   

Przypomnijmy, że Władysław Gołąb od siedmiu lat jest prezesem Związku Ociemniałych Żołnierzy, a od początku jego istnienia społecznie uczestniczy w jego pracach. Od trzydziestu lat jest członkiem kolegium redakcyjnego „Pochodni” i należy do grona naszych najcenniejszych autorów. W rozmowie opublikowanej niedawno na łamach czasopisma pan mecenas powiedział: - „Moje życiowe credo brzmi: „Mówić zawsze prawdę”. I staram się to czynić bez względu na koniunkturę. Dlatego również u przyjaciół cenię przede wszystkim prawość charakteru, uczciwość, lojalność. Nie znoszę dwulicowości i obłudy. Ważna jest też odpowiedzialność za swoje czyny. Tymi zasadami staram się kierować w swoim życiu.”  

Przez całą karierę zawodową mecenasa Gołąba wspomaga jego wierna towarzyszka życia - żona Justyna. 9 stycznia br. Państwo Gołąbowie obchodzili piękną rocznicę półwiecza związku małżeńskiego.    

Nasza redakcja życzy Panu Gołąbowi, człowiekowi wielkiej kultury i wiedzy, nie tylko prawniczej, jeszcze wielu lat pracy i oczywiście zdrowia.  

  pochodnia luty  2005  

/KRONIKA WYDARZEŃ/  

 

 Życie z ideą w tle - Robert Więckowski  

    

Sumienny, obowiązkowy, inteligentny i oczytany, a przy tym po prostu dobry dla ludzi i nigdy nie obrażał się na środowisko niewidomych - tak mówią ci, którzy go znają. Zapewniają jednocześnie, że nie są to czcze pochwały, że taka jest właśnie prawda. Mecenas Władysław Gołąb, bo o nim mowa, został wybrany Człowiekiem Roku Polskiego Związku Niewidomych i to jemu przypadła druga w historii statuetka, wręczana zwycięzcy konkursu im. Włodzimierza Kopydłowskiego.  

- Ta wiadomość była dla mnie ogromną niespodzianką, naprawdę byłem serdecznie zaskoczony, ponieważ zupełnie nie spodziewałem się takiego wyróżnienia - mówi Władysław Gołąb. O tym, że zwyciężył w konkursie dowiedział się 15 października, w Międzynarodowym Dniu Białej Laski. Gościł wtedy w Muzeum Tyflologicznym Biblioteki Centralnej PZN, gdzie odbywała się uroczysta konferencja z okazji 60-lecia "Pochodni". Na takiej konferencji mecenasa zabraknąć po prostu nie mogło - jest przecież osobą, która najdłużej w historii kierowała pracami kolegium redakcyjnego czasopisma. Wtedy dowiedział się, że jest zwycięzcą, pamiątkową statuetkę odebrał zaś na innej konferencji, równie ważnej. Tym razem odbywała się ona w Bibliotece Narodowej w Międzynarodowym dniu Osób Niepełnosprawnych, a więc 3 grudnia. Na tym spotkaniu, oprócz wręczenia nagrody Władysławowi Gołąbowi, zainaugurowano też oficjalne obchody 200. rocznicy urodzin twórcy pisma punktowego Louisa Braillea. - Zbieg tych wszystkich dat i symboli jest naprawdę miły, a może nawet coś znaczy? - pół żartem, pół serio zadane pytanie wywołuje lekki uśmiech na twarzy mecenasa.   

 

Cieszy, ale i zobowiązuje.  

aAby spotkać się z Władysławem Gołąbem, najlepiej jest pojechać do Lasek. Trzeba się jednak wcześniej umówić, mimo upływu lat mecenas wciąż jest niezwykle aktywny, a jego kalendarz jest naprawdę napięty. Jest przecież m.in. prezesem Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, stale też redaguje "Encyklopedię prawa". Gdy się spotykamy, robi właśnie razem z żoną, korektę kolejnego numeru czasopisma. Będziemy rozmawiali w jego domu, w pokoju, w którym nieprawdopodobne wrażenie robi ogromna, zajmująca całe ściany biblioteka. - Lubię czytać, zawsze lubiłem. Ostatnio najczęściej sięgam po książki monograficzne, reportaże, biografie i oczywiście po klasykę. Współczesna literatura piękna, niestety, raczej mnie drażni - przyznaje mecenas. Jak czyta? Najczęściej słucha, brajla zna, posługuje się nim i widzi niepodważalny sens istnienia tego pisma, ale w przypadku książek rzadko decyduje się na takie rozwiązanie. - Chodzi o czas, zawsze jest go niewiele, a czytanie brajlem zabiera go znacznie więcej niż słuchanie - przyznaje prezes TOnO. Książki te, wydane tylko czarnym drukiem, czyta mu żona, z którą od lat stanowią nierozłączną parę, niemal wszędzie można ich spotkać razem. We dwoje chodzą na przykład do filharmonii, bo to muzyka jest dla mecenasa jeszcze większą pasją, niż literatura. - Słucham tylko muzyki poważnej, a w filharmonii już od lat mamy swoje stałe miejsca - rząd 5, miejsca 14 i 15, i bardzo je lubimy - śmieje się prezes.   

Rozmowa płynie wartko, ale przejdźmy do tytułu Człowieka Roku PZN, wiedział pan, że jest zgłaszany do konkursu? - Słyszałem o tym, ale, prawdę mówiąc, nie przywiązywałem do tej informacji specjalnej uwagi, na nic nie liczyłem. Mój udział w pracach organizacyjnych Polskiego Związku Niewidomych był przecież dosyć szczególny, zajmowałem się przede wszystkim dokumentami, nie oczekiwałem więc, że zostanie to tak wysoko ocenione - przyznaje Władysław Gołąb i dodaje: - Ta nagroda bardzo cieszy, to dla mnie powód do dumy, ale jednocześnie ogromne zobowiązanie, by nie zaprzestawać służby na rzecz środowiska niewidomych, jaką podjąłem 60 lat temu.   

 

Pan od przepisów.  

- Chodzi właśnie o służbę, nie tylko o pracę - podkreśla mecenas. - Czysto zawodowo realizowałem się w innych miejscach. W tym, co robiłem na rzecz PZN, zawsze, oprócz spraw zawodowych, ważna była dla mnie działalność społeczna, a więc po prostu służba - dodaje.   

Ze środowiskiem niewidomych Władysław Gołąb związał się w roku 1946. Trafił wtedy do Łodzi, miał jeszcze resztki wzroku, ale widział już niewiele. To właśnie w Łodzi poznał między innymi Józefa Buczkowskiego, który stał się dla niego swoistym mistrzem. - To on zaszczepił we mnie przekonanie, że całe życie trzeba poświęcić jakiejś idei. Dla niego była to praca na rzecz niewidomych, ze mną stało się podobnie - opowiada prezes.   

Formalnie ze środowiskiem ociemniałych Władysław Gołąb związał się w roku 1947, a już rok później kierował kołem uczących się niewidomych. Zaangażował się także w kursy dla analfabetów i został ich kierownikiem. Na kursach uczono brajla, ale także przybliżano na przykład matematykę, historię, geografię, a wszystko po to, by dać podstawy wiedzy zaniedbanym wówczas intelektualnie ludziom. Sam Władysław Gołąb pilnie wtedy też studiował na wydziale prawa, a w grudniu 1955 roku zdał odpowiedni egzamin i został wpisany na listę adwokacką. W 1958 roku opuścił Łódź i przeniósł się do Podkowy Leśnej pod Warszawą, dwa lata wcześniej rozpoczął zaś współpracę z władzami centralnymi PZN. - Od samego początku byłem w Związku radcą prawnym, tłumaczyłem przepisy, analizowałem dokumenty, wytykałem niekorzystne, dyskryminujące dla osób niewidomych rozwiązania prawne - opowiada mecenas. Taka praca trwała prawie pół wieku i zakończyła się w 2006 roku, ale "podróży" po przepisach mecenas nie przerwał. Do dziś redaguje raz na kwartał "Encyklopedię prawa", będącą de facto dla niewidomych i słabowidzących przewodnikiem po zakamarkach polskich przepisów.  

 

Dom w Laskach.  

