Ireneusz Morawski  

Jak Laski wpłynęły na moje życie  

Fragmenty  

 

 W przedszkolu w Laskach od porannej pobudki aż do modlitwy wieczornej, zajmowała się nami i opiekowała siostra Germana. Oczywiście zjawiały się i inne siostry, ale ona była głównym motorem sprawczym naszych przygód i rozwoju. I ona działała tak, aby ani jeden dzień nie został zmarnowany na naszej drodze do wiedzy o świecie istniejącym dookoła nas. Przypominam sobie, że codziennie czekały nas jakieś poznawcze atrakcje. W czasie mojego pobytu w Laskach prowadzono duże gospodarstwo rolno-ogrodnicze, więc z siostrą Germaną bardzo dokładnie zwiedzaliśmy poszczególne jego fragmenty. W oborze uczyliśmy się doić krowy, stąd wiemy, jak wygląda krowa od strony brzucha, a także na rozkaz siostry Julianny krowy podnosiły nogi, żebyśmy mogli obejrzeć racice oglądaliśmy świnie i małe prosiaczki, króliki, i też gniazdo jaskółek, które się w tej ciepłej oborze zainstalowały. Powiem też, że nie szczędzono nam obejrzenia wiszącej na hakach, sparzonej już, przygotowanej do rozebrania na części świni, żebyśmy wiedzieli, że mięso, które dostajemy na obiad jest właśnie kawałeczkiem tego zwierzęcia. Chodziliśmy też do zakładowej szklarni, żeby sukcesywnie oglądać rozwijanie się roślin, z pomocą siostry rozbieraliśmy pąki tulipanów, żeby zobaczyć, że po zdjęciu kolejnej warstwy naskórka wyłoni się prawdziwy kwiat. Własnymi łapkami ubijaliśmy też kapustę do kiszenia, oglądaliśmy też tę samą kapustę przy jej szatkowaniu i kiszeniu jej w beczkach, i kiszenie ogórków, i pamiętam, jak robiliśmy w butelkach masło, które nie chciało się ścinać, aż przyszła siostra z kuchni i poradziła, żeby butelki wstawić do ciepłej wody. O, jakaż to była radość, gdy potem z butelek wytrząsaliśmy maślankę z grudkami gotowego masełka. Na pewno w Laskach były jakieś koty, ale żeby w nas na długo utrwalić przeżycie z obejrzenia kota, urządziła nam siostra Germana wyprawę do państwa Orzechowskich w Sierakowie (wieś oddalona kilka kilometrów od zakładu) , gdzie czekał na nas ładny kot, który dał się dokładnie obejrzeć, a pani Orzechowska długo opowiadała nam o jego obyczajach. W Laskach wszystko wolno nam było wziąć do ręki, powiem więcej: w Laskach trzeba było obejrzeć dotykowo wszystko, co obejrzeć się dało. Pamiętam, że nie brzydziliśmy się żab, dżdżownic, gąsienic i ślimaków. Miałem w ręku pszczołę, trzmiela i szerszenia też. Nie szkodzi, że te owady były nieżywe. Może to nawet lepiej dla trzymających je w dłoni. Oglądałem też wyjętą ze spirytusu żmiję.  

Gdyby nie pobyt mój w Laskach, gdyby nie ofiarna praca wielu sióstr i siostry

Germany, nigdy nie włożyłbym ręki do prawdziwej dzieży z prawdziwym ciastem chlebowym, nie uruchomiłbym własnoręcznie maszyny, która trójpalczastą, żelazną łapą to ciasto mieszała, nigdy nie dotknąłbym prawdziwej piły tarczowej zwanej krajzegą, w prawdziwej kuźni nie obejrzałbym narzędzi kowalskich, nie umiałbym odróżniać liści dębu od asymetrycznych liści wiązu, nie dotknąłbym gniazdka skowronków, w którym w dodatku rozpierało się podrzucone pisklę kukułcze, nie jeździłbym prawdopodobnie     nigdy na osiołku, który zresztą parę razy mnie zrzucił

 

 

W październiku czy listopadzie roku 1941 kilkunastoosobową grupą dzieci młodszych zamieszkaliśmy w domu Królowej Jadwigi. Dziewczynek na pewno było pięć, a chłopców... Może dwunastu. Podzieliła nas siostra Germana na “Gromadki” i wieczorami prowadziła z nami wiwisekcje w sprawie minionego dnia. Każdy musiał opowiedzieć, jakie popełnił niegodne uczynki, a gdy próbował coś zataić, koledzy zwracali mu uwagę - np. “A ty po obiedzie powiedziałeś takie brzydkie słowo. Przekląłeś”. Chodziło o słowo “cholera”  lub “psia krew”. Nie trzeba było wieczorem cytować tych brzydkich słów, pewnie po to, żeby się nimi zbędnie nie delektować. W ramach zabiegów samowychowawczych wprowadziła też siostra Hasło “gromas” (to ja wymyśliłem to słowo), które było wezwaniem do zaprzestania niewłaściwego zachowania - brzydkich słów, szczypania, drapania itd. Jeszcze inną formą wieczornej samooceny było wyrażenie oceny minionego dnia w formie pewnych oznaczeń. Na przykład wiosną każdy z nas dostawał kilka kartoników z wykonanymi w brajlu okienkami, do których wpinało się rozwinięty kwiat, gdy dzień był udany i stulony pąk, gdy dzień całkiem się nie udał. Były też pąki, które zaczynały się rozwijać na oznaczenie dni takich sobie. Kwiaty i pąki przygotowywały siostry