Współpraca z władzami PZN, jak wspomina Władysław Gołąb, układała się zazwyczaj dobrze, choć w czasach Polski Ludowej nie było to takie oczywiste. Chodziło o różnice światopoglądowe - mecenas był i wciąż jest blisko związany z Kościołem, a w poprzednim systemie taka postawa nie była mile widziana. - Na szczęście ci, którzy przez lata stawali na czele Związku, mimo że byli partyjnie umocowani, okazywali się w większości po prostu ludźmi - podkreśla prezes TOnO. A bycie człowiekiem, otwartym na innych, potrafiącym pięknie się różnić, to dla niego wielka wartość. - Lubię pracę z ludźmi, bezpośrednie kontakty, rozmowy, nie toleruję jednak obłudy - mówi mecenas.  

Dla wielu osób, szczególnie tych młodszych, Władysław Gołąb znany jest przede wszystkim ze swej działalności na rzecz Zakładu dla Niewidomych w Laskach. - Pierwszy raz pojawiłem się w Laskach w 1951 roku. Przyjechałem tu razem z Edwinem Kowalikiem, który przybył, by dać koncert dla Matki Elżbiety Róży Czackiej, wówczas już bardzo schorowanej - wspomina prezes TOnO. Ściślejsza współpraca z tym środowiskiem rozpoczęła się sześć lat później, w 1957 roku, a więc w czasie, gdy Władysław Gołąb związał się już z władzami centralnymi Związku. Od tamtej pory, jak wspomina, niejednokrotnie lobbował na rzecz Lasek, nieprzepadających za tym środowiskiem, decydentów z poprzedniej epoki. W 1969 roku Władysław Gołąb zostaje członkiem Towarzystwa, a cztery lata później wchodzi do zarządu. W roku 1975 zostaje prezesem Zarządu TOnO i tak jest do dzisiaj. - Laski to niezwykłe Dzieło, jest tu niepowtarzalny klimat, jakiś "dobry duch", który sprawił, że z miejscem tym związało się tak wielu ludzi, którzy często bezinteresownie poświęcili swoje życie sprawie osób niewidomych - podkreśla mecenas.    

Na początku swej prezesury dojeżdżał do Lasek z Podkowy Leśnej, potem zaczął mieszkać na terenie Zakładu w ciągu tygodnia, a do domu wracał weekendami, aż wreszcie ostatecznie zdecydował się pozostać tu na stałe. - To jest bardzo wygodne - przyznaje mecenas. - Do Lasek przyjeżdża bardzo wiele osób, często chcą o czymś porozmawiać, czegoś się dowiedzieć, a ja mogę poświęcić im czas nawet w godzinach wieczornych. Takich rozmów, jak i innych zajęć, jest naprawdę dużo. - Skąd biorę na to energię? - zastanawia się prezes i od razu odpowiada: - Jak się robi coś dobrego, to energia zawsze się znajdzie. Nuży tylko ta praca, w której nie widzi się sensu, a ja widzę sens w Dziele Lasek, sił na trochę więc jeszcze wystarczy, choć już od sześciu lat mówię o tym, że czas szukać nowego prezesa.  

Pochodnia grudzień 2008  

 

iW hołdzie wartościom - Barbara Zarzecka

    - Dla mnie jest to spotkanie w kręgu osób czyniących dobro tam, gdzie go czasami brakuje, gdzie często trudno jest je dostrzec - mówił prezydent Bronisław Komorowski. Za tę właśnie "promocję" niemodnych już dziś wartości wyróżnił ludzi związanych z Ośrodkiem w Laskach odznaczeniami państwowymi, podkreślając, że przyczyniają się oni do budowania społeczeństwa otwartego, w którym osoby niewidome odnajdują swoje miejsce. Najcenniejsze odznaczenie - Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski otrzymał Władysław Gołąb, prezes Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach.  

Żona mecenasa Gołąba przynosi z pokoju niewielkie pudełko, otwiera je, ostrożnie wyjmuje zawartość i podaje mężowi. Mecenas z dumą pokazuje order i gwiazdę, po czym przypina do klapy garnituru, demonstrując jak powinno się je nosić.- Proszę sobie je obejrzeć, nie wiadomo kiedy znowu będzie pani miała ku temu okazję - mówi. Rzeczywiście taka możliwość, zdarza się nieczęsto. Nikt spośród osób niewidomych i działających na ich rzecz nie otrzymał dotychczas tak wysokiego odznaczenia. - To wyjątkowe wyróżnienie - mówi. - Co prawda osobom niewidomym były już kiedyś wręczane wyższe odznaczenia, ale to były Sztandary Pracy, czyli ordery peerelowskie - dodaje. Zawsze widział sens Władysław Gołąb przez wiele lat łączył pracę zawodową z działalnością na rzecz osób z dysfunkcją wzroku. Był pierwszym niewidomym radcą prawnym, kierownikiem kursów ds. walki z analfabetyzmem, członkiem prezydium zarządu głównego PZN, prezesem zarządu głównego Związku Ociemniałych Żołnierzy RP, wiceprezydentem Międzynarodowego Kongresu Ociemniałych Inwalidów Wojennych. Brał udział w tworzeniu Związku Spółdzielni Niewidomych. Przez wiele lat prowadził wykłady, seminaria i konferencje poświęcone w szczególności prawom osób niepełnosprawnych. Od 1958 r. publikował artykuły na tematy prawnicze, społeczne i kulturalne m.in. w "Tygodniku Powszechnym", "Więzi", "Magazynie Muzycznym" czy "Pochodni". Przez ponad trzydzieści pięć lat zajmował się redagowaniem "Encyklopedii Prawa".- Jak Pan to godził? - pytam zdziwiona. - Wszystko było możliwe, dlatego, że miałem dobrą żonę, oddaną, wierną. Że było wystarczająco środków, by zatrudnić pomoc domową, nianię dla naszych dzieci. I że trafiałem na dobrych ludzi. Dlatego można było to wszystko ładnie spiąć - mówi. Pomagała mu także wiara w Boga. Szczególnie gdy wszystko się nawarstwiało, gdy było ciężko. - Wierzący zawsze widzi sens. Nawet kiedy są trudności, to wie, że one też mają swoją rolę, swoje miejsce w życiu - tłumaczy silnym, pewnym głosem. I zawsze tak mówił o swoich przekonaniach religijnych: otwarcie, zdecydowanie, bez wahania. Wszyscy wiedzieli, że jest osobą wierzącą, nawet wtedy gdy czasy dla takich deklaracji nie były najlepsze. W PRL-u nie należał do partii, za to obchodził wszystkie święta kościelne, uczestniczył w nabożeństwach, przyjaźnił się z duchownymi. Przyznaje, że czasem się z tego śmiano. W PZN-ie, za czasów Madeja, mówiono o nim "ten klerykał", ale na szczęście nikt nigdy go do niczego nie zmuszał, nie kazał wybierać. Nigdy wbrew sobie.  Jako prawnik pomagał wielu ludziom, ale zawsze robił to tak, by być w zgodzie z samym sobą, ze swoim sumieniem. Były więc sprawy, z których, z racji przekonań, rezygnował. - Nie przyjmowałem spraw rozwodowych. Bywały wprawdzie przypadki, że klientce radziłem rozwód, bo była bardzo dręczona przez męża pijaka. Mówiłem wtedy: jedyne wyjście, by była pani bezpieczna, to uzyskanie prawnego rozdzielenia z mężem. Ale takich spraw nie chciałem prowadzić, bo nie uznaję rozwodów - tłumaczy. Oczywiście zawód wymagał, że musiał czasem stanąć po tej drugiej stronie; pomagać tym, którzy złamali prawo. - Rolą adwokata jest bronić, bronić człowieka. To wcale nie świadczy o tym, że mam wspierać prokuratora w wykrywaniu prawdy. Ale nigdy nie wolno kłamać, szukać nieuczciwych metod obrony - tak uważam - mówi. Czy zawsze marzył o tym, by być prawnikiem? - Nie, miałem wielką ochotę pójść na historię, ale ze względów praktycznych wybrałem prawo. Wiedziałem, że ten kierunek zapewni mi byt - wyznaje. - Dostałem się na aplikację adwokacką, zdałem egzamin i rzeczywiście jako prawnik utrzymywałem się przez całe życie - dodaje. Nie o karierę i sukces jednak chodziło, a o zapewnienie godnych warunków życia sobie i przyszłej rodzinie. - Nie goniłem za pieniędzmi, za luksusem. Uważałem, że trzeba starać się o tyle środków materialnych, by normalnie żyć - mówi. Jedyne takie miejsce. W kwietniu skończy 82 lata, ale pracuje tak, jakby miał ich co najmniej o połowę mniej. Teraz już przede wszystkim działa na rzecz Lasek, z którymi związany jest od ponad 50 lat. - Gdy byłem radcą prawnym Zarządu Głównego PZN, już wtedy Henryk Ruszczyc chętnie korzystał z mojej pomocy, gdy występował do władz i prosił o poparcie Związku. W latach 60. udzielałem Laskom pomocy prawnej. W 1969 r. zostałem członkiem Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, wszedłem do komisji rewizyjnej, 4 lata później zostałem wybrany do Zarządu, przez dwa lata byłem wiceprezesem, a od 1975 pełnię funkcję prezesa - opowiada o swoich związkach z Ośrodkiem w Laskach. W czasie jego prezesury wiele się zmieniło, powołano do życia Szkołę Podstawową Specjalną w Rabce-Zdroju, Dom Małego Niewidomego Dziecka w Warszawie, wybudowano i wyremontowano także kilka obiektów w samych Laskach. Jak łatwo sobie wyobrazić, pracy nie było, i wciąż nie jest, mało. - Laski to ogromna instytucja. Mamy 61 hektarów, zatrudniamy ponad 500 osób, a nasz roczny budżet zamyka się kwotą 37 mln złotych. Mamy zresztą kilka placówek, bo są przecież filie w Niepołomicach, Rabce, Sobieszewie i Żułowie - mówi mecenas. Za co kocha to miejsce? Po głębszym namyśle odpowiada: - Za to, że są tu ludzie, którzy potrafią służyć, oddać swoje życie drugiemu człowiekowi. Sam też staram się służyć i jestem przekonany, że ta służba ma swój sens, swoją rację, a nie jest to jakaś fasada - mówi. - Dziś niestety, nie tylko w Polsce, ale i na świecie, liczy się to, co jest kolorowe, sukces, sława. Natomiast Laski są skromne. Tutaj spotykam mnóstwo ludzi, którzy są całym sercem zaangażowani, którzy nie szukają swego, nie starają się jak najwięcej zdobyć. Choć pewnie są i tacy, co tutaj widzą swoją karierę, ale jest ogromna liczba ludzi ofiarnych - dodaje. Mieszka tu ze swoją żoną, którą poznał jeszcze podczas studiów w Łodzi. Są małżeństwem od 1955 r. Pani Justyna uśmiecha się, gdy pytam o staż i z dumą pokazuje mi zdjęcie prawnuczki, Zosieńki. Na koniec daje mi kilka jabłek na drogę i choć widzi mnie pierwszy raz w życiu, mocno ściska i całuje na pożegnanie. Wychodzę wzruszona i już wiem, że w tym domu każdy jest wyjątkowym gościem. Barbara Zarzecka ***Prezydent Bronisław Komorowski odwiedził Laski w grudniu 2012 r. Podczas wizyty, która była ukoronowaniem obchodów stulecia Lasek, odznaczył również Cecylię Czartoryską, przyznając jej Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Złotym Krzyżem zasługi uhonorował Piotra Grocholskiego, ks. Kazimierza Olszewskiego, Dorotę i Antoniego Święcickich, s. Barbarę Wosiek. Srebrny Krzyż Zasługi otrzymały Krystyna Konieczna i Agata    Kunicka - Goldfinger, a Brązowy - Józef Placha.

Pochodnia marzec kwiecień 2013

 

 

 Niektóre publikacje.  

 

    Sporo zależy od nas   

     WŁADYSŁAW GOŁĄB   

Rok 1991 kojarzy mi się z wielkimi wydarzeniami: dwusetną rocznicą uchwalenia Konstytucji 3 Maja - pierwszej demokratycznej konstytucji na obszarze Europy siedemdziesiątą rocznicą uchwalenia Konstytucji marcowej (17 marca 1921) - ustawy zasadniczej, regulującej status prawny i organizacyjny drugiej Rzeczypospolitej i wreszcie pięćdziesiątą rocznicą śmierci Jana Ignacego Paderewskiego - wielkiego artysty i Polaka, człowieka, który obok Piłsudskiego i Dmowskiego w największym stopniu przyczynił się do umocnienia niepodległego bytu naszej ojczyzny. Natomiast środowisku polskich niewidomych rok 1991 przypomina:  105 rocznicę urodzin dr. Włodzimierza Dolańskiego (22 sierpnia 1886) - wielkiego naukowca, muzyka i działacza społecznego, prawdziwego architekta ogólnopolskiej organizacji niewidomych, współtwórcy światowej Rady Pomocy Niewidomym, osiemdziesiątą rocznicę (maj 1911) zarejestrowania Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi Królestwa Polskiego (zorganizowanego przez Różę Czacką), które wniosło ogromny wkład w rehabilitację niewidomych w Polsce, czterdziestą piątą rocznicę powstania Związku Pracowników Niewidomych RP (październik 1946) - pierwszej ogólnopolskiej organizacji niewidomych, której twórcami byli: dr W. Dolański, J. Buczkowski i S. Kalińska,  czterdziestą rocznicę powstania PZN (czerwiec 1951) - organizacji powołanej z inicjatywy polskich niewidomych z majorem Leonem Wrzoskiem na czele, czterdziestą rocznicę powołania Światowej Rady Pomocy Niewidomym (lipiec 1951), wyspecjalizowanej komórki ONZ, przekształconej w 1984 r. w Światową Unię Niewidomych,  trzydziestą rocznicę śmierci Matki Elżbiety Róży Czackiej (15 maja 1961) - kandydatki na ołtarze, twórczyni Dzieła Lasek. Miniony rok był dla nas czasem zmagań politycznych, społe- cznych i gospodarczych. Gdy piszę te słowa (grudzień), mamy jeszcze na świeżo w pamięci wybory prezydenckie w Polsce i ciągle trwa konflikt w Zatoce Perskiej. Obie te sprawy budzą we mnie smutne refleksje. Zatoka Perska grozi wojną, natomiast wybory prezydenckie wywołały wiele zła. W ciągu zaledwie kilku miesięcy runęła solidarność narodowa, a społeczeństwo wykazuje tak znamienne braki w dojrzałości demokratycznej. Jakże ten naród, do którego sam należę, może wybierać prezydenta, skoro nie wie, co to jest program polityczny, skoro umie tylko - tak może się wydawać - serdecznie nienawidzieć. Te pomazane ściany, zrywane afisze, malowane gwiazdy Syjonu wywołują na twarzy rozsądnego Polaka rumieniec wstydu. Trudno się dziwić, że jeden z kaznodziejów między innymi powiedział: Staliśmy się pośmiewiskiem narodów. Chciałoby się za Słowackim powiedzieć: Polsko, lecz ciebie błyskotkami łudzą... i dalej Choć wiem, że słowa te nie zabrzmią długo w sercu, gdzie nie trwa myśl nawet godziny, mówię, bom smutny i sam pełen winy!. Przedmiotem moich refleksji nie mają być jednak sprawy ogólnopolskie, ale środowiska niewidomych.   

 W pierwszych dniach listopada ubiegłego roku uczestniczyłem w obradach Zarządu Głównego PZN w Muszynie. Z uwagą słuchałem wypowiedzi koleżanek i kolegów, przekazujących różne niepokoje o sprawy codzienne i przyszłość. Przywykliśmy do tego, że polski system rehabilitacji jest najlepszy, że gwarantuje bezpieczne bytowanie każdemu niewidomemu. Wielu zagranicznych specjalistów zazdrościło nam tzw. polskiej szkoły rehabilitacji. Tymczasem przy zderzeniu z gospodarką rynkową wszystko runęło jak domek z kart. Dziś spółdzielnie robią bokami. Tzw. restrukturyzacja staje się magicznym słowem, pod które każdy podkłada inne treści. Chyba dla większości to po prostu zakup zagranicznych automatów sterowanych przez komputery, które mają zarobić na płace niewidomych markujących pracę. Jedna z koleżanek, będąca wiceprezesem zarządu spółdzielni, powiedziała mi: U nas automaty japońskie produkują wyroby dziewiarskie, a niewidomi robią na swych maszynach różne dodatki do nich. Nie mamy trudności ze zbytem. Myślę, że pomysł nie jest zły, ale trudno go zastosować w innej branży. Wiele czynności wykonywanych dotychczas rękodzielniczo przez niewidomych może być przekazanych automatom, co w konsekwencji obniży cenę w sposób nieporównywalny. Anglicy już czterdzieści lat temu mówili, że warsztaty dziewiarskie dla niewidomych skazane są na likwidację, bo ich wyroby nie wytrzymują konkurencji, zarówno co do jakości, jak i ceny. Już nie raz mówiłem, w tym i na forum komisji sejmowych, że niewidomych należy zatrudniać przede wszystkim wśród osób widzących. Tam są nieograniczone możliwości nowych stanowisk pracy. Trzeba jednak do tego zabrać się metodą Henryka Ruszczyca, czyli jeździć po zakładach, obserwować pracowników przy warsztatach i próbować dostosowywać je do możliwości i potrzeb niewidomych. A już zadaniem ustawodawcy jest stworzenie takiego spójnego systemu prawnego, aby zakładowi opłacało się zatrudnienie niewidomego.   