z wiadomej sobie materii, umocowanej na odpowiednim druciku. Ileż trzeba było włożyć pracy w przygotowanie kartoników z okienkami i drucików z kwiatkami, pąkami i pąkami w połowie. A w czerwcu, w miesiącu Serca Jezusowego, kwiatki i pączki zostawały zastąpione serduszkami w całości z papieru ściernego, z papierem ściernym w połowie, albo zupełnie gładkie jako nagroda po dobrze spędzonym dniu. A kiedy zbliżało się Boże Narodzenie, na półce stanął żłobek, do którego wkładaliśmy źdźbła sianka  po spełnieniu dobrego uczynku. Takie to były przemądre zabawy siostry Germany. Dodam, że w tych wieczornych rachunkach sumienia znajdowało się miejsce na pewną analizę, bo trzeba też było odpowiedzieć na pytanie: “dlaczego”? Dlaczego przeklinałeś, dlaczego podrapałeś Krysię, dlaczego wrzuciłeś Maniusiowi mydło do zupy, dlaczego, dlaczego??? W czerwcu 2006 roku odwiedziliśmy grób siostry Germany. Czy w Laskach podtrzymuje ktoś tradycję jej metod? Jeśli tak, to jak ten ktoś te metody udoskonalił, a jeśli nie, to jeszcze jedno “dlaczego”?

W domu św. Rafała rozpoczęliśmy kolejną zabawę wychowawczą. Siostra Germana stworzyła organizację “Rycerzyków”. Chłopiec zostawał pasowany na Rycerzyka i to był pierwszy stopień. Stopni wtajemniczenia było trzy, ale nie pamiętam, czy ktokolwiek osiągnął stopień trzeci, a nawet drugi. Widoczną odznaką Rycerzyka było “Słoneczko”. Ono było wyhaftowane na zwyczajnej  szmatce na agrafce, którą to szmatkę należało nosić z dumą i zawsze, to znaczy na wakacjach też. A podczas wakacji zaczepiały mnie dzieci i dorośli też pytając, po co noszę taki-jakiś gałganek. Stąd wnoszę, że Słoneczko nie wywoływało zachwytów otoczenia, ale będąc Rycerzykiem starałem się pogardzać pogardą i nosić je z dumą. Nadała też siostra Germana Rycerzykom “Prawo Rycerzyka”. Miałem taki wąski, niegruby, zapisany brajlem zeszycik, który nosiłem w kieszeni na piersi i starałem się dość często go czytać. Taki zeszycik dostawał każdy Rycerzyk. Nie było w Laskach żadnej brajlowskiej drukarki, więc te zeszyciki ktoś przepisywał ręcznie i mozolnie. A może to była pani Janina Kozarówna, która nadal odwiedzała popołudniami naszą grupę i nadal cichym, ciepłym, tajemniczym  głosem opowiadała długachne bajki, a my słuchaliśmy w ciszy i zachwycie siedząc grzecznie na podłodze dookoła “baśniarki”. Nie pamiętam już dzisiaj sformułowań prawa Rycerzyków, ale na pewno zawierało ono same szlachetne idee,  wskazówki i wymagania. Na pewno powinniśmy kochać bliźniego, pomagać rówieśnikom, rodzicom i dorosłym, być dzielnymi, bronić słabszych, kochać i szanować przyrodę i całe materialne otoczenie, tępić wszystko, co negatywne, nieprzyzwoite i podłe. Podzieleni zostaliśmy na szóstki, a na czele szóstki stał “Szóstkowy”, który winien świecić przykładem. Nadal wieczorami odbywały się rachunki sumienia, analizy i oceny minionego dnia, nadal Rycerzyk miał obowiązek przywołania do porządku kolegę, który się zapomniał i grzeszył, nadal w okresie świąt stał “żłobek dobrych uczynków”. Ocenialiśmy też czyny bohaterów bajek. Janek uciekł z domu od złej macochy, ale wprawił ucieczką w rozpacz kochającego go ojca. Czy Janek postąpił właściwie?  I to były ostatnie już bajki w moim życiu.

Z kwartalnika "Laski" 2007