 Dobrym początkiem jest art. 24 ustawy o zatrudnieniu. Być może dalszym krokiem w tym kierunku będzie ustawa o rehabilitacji inwalidów w procesie pracy. Spółdzielcy w tym miejscu mogą zadać pytania: A co z nami? Gdzie pójdziemy? Czy na starość mamy zmieniać zawód?. Myślę, że na pytania te należy odpowiedzieć inaczej, aniżeli oczekują tego spółdzielcy. Spółdzielnie trzeba odbudować od wewnątrz. Ma to być zakład pracy, w którym każdy członek - nie tylko z litery prawa, ale i głębokiego przekonania - czuje się współwłaścicielem. To ma być nieco innego rodzaju spółka, w której od każdego zależy, czy prowadzone przedsiębiorstwo daje zyski, czy straty. Pamiętam te trudne lata czterdzieste. Ileż to surowców i wyrobów gotowych nosili na własnych plecach spółdzielcy w Lublinie czy Łodzi. Jakże często nie było pieniędzy na wypłatę i było to zmartwienie całej załogi. Dziś w świadomości członka spółdzielni wszystko co spółdzielcze to cudze, a zatem moje jest tylko to, co uda mi się wyszarpnąć ze spółdzielni. Aby spółdzielnia mogła się odrodzić, trzeba zmienić tę mentalność, ograniczyć do minimum personel, uatrakcyjnić wykonywane towary i stawać się zakładem naprawdę konkurencyjnym. Oczywiście nie chodzi mi o powrót do stosunków i warunków z lat czterdziestych, tylko o powrót do tamtej wizji zakładu pracy jako mojego, osobistego dobra, o które powinienem dbać i troszczyć się na co dzień.   

Nie jest to jednak droga dla wszystkich spółdzielni. Pewna ich część musi przekształcić się w zakłady pracy chronionej, częściowo dotowane ze skarbu państwa. Nie mogą to już być spółdzielnie, ale np. zakłady własne Polskiego Związku Niewidomych. Ich produkcja musi być pod względem jakości i ceny konkurencyjna, a dla sprostania tej konkurencyjności będzie niejednokrotnie potrzebna dotacja. Dla osób najmniej sprawnych powinna być prowadzona terapia zajęciowa, całkowicie rozliczana w budżecie placówki, przy której będzie prowadzona. Przestańmy jednak mówić o wyłączności, o nakazach czy zakazach. To już nie te czasy.   

  Podczas posiedzenia w Muszynie w krótkiej informacji przekazałem członkom Zarządu Głównego obraz prac legislacyjnych dotyczących pomocy społecznej, rehabilitacji zawodowej i zagad- nień emerytalno-rentowych. Między innymi powiedziałem: Musimy zerwać z postawą roszczeniową. Możemy i powinniśmy walczyć o sprawy zasadnicze, moralnie i społecznie chwytliwe. Będziemy zatem walczyć o możność łączenia pracy z pobieranym świadczeniem, o podniesienie dodatków pielęgnacyjnych i ich zróżnicowanie w zależności od stopnia niedołęstwa - np. podwójne inwalidztwo pierwszej grupy. Nie będziemy natomiast walczyć o nowe przywileje, bo nikt ich nam dziś nie da. Musimy też realnie spojrzeć na rzeczywistą liczbę niewidomych w Polsce... Czy faktycznie mamy 80 tysięcy niewidomych? W rozumieniu procesów rehabilitacyjnych niewidomym jest tylko ten inwalida wzroku, który w zaspokajaniu życiowych i zawodowych potrzeb posługuje się technikami bezwzrokowymi. Pozostali inwalidzi wzroku wymagają głównie pomocy socjalnej, a ta powinna być świadczona przede wszystkim przez aparat samorządu terytorialnego. To są tylko przykłady tych wielu problemów oczekujących na rozwiązanie w najbliższej przyszłości. Nie obawiam się trudności w ich załatwieniu, bo klimat jest bardzo dobry. Wielu posłów z ogromną życzliwością wysłuchuje nas i z zapałem broni naszych postulatów - oczywiście tych słusznych. Na przeszkodzie stoją wprawdzie biurokratyczni oponenci, ale i z nimi można dojść do porozumienia, gdy broni się słusznej sprawy. Gorzej rzecz się ma z możliwościami. Chcemy rozwiązywać narosłe trudności w najgorszym okresie, gdy budżet państwa rwie się i gdy z wielu stron dochodzą wołania, że coś się wali, że ktoś ginie, że trzeba wesprzeć tę czy inną działalność.   

 Niestety, w Muszynie nadal spotkałem się z dawną mentalnością. Jeden z kolegów w rozmowie kuluarowej wyraził zdziwienie, że my ciągle o coś prosimy: Oni muszą dać! Niech niewidomy otrzyma rentę w takiej wysokości, aby mógł co najmniej dwa razy w miesiącu wyjeżdżać za granicę. Niech renta nie będzie mniejsza od renty niewidomego Niemca!. Niestety, nie był to głos odosobniony. Inny niewidomy powiedział: Dlaczego oni nam ciągle czynią łaskę? Nam po prostu należy się samochód, sprzęt elektroniczny i środki na ludzką egzystencję!. Panowie! Tą drogą nie zajdziemy daleko. Bądźmy realistami: domagajmy się tego, co możliwe i niezbędne. Cierpliwość jest najlepszą szkołą, a zarazem drogą prowadzącą do sukcesu. Mamy przed sobą rok 1991. Czy będzie on rokiem sukcesu, czy klęski? Od nas samych sporo zależy. Życzę wszystkim jak najwięcej sukcesów.  

Pochodnia grudzień 1990  

 

Zakład im. Korolenki w Charkowie  

                                        

 Władysław Gołąb  

 We wrześniu ubiegłego roku w zakładzie dla niewidomych w Charkowie im. Korolenki, podjęły pracę dwie siostry ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża w Laskach: siostra Miriam - Krystyna Isakowicz i siostra Fabiana - Urszula Zielińska. Pod koniec września do Charkowa wyjechała jeszcze siostra Patrycja - Marzena Eksztajn, która podjęła pracę parafialną w najszerszym tego słowa znaczeniu, poczynając od służby w kościele, a kończąc na katechezie wszystkich poszukujących Boga.  

W dniach od 16 do 19 maja br. oficjalną wizytę w Charkowie złożyła delegacja Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach: matka Terezja - Teresa Dziarska-przełożona Generalna Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, Piotr Grocholski - dyrektor Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Laskach i piszący te słowa Władysław Gołąb - prezes Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi.  

17 maja delegacja nasza wzięła udział w międzynarodowej konferencji, zorganizowanej przez zakład w Charkowie. W konferencji wzięła udział między innymi prof. I.L.Sołncewa z Moskwy. Nasza delegacja omówiła metody kształtowania osobowości niewidomego dziecka w procesie dydaktyczno-wychowawczym. Po południu dzieci i młodzież dały uroczysty koncert. Na występie wysłuchaliśmy kilku utworów w wykonaniu 19 osobowego zespołu orkiestry dętej z perkusją. Orkiestrę prowadzi jednoręczny niewidomy nauczyciel - Aleksej Iwanicz Serinow, który ma ambicję uczynić z niej zespół profesjonalny. Drugim punktem programu był występ bajanistów grających na ukraińskich harmoniach. W skład zespołu bajanistów wchodzi 7 chłopców, a dyrygentem jest młoda absolwentka zakładu. Ona też prowadzi 9-osobowy zespół wokalny dziewcząt, który zaprezentował kilka piosenek ukraińskich. Bardzo interesujący był solowy występ na ludowym instrumencie - drumli, z akompaniamentem gitary klasycznej. Dobrze przygotowany był też taniec trzech par młodzieży. Jednak niewątpliwie punktem kulminacyjnym był występ chóru mieszanego dzieci i młodzieży. W chórze wystąpiło 35 dzieci, w tym jeden chłopiec, grający solo na trąbce. Zespół ten niedawno zdobył pierwszą nagrodę na festiwalu w Kijowie. Program był interesujący i przygotowany z dużą starannością. Należy to przypisać dobrej współpracy zakładu ze Szkołą Muzyczną, w której pobiera naukę 120 wychowanków.  

18 maja wieczorem podpisano umowę pomiędzy Towarzystwem Opieki nad Ociemniałymi w Laskach a dyrekcją Zakładu w Charkowie. W myśl umowy, Towarzystwo i Zakład nawiązują współpracę w zakresie:  

- wymiany doświadczeń dydaktycznych, tyflologicznych, rehabilitacyjnych i organizacyjnych,  

- wymiany grup dzieci i młodzieży, w celach wypoczynkowych,  

- wzajemnego wspierania podejmowanych przedsięwzięć przez strony umowy.  

Jednym z elementów nawiązanej współpracy jest oddelegowanie do Charkowa sióstr Miriam i Fabiany. Jeszcze w te wakacje grupa niewidomych dzieci z Zakładu będzie odpoczywać w województwie płockim. Trzy grupy dzieci popilotują nasze siostry z Charkowa, a koszt pobytu pokryje "Caritas" Diecezji Płockiej. Dzieci te będą przyjęte także w ośrodku w Laskach.  

Charków jest drugim co do wielkości miastem Ukrainy. Liczy obecnie około 2 mln mieszkańców. Leży we wschodniej części kraju,500 km na południowy wschód od Kijowa. W XIX wieku w Charkowie działała elitarna Polonia. Pierwszym kuratorem założonego w roku 1805 uniwersytetu był Seweryn Potocki, jednym z jego wykładowców Aleksander Mickiewicz, brat Adama, a dyrektorem tamtejszego gimnazjum - Józef Korzeniowski, znany prozaik polski. W latach 1920-1934 Charków był stolicą Ukrainy.  

Zakład dla niewidomych powstał z inicjatywy charkowskiego okulisty Leonarda Leopoldowicza Girszmana. Jego otwarcie nastąpiło w dniu 24 października 1887 roku z czterema wychowankami. W roku 1892 liczba ich wzrosła do 37.Nauka trwała dwa lata i polegała na zapoznaniu niewidomego z pismem Braillea oraz z wykonywaniem prostych czynności takich jak: tkanie, wyplatanie, szycie i osobista obsługa. Uczono też gry na instrumentach i śpiewu. W r. 1902 do szkoły dobudowano kaplicę cerkiewną, w latach trzydziestych zamienioną na aulę. Uczniowie śpiewali w chórze cerkiewnym.  

Dalszy rozwój zakładu przypada na lata 1910-1914,kiedy to dobudowano nowe pomieszczenia od strony zachodniej. Dziś wszystkie budynki zakładowe obejmują około 8500 metrów kwadratowych powierzchni. W r. 1934 szkoła otrzymała imię Włodzimierza Korolenki (syna Ukraińca i Polki),autora między innymi opowiadania "Niewidomy muzyk". W roku 1927 znakomity pedagog rosyjski I.A. Sokolanski zorganizował klasę dzieci głuchoniewidomych.  

W czasie drugiej wojny światowej gdy Charków kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk walczących armii, Zakład przeżywał ogromne trudności. Wychowanków przeniesiono do piwnic, a parter i piętro zajęli Niemcy. Z sześciorga dzieci głuchoniewidomych czwórkę rozstrzelali dwoje udało się wychowawcom uratować. Jedną z nich była Olga Skorochodowa, później wybitny naukowiec rosyjski. Po wojnie Sokolanski wyjechał do Moskwy i szkołę dla głuchoniewidomych zorganizował w Zagorsku. W latach czterdziestych, na blisko 10 lat zakład charkowski przeniesiono do innych pomieszczeń powrót na stary, historyczny teren, nastąpił w roku 1954.  

W październiku 1993 r. w Zakładzie przebywało 179 wychowanków, a do tej pory opuściło go około 1300 absolwentów, z czego wyższe wykształcenie otrzymało około 240 niewidomych, a 35 uzyskało tytuł doktora lub kandydata nauk. Byli wśród nich: adwokaci, kompozytorzy, poeci, pedagodzy, masażyści, programiści i inni. Wychowankiem Zakładu był znany pisarz Anatolij Jakowlewicz Kuroczka. Wielu wychowanków zdobyło medale na olimpiadach lekkoatletycznych oraz w grze w szachy.  

Od września 1991 r. zakład uzyskał status gimnazjum. W wyższych klasach, w paroosobowych zespołach, uczniowie realizują kierunki: matematyczno-fizyczny, przyrodniczy i humanistyczny. Należy podkreślić, że zakład charkowski realizuje tzw. dwunastolatkę, której ukończenie daje prawo ubiegania się o przyjęcie na wyższą uczelnię, ale nie daje żadnego zawodu. Dyrektor Zakładu, Aleksander Nikołajewicz Biełousow, stara się o uruchomienie dwuletniego studium zawodowego. Dotychczas szkoleniem zawodowym zajmował się tamtejszy Związek Niewidomych, prowadzący duże zakłady produkcyjne, zwane kombinatami, w których znajdowali pracę niewidomi. Dziś kombinaty te pracują najczęściej przez jeden dzień w tygodniu i to po kilka godzin. Trzeba zatem poszukiwać nowych rozwiązań.  

W Zakładzie zatrudnionych jest 101 pedagogów, z których większość ma duże doświadczenie w pracy z niewidomymi. Z tej liczby 13 pedagogów ma wykształcenie specjalistyczne,25 zostało wyróżnionych odznaką nauczycielską. Dzieci od klasy piątej uczą się języków obcych - angielskiego i niemieckiego - według wyboru oraz na równych prawach - rosyjskiego i ukraińskiego od klasy 10 młodzież może uczyć się łaciny.  

Jak informowała nas wicedyrektor Nadieżda Christojewa: "Dla pełnego rozwoju osobowego wychowanków prowadzone są specjalne lekcje lub kółka zainteresowań: historii, religii, historii kultury światowej, retoryki i oratorstwa (przez retorykę rozumie się także inscenizacje teatralne),etyki i estetyki, etnografii i rysunku, dermooptyki i kształtowania mimiki, czyli angażowanie wyrazu twarzy w przekazywane treści i uczucia". Preferuje się wychowanie świeckie, a o religii mówi się jedynie w kategoriach historycznych. Dzieciom nie wolno chodzić na żadne lekcje religii, prowadzone przy cerkwi lub kościele.  

W klasie informatyki jest pięć komputerów o niewielkiej pojemności. Bardzo dobrze zorganizowane są pracownie chemii, fizyki, przedmiotów humanistycznych, nauki języków obcych. W pracowni geografii na środku stoi wielki globus o średnicy przeszło jednego metra. Na ścianach znajdują się obrazy przedstawiające pustynie, jary, drzewa, bardzo dobrze wyposażona jest klasa biologii, z wypchanymi okazami zwierząt.  

Swoistym ewenementem Zakładu jest pracownia siostry Miriam, w której uczy dziewczęta i chłopców pracy na małych laskowskich warsztacikach .Na warsztacikach dzieci wykonują najróżnorodniejsze wyroby tkackie. W ciągu minionego roku szkolnego pracownią zainteresowała się ponad połowa dzieci i młodzieży. Z kolei siostra Fabiana opiekuje się małymi przedszkolakami. Mimo, że nie zna jeszcze dobrze języka rosyjskiego, zdobyła ich serca bez reszty.  

Przekazany obraz Charkowa byłby jednak niepełny, gdyby nie powiedzieć kilku słów o księdzu Jerzym Zimińskim - proboszczu jedynej parafii katolickiej w Charkowie. Jest on inspiratorem wielu przedsięwzięć, on zainteresował Zakład współpracą z Laskami, on niesie pomoc wszystkim potrzebującym. Jego parafia liczy niespełna 1000 dusz, ale jest niezwykle dynamiczna i ciążą ku niej wszyscy poszukujący Boga. Gdy do tego doda się ogromną biedę, w jakiej żyje on sam oraz nasze siostry z Lasek,to czuje się tam odświeżający powiew pierwszych wieków chrześcijaństwa.  

Na zakończenie pragnę jeszcze tą drogą podziękować dyrekcji Zakładu w Charkowie za ich gorące, serdeczne przyjęcie. Pani wicedyrektor Nadieżda Christojewa czekała na nasz przyjazd aż do północy,a w dniu odjazdu żegnała nas razem z dyrektorem Biełousowem przed szóstą rano. Tak gościnni są jeszcze tylko ludzie tamtych terenów.  

Warto również pamiętać, że im żyje się znacznie trudniej aniżeli nam. Dlatego wiele zależy od nas, ile okażemy im serca  i życzliwej pomocy.  

Pochodnia lipiec 1994   

 

40-lecie ruchu spółdzielczego w Polsce  

f  

Dzień 29 marca 1957 r. ma dla spółdzielczego ruchu niewidomych szczególne znaczenie. W dniu tym odbył się pierwszy organizacyjny zjazd, powołujący Związek Spółdzielni Niewidomych, którego znaczenia i wkładu w sprawę niewidomych w Polsce nie da się przecenić.  

"Słoneczny, marcowy dzień - jak pisała o tym wydarzeniu Jadwiga Stańczakowa - przywodził na myśl październik, bo właśnie "polski październik" umożliwił niewidomym spółdzielcom zrealizowanie ich kilkuletnich dążeń. Ten najbardziej uroczysty moment zjazdu niewątpliwie głęboko wrył się w pamięć jego uczestników, lecz nie zapomną oni też serdecznych słów prezesa Szwalbego i profesora Wolskiego: "Spółdzielczość w naszym kraju przechodzi obecnie głębokie przeobrażenie - powiedział prezes Szwalbe. - Pamiętajcie, że stanowicie cząstkę wielkiej rodziny polskich spółdzielców i w tym właśnie tkwi wasza siła."  

Obradami zjazdu kierowało prezydium na czele z Rudolfem Wysockim. Do Zarządu Związku zostali wybrani: Modest Sękowski - prezes, Stanisław Łuka i Czesław Wrzesiński - wiceprezesi oraz Stanisław Janczur i Stanisław Ziemba - członkowie. Wybrano też 21-osobową Radę. W skład prezydium Rady weszli: Alojzy Satora - przewodniczący, Aleksander Król - wiceprzewodniczący, a zarazem przewodniczący Komisji Rewizyjnej Rady oraz Zygmunt Turkowski - wiceprzewodniczący i Eugeniusz Donica - sekretarz. Ażeby zrozumieć to historyczne wydarzenie, trzeba spojrzeć wstecz.  

Pomysł powołania spółdzielni pracy zatrudniającej niewidomych zrodził się w twórczym umyśle Henryka Ruszczyca. W połowie 1939 r. uzgodnił on z wojewodą kieleckim powołanie takiej spółdzielni w Kielcach. Wybuch wojny pokrzyżował plany Ruszczyca. Zatem pierwszą była spółdzielnia lubelska, której zebranie założycielskie odbyło się w grudniu 1945 r. Członkami założycielami byli wychowankowie Zakładu w Laskach, z Modestem Sękowskim na czele. W ich ślady w r. 1948 poszła grupa 22 ociemniałych żołnierzy, powołując spółdzielnię w lokalu ZOŻ przy ul. Hożej 1 w Warszawie. Zarząd Główny Związku Pracowników Niewidomych RP, popierał powstawanie spółdzielni niewidomych, ale równocześnie wspierał istniejące już lub nowo organizowane zakłady, działające przy terenowych oddziałach Związku. Takimi zakładami były warsztaty w Warszawie przy ul. Widok, w Łodzi przy ul. Żwirki, w Chorzowie przy Hajduckiej i inne. Władze państwowe, widząc w spółdzielczości pracy swoistą formę gospodarki socjalistycznej, powołały do życia Centralny Związek Spółdzielczy, a ten w r. 1949 Centralę Spółdzielni Inwalidów. Stanowisko prezesa Zarządu CSI objął znany spółdzielca dr Piotr Durkacz. Organizacją spółdzielni niewidomych miała zająć się specjalna komisja, w skład której weszli: z ramienia Związku Ociemniałych Żołnierzy RP: prezes Kazimierz Mroziński i kpt Jan Silhan, a z ramienia Związku Pracowników Niewidomych RP prezes dr Włodzimierz Dolański i prezes spółdzielni lubelskiej Modest Sękowski. Po zawieszeniu Zarządu Głównego Związku Pracowników Niewidomych RP (wiosną 1950 r.) i powołaniu kuratora mjr. Leona Wrzoska, komisja przy CSI przystąpiła do szybkiego przekształcania zakładów własnych Związku w spółdzielnie niewidomych. W r. 1951 w CSI zrzeszonych było już 9 naszych spółdzielni, zatrudniających około 300 niewidomych. W r. 1953 w skład zarządu CSI wszedł nowo ociemniały prezes komisji specjalnej w Łodzi - Stanisław Madej. W r. 1954 zlikwidowano CSI, wcielając ją w Centralny Związek Spółdzielczości Pracy. Stanisław Madej został wiceprezesem Zarządu CZSP i podporządkowano mu sprawy spółdzielni inwalidów, a w tym i niewidomych. Zmiany te jeszcze bardziej zbiurokratyzowały administrację spółdzielczą. Zarzucano prezesowi Madejowi, że nie troszczy się o nasze sprawy. Na konferencji spółdzielców niewidomych, która odbyła się w Łodzi w r. 1956  domagano się całkowitego uniezależnienia od spółdzielczości pracy. Na spotkaniach u przewodniczącego Rady CZSP Stanisława Szwalbego i wiceprezesa Zarządu CZSP Stanisława Madeja ustalono, że spółdzielczość inwalidów wyodrębni się, tworząc w ramach CZSP Krajowy Związek Spółdzielni Inwalidów, a spółdzielczość niewidomych- w Krajowy Związek Spółdzielni Niewidomych. Jesienią 1956 r. na fali październikowej odnowy, powstały dwa niezależne komitety organizacyjne: spółdzielczości inwalidów i spółdzielczości niewidomych.  

W dniach23 i 24 stycznia 1957 r. odbył się w Warszawie Krajowy Zjazd Delegatów Spółdzielni Inwalidów. Na zjazd ten przybyło 359 delegatów, w tym i delegaci spółdzielni niewidomych. Zgodnie z przyjętym założeniem Związek Spółdzielni Niewidomych miał być powołany w następnym terminie i mimo autonomii miał działać w ramach spółdzielczości inwalidów. Do Zarządu ZSI na zjeździe powołano: Kazimierza Zakrzewskiego - prezesa, Edwarda Perskiewicza i Wacława Stykowskiego - wiceprezesów. Do Rady Związku wybrano 31 członków, w tym na przewodniczącego Stanisława Krawczyka i na przewodniczącego Komisji Rewizyjnej - Stanisława Madeja. Do Rady weszło czterech niewidomych, w tym Modest Sękowski, który w tajnych wyborach otrzymał największą liczbę głosów, bo aż 353, a Stanisław Madej najmniejszą - 264. W 3 dni po zjeździe Związku Spółdzielni Inwalidów odbył się zjazd Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy, na którym podjęto uchwałę o wydzieleniu się ruchu spółdzielczości inwalidów i o prawie wydzielenia się spółdzielni niewidomych w odrębny związek, jednak działający w ramach ZSI.  

Bezpośrednio po zjeździe CZSP komitet organizacyjny niewidomych przystąpił do pracy nad projektem statutu, strukturą związku i programem działania. I tu rozpoczęły się trudności. Zarząd ZSI widział wszędzie problemy. Kwestionował to wszystko co było przed zjazdem ZSI uzgodnione. Po prostu bano się samodzielności Związku Spółdzielni Niewidomych - niewidomi stanowili najbardziej liczącą się grupę pracujących inwalidów. Mimo to, zjazd został zwołany. Przebiegał w nastroju podniosłym jedynym zgrzytem było wystąpienie prezesa Zarządu ZSI Kazimierza Zakrzewskiego, który z góry zapowiedział, że nowy Związek otrzyma mniej etatów, aniżeli było to uprzednio uzgodnione.  

Związek Spółdzielni Niewidomych swoją działalność rozpoczął z dniem 1 kwietnia 1957 r. Tak szybki i dobry start zapewnił mu Zarząd Główny Polskiego Związku Niewidomych, który nie tylko użyczył lokalu, ale też skierował do pracy w ZSN kilku wypróbowanych pracowników np. mgr Halinę Adamowicz. Targi o kompetencje pomiędzy Związkiem Spółdzielni Niewidomych, a Związkiem Spółdzielni Inwalidów, niestety trwały przez cały czas pozostawania w mariażu obydwu tych organizacji. Wydano w tej sprawie wiele uchwał, podpisano wiele porozumień, odbyto dziesiątki spotkań, którym kres położył dopiero rok 1981, kiedy to obydwie organizacje uzyskały status centralnych związków spółdzielczych. Na stanowisku prezesów Zarządu ZSI zmieniali się ludzie (po Kazimierzu Zakrzewskim przyszedł Aleksander Futro, a następnie Włodzimierz Pleszko), a konflikt trwał.  

Związek Spółdzielni Niewidomych był organizacją niedoskonałą. Wprawdzie formalnie rzecz biorąc decydował o problemach najważniejszych, ale sprawy gospodarcze - lustracja, bezpośredni nadzór - spoczywały w ręku okręgowych i wojewódzkich związków spółdzielni inwalidów. Mimo to spółdzielczość niewidomych nie przestała rozwijać się. Na dzień 29 marca 1957 r. ZSN zrzeszał 17 spółdzielni, w r 1960 - 24 spółdzielnie, a na swoje trzydziestolecie - 32. Wzrastała również liczba zatrudnionych niewidomych. W r. 1957 było ich niespełna 1800, a na trzydziestolecie - około 10 tysięcy. Podobnie kształtował się potencjał gospodarczy. Swoistym apogeum rozwoju spółdzielczości niewidomych był rok 1989.  

Konflikt ZSI - ZSN nie był jedynym wstrząsającym środowisko spółdzielczości niewidomych. Pierwszym prezesem Zarządu ZSN został Modest Sękowski. Miał on przenieść się do Warszawy i podjąć funkcję urzędującego kierownika Związku. Zamiary te nie zostały zrealizowane. Sękowski już po kilku miesiącach zrezygnował z przeniesienia. Stanowisko kierownika Związku objął Stanisław Łuka. Uporczywie krążyła plotka, że to Łuka wpłynął na odmowę władz stolicy w sprawie przyznania mieszkania Sękowskiemu. Na drugim zjeździe delegatów ZSN wybrano Zarząd w składzie tylko trzech osób. Prezesem został Stanisław Łuka, a jego zastępcami Czesław Wrzesiński i Aleksander Król. Urzędującymi członkami zostali: Łuka i Wrzesiński. Konflikt wewnętrzny jednak ciągle wzrastał. Wyraźnie zarysowały się nieporozumienia pomiędzy Zarządem, a Radą Związku. W r. 1961 doszło do zmiany na stanowisku prezesa Zarządu objął je płk Marian Golwala i pozostawał na nim aż do likwidacji CZSN-u ustawą z dnia 20 stycznia 1990.  

Innym zjawiskiem negatywnym był konflikt z Polskim Związkiem Niewidomych. Prezes Zarządu Głównego PZN Mieczysław Michalak był zwolennikiem zacieśniania więzów łączących obydwie te organizacje. Prezes Stanisław Łuka sprzeciwiał się temu. Na tym tle doszło do zmiany na stanowisku prezesa Zarządu ZSN, ale prezes Golwala pod tym względem kontynuował politykę prezesa Łuki. W r. 1964 doszło do zmiany na stanowisku prezesa Zarządu Głównego PZN. Miejsce Michalaka objął Stanisław Madej. Wprawdzie zmienił on kierunek myślenia, ale nie nastąpiło złagodzenie konfliktu. Wśród spółdzielców utrwalało się przekonanie, że gdyby zlikwidować górę naszych organizacji, to ludzie na dole doskonale potrafiliby dogadać się wzajemnie. Kiedy w r. 1990 doszło do głosowania w Sejmie w sprawie likwidacji centralnych związków spółdzielczych, znaczna grupa spółdzielców niewidomych manifestowała pod gmachem parlamentu, domagając się likwidacji CZSN-u, co ostatecznie zniechęciło grupę posłów stających w jego obronie.  

Dziś spółdzielczość niewidomych przeżywa głęboki kryzys, spowodowany przede wszystkim gospodarką rynkową. Myślę, że są sposoby uratowania spółdzielczości, ale to już zupełnie odrębny temat. Z punktu widzenia historyka, muszę w tym miejscu złożyć głęboki hołd spółdzielczości za jej niewątpliwe ogromne osiągnięcia. To dzięki spółdzielczości setki niewidomych zdobyło szlif administracyjny, wielu ukończyło studia wyższe, wielu ze wsi i małych miasteczek wydźwignęło się ze społecznego niebytu. To dzięki spółdzielczości niewidomych, posiadamy piękny ośrodek w Bydgoszczy i tyle ciekawych form rehabilitacji społecznej.  

Władysław Gołąb  

Pochodnia  luty 1998  

 

    Śmierć i Zmartwychwstanie Pańskie  

WŁADYSŁAW GOŁĄB  

Wielki Post Roku Jubileuszowego to czas szczególnej refleksji nad sensem życia, nad celem, do którego wszyscy zmierzamy, świadomie lub nieświadomie. Wielki Post to czas nawrócenia, a Rok Jubileuszowy to okres przebaczenia doznanych krzywd i prośby o przebaczenie za to zło, którego my byliśmy sprawcami.  

Rok liturgiczny stawia przed nami wydarzenia, które jak drogowskazy ukazują nam drogę zbawienia. Czterdziestodniowy okres Wielkiego Postu, wieńczy ostatnia wieczerza i pojmanie w Ogrodzie Oliwnym (Wielki Czwartek), sąd skazujący Jezusa na śmierć, Droga Krzyżowa i okrutne ukrzyżowanie na Golgocie (Wielki Piątek) oraz chwalebne Zmartwychwstanie (Wielkanoc). Jakże trudno pogodzić się z tym, co przeżył Jezus Chrystus. Wielu ludzi zadaje pytanie: czy Bóg Ojciec może być Miłością, skoro zgodził się na tak okrutne męczarnie jedynego Syna? Tajemnicy tej nie da się zrozumieć po ludzku. Należy pamiętać, że Jezus, który był zarówno prawdziwym Bogiem, jak i prawdziwym Człowiekiem, właśnie w miłości do ludzi zjednoczony ze swym Ojcem, poniósł na krzyż nasze grzechy. Zrozumiemy to dopiero, gdy sami zjednoczymy się z Chrystusem.  

Scena na Golgocie od pierwszych wieków poruszała wrażliwość ludzką. Dla upamiętnienia tych dramatycznych chwil tworzono dzieła literackie, malarskie, a przede wszystkim muzyczne. Powstawały nabożeństwa Drogi Krzyżowej, Gorzkie Żale i Pasje. Jednym z najpiękniejszych utworów literacko-muzycznych jest "Stabat Mater", sekwencja średniowieczna oparta na scenie z Ewangelii wg św. Jana:  

"A obok krzyża Jezusowego stały: Matka Jego i siostra Matki Jego, Maria, żona Kleofasa, i Maria Magdalena. Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: Niewiasto, oto syn twój. Następnie rzekł do ucznia: Oto matka twoja".  

Sekwencja "Stabat Mater Dolorosa" (Stała Matka Boleściwa) powstała w XIII wieku. Autorstwo jej przypisywane jest franciszkaninowi Jacopone da Todi (1228-1306 r.). W 1727 r. papież Benedykt XIII włączył ją do liturgii mszalnej, na święto Bolesnej Matki Bożej (15 września i w Wielkim Poście). Sekwencja obejmuje 20 zwrotek i początkowo śpiewana była według melodii chorału gregoriańskiego. Później poczęto do niej komponować własne melodie. Szczególnym wdziękiem odznacza się "Stabat Mater" Giovanni Battista Pergolesi`ego (1710-1736 r.). Jak pisze J. Reiss: "Najczystszy styl kościelny reprezentuje jego sławne "Stabat Mater" owiane melancholią, przepojone śpiewnością, przeznaczone na sopran i alt, z towarzyszeniem skrzypiec i continua".   

 Zmarł w klasztorze franciszkańskim w Pozzuoli pod Neapolem. "Stabat Mater" skomponował na trzy dni przed śmiercią. Był to jego szczególny testament.  

 Muzykę do tekstu polskiego "Stabat Mater" pisali między innymi: Jan Iliński, Józef Elsner, Józef Stefani, Izydor Chwalibóg, ks. Józef Surzyński i Karol Szymanowski.  

Z polskich "Stabat Mater" najbardziej wzrusza utwór Karola Szymanowskiego (1882-1937 r.), napisany do tłumaczenia Józefa Jankowskiego na sopran, alt i baryton oraz chór i orkiestrę. Po wysłuchaniu swego dzieła w 1929 r. z udziałem swej siostry Stanisławy w partii sopranu, napisał do Zofii Kochańskiej: "Spłakałem się, nie tyle z powodu wartości dzieła, najlepszego, które napisałem, ale z powodu okoliczności, w których powstało (po śmierci córeczki Stasi)".  

W 1962 r. w Sali Kameralnej Filharmonii Narodowej wysłuchałem jeszcze jednego dzieła "Stabat Mater" - Krzysztofa Pendereckiego do tekstu łacińskiego. Kompozytor trzy chóry biorące udział w wykonaniu rozstawił w trzech miejscach: jeden na estradzie, drugi z boku po prawej stronie, a trzeci na końcu sali. Chór na estradzie wykonywał partie w konwencji chorału gregoriańskiego, a pozostałe - współczesne. Czyniło to wstrząsające wrażenie.  

Wielki Post wieńczy Triduum Paschalne, a w nim Noc Zmartwychwstania Pańskiego. Wielkanoc to najstarsze święto w Kościele, obchodzone już w czasach apostolskich. Symbolicznym tego wyrazem jest świętowanie niedzieli jako "Dies Dominica" czyli Dnia Pańskiego. Na tym dniu opiera się cała filozofia wiary, nadająca życiu ludzkiemu wymiar transcendentny. Dopiero Zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa, prawdziwego Boga i prawdziwego Człowieka, przywołuje nadzieję, że i my wraz z Jezusem Chrystusem zmartwychwstaniemy.  

Wielkanoc jest świętem ruchomym, obchodzonym w pierwszą niedzielę po wiosennej pełni księżyca i jest główną uroczystością (świętem) roku liturgicznego. W Polsce Wielkanoc rozpoczyna uroczysta rezurekcja odprawiana bądź wieczorem w Wielką Sobotę, bądź w niedzielny poranek, połączona z procesją "cum Sanctissimo" (z Najświętszym Sakramentem) z Grobu wyjętym.  

Święto Zmartwychwstania Pańskiego podobnie, jak wszystkie inne uroczystości Kościoła, poruszało serca ludzkie do twórczości. Jednym z najpopularniejszych utworów muzycznych inspirowanych świętem Zmartwychwstania Pańskiego jest "Alleluja" z oratorium "Mesjasza" Jerzego Fr. Haendla (1685-1759 r.). Podczas jednego z pierwszych wykonań tego dzieła, obecny król, po usłyszeniu początkowych taktów "Alleluja" powstał, a za nim cała sala. Zwyczaj ten utrzymał się w Anglii do dziś.  

Najstarszą polską pieśnią wielkanocną jest "Chrystus zmartwychwstał jest". Równocześnie jest to najstarszy zapisany w języku polskim utwór poetycki, zamieszczony w graduale katedry w Płocku z 1365 r. Tę pieśń śpiewano na przemian z łacińskim tekstem sekwencji wielkanocnej podczas procesji rezurekcyjnej.  

"Chrystus Zmartwychwstał jest - Nam na przykład dan jest, iż mamy zmartwychpowstać - z Panem Bogiem królować - Alleluja!"  

Dziś bodaj najpopularniejszą pieśnią wielkanocną jest "Wesoły nam dzień dziś nastał", pieśń z XVII wieku nieznanego autora, złożona z siedemnastu zwrotek trzywersowych. Melodię autor tekstu zaczerpnął z innej pieśni z XVI wieku.  

Jan Lechoń (1899-1956 - brat Zygmunta Serafinowicza z Lasek) w swoim wierszu "Wielkanoc" ukazuje nam Chrystusa Zmartwychwstałego z chorągiewką w ręku i łowicką dziewczynę, która ujrzawszy Pana, upadła na kolana i krzyknęła: "Chryste! Bije głową o ziemię z serdeczną rozpaczą, a Chrystus się pochylił nad klęczącym ciałem i rzeknie: Powiedz ludziom, niech więcej nie płaczą, dwa dni leżałem w grobie. I dziś zmartwychwstałem".  

Oby ta prawda o Zmartwychwstałym Panu dotarła dziś i do tych, którzy wątpią, którzy czują się zapomniani i odrzuceni... Kiedy wydaje nam się, że mrok nieodwracalnie zapanował nad światem, pamiętajmy, że po Wielkim  Piątku, zawsze nadchodzi Niedziela Wielkanocna.  

Pochodnia kwiecień 2000  

 

Świąteczne koncerty  

  14 grudnia ub. roku w Pałacu Namiestnikowskim, dziś siedzibie prezydenta RP, odbył się koncert kolęd w wykonaniu chóru "Leśne Ptaki" z Zakładu dla Niewidomych w Laskach, pod dyrekcją siostry Blanki Wąsalanki. W Sali Zimowej o doskonałej akustyce, zebrało się 55 pań ambasadorowych. Rolę gospodarza pełniła żona prezydenta - Jolanta Kwaśniewska.  

Występ chóru wywołał prawdziwy entuzjazm. Jako towarzyszący mu soliści wystąpili: dobrze nam znany tenor Janusz Kowalski i sopran Anna Kuszaj, obecnie uczennica warszawskiej szkoły muzycznej. W programie wśród 16 kolęd polskich zamieszczono jedną austriacką - "Cicha noc..." Franza Grubera (1787-1863 r.). Rozpoczęto jej śpiew w języku oryginału, czyli niemieckim, a następnie angielskim. Do tego śpiewu dołączyły niemal wszystkie panie ambasadorowe. I wreszcie w opracowaniu na chór wykonano ją po polsku.  

Brawom i zachwytom nie było końca. Pani prezydentowa mówiła z ogromnym wzruszeniem o chórze, siostrze Blance i o pięknie kolęd polskich. Myślę, że tego rodzaju występy dobrze przyczyniają się sprawie niewidomych.   

Redakcja "Pochodni" składa serdeczne gratulacje zarówno wykonawcom, jak i siostrze Blance, niezmordowanej propagatorce kultury polskiej.  

18 grudnia ubiegłego roku w sali Domu Dziewcząt Ośrodka Szkolno-Wychowawczego im. Róży Czackiej w Laskach odbył się koncert kolęd słynnego zespołu "Arka Noego". W ramach występu miała miejsce premiera kilku nowych aranżacji kolęd polskich oraz utworów specjalnie skomponowanych na tę okoliczność. Sala wypełniona po brzegi przez dzieci z Lasek po prostu oszalała z entuzjazmu. Całość była filmowana przez Telewizję Polską. W opracowanej wersji program ten wyemitowano w wieczór wigilijny.  

Prezes Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi Władysław Gołąb, dziękując młodym artystom, między innymi powiedział:  

- Za kilka dni będziemy łamać się opłatkiem, który jest symbolem Jezusa, czyli Miłości. Wy, drodzy artyści, poprzez swój występ dzielicie się z nami właśnie tą Miłością, ale jeszcze czymś innym - wielkim talentem, jakim was Bóg szczodrze obdarzył. Dziękuję wam za Miłość i za ten piękny śpiew, który nas ubogacił i zachwycił.  

Na zakończenie wzajemnie obdzielono się prezentami: dzieci i młodzież z "Arki Noego" obdarowały dzieci z Lasek, a dzieci z Lasek swoich uroczych gości.   

   Pochodnia  luty 2002