Moje wspomnienie o Andrzeju Galbarskim

Ireneusz Morawski

Kiedy poproszono mnie o napisanie tekstu o Andrzeju Galbarskim, pomyślałem, iż mogę napisać jedynie bardzo osobiste wspomnienie, nie zaś biografię czy rzetelną

historię życia. Przedstawię go więc takim, jakim znałem i zapamiętałem.

Z Andrzejkiem Galbarskim (Jędrkiem) poznaliśmy się w przedszkolu Zakładu dla Dzieci Niewidomych w Laskach. Ja stałem się przedszkolakiem we wrześniu roku

1940. Niedługo potem zjawił się Jędrek. Przywiozła go jego siostrzyczka Zosia, która wtedy miała lat może piętnaście. Mówię "przywiozła", ale wtedy do Lasek najczęściej chodziło się na piechotę od tramwaju w Boernerowie (dzisiejszym Bemowie), albo, jeśli ktoś miał szczęście, jeździło "Błyskawicą" pana Kuczyńskiego, czyli wypchaną słomą furmanką, która za sprawą dwóch koni i bata mknęła z Warszawy do Izabelina po słynnych kocich łbach szosy izabelińskiej.

Zosia była jedyną opiekunką Andrzejka. Mama Andrzejka umarła chyba niedługo przed wojną, a ojca zastrzelili Niemcy zaraz na początku wojny w rodzimym Celestynowie.

W roku 1941/42 z Andrzejkiem i Basią Piszcz zostaliśmy zakwalifikowani do pierwszej klasy szkoły powszechnej i razem trzymaliśmy się aż do klasy trzeciej.

Z tamtych czasów utkwiła mi w pamięci pierwsza książka, jaką siostra Monika wypożyczyła Andrzejkowi z laskowskiej biblioteki, a mianowicie jakaś bajka

o psie Cezarze. Pamiętam też dokładnie, jak jeszcze w przedszkolu uczestniczyliśmy w koncertach, jakie wieczorami dawał na skrzypcach pan Włodzimierz Bielajew,

który w czasie wojny przebywał w Laskach wraz z rodziną. W domu św. Antoniego, w jadalni, która zaraz po śniadaniu stawała się naszą bawialnią, a po obiedzie

świetlicą uczęszczających do szkoły dziewczynek, pan Bielajew grał różne utwory skrzypcowe, a w tym bardzo chętnie obertasy i kujawiaki Wieniawskiego.

Siostra Germana zabierała nas tam z naszego pokoju na pięterku i uczyła słuchać dobrej muzyki w ciszy i skupieniu. Dopiero jako dorosły człowiek zrozumiałem,

jak mądre i pedagogicznie doskonałe było to uczenie nas od małego słuchania dobrej muzyki.

W listopadzie 1941 roku przeniesiono całą grupkę dzieci z domu św. Antoniego do domu Królowej Jadwigi, który był własnością państwa Dernałowiczów. Było tam pianino i choć jeszcze nikt z nas nie uczył się muzyki, słyszeliśmy o tonacji A-dur czy d-moll. Wspólnie z Andrzejkiem dziwiliśmy się nieraz nad tajemnicą tych dur i moll, a tu pewnego dnia Jędrek powiedział mi, że już wie, na czym tajemnica tonacji polega. Bardzo też szybko odkrył, jak zrobić, żeby śpiewać drugim głosem. Pamiętam, jak dobrał drugi głos do kolędy "W żłobie leży". A kiedy nauczyliśmy się nazw poszczególnych dźwięków, przekonaliśmy się, że Jędrek

rozpoznaje je bezbłędnie i to zarówno uderzone pojedynczo, jak i w akordach. Dowiedzieliśmy się, że taką zdolność nazywa się słuchem absolutnym. Jędrek od razu okazał się też najlepszy z nas w wykonywaniu śpiewów gregoriańskich, których jeszcze w domu Królowej Jadwigi zaczął nas uczyć pan Kotowicz. Pełnił on w laskowskiej kaplicy funkcję organisty, a ściślej fisharmonisty, bo tylko taki instrument się w kaplicy znajdował. W nauczaniu śpiewu gregoriańskiego był wymagający i, trzeba przyznać, cierpliwy, gdy długimi kwadransami uczył nas cieniowania rozwlekłych niuansów Kyrie Eleison czy Deo gratias - Alleluja, Alleluja. Andrzejkowi przychodziło to z wyjątkową łatwością.

W moich wspomnieniach śpiew wiąże się mocno ze świętami Bożego Narodzenia. W Laskach czas śpiewania kolęd rozciągał się pomiędzy Wigilią a świętem Matki Boskiej Gromnicznej, to jest 2 lutego. W bawialni w domu Królowej Jadwigi na pierwszym piętrze mieliśmy choinkę, która przez cały ten czas pachniała doniosłą wonią prawdziwych świerków, choinkowych jabłuszek, pierników i niedotykalnym zapachem zapalonych woskowych świec. W piecach siostra Małgorzata paliła prawdziwymi bierwionami żywicznego drewna, które co parę dni przywoził pan Heniuś Zarzecki wozem zaprzężonym w dwa wdzięczne osiołki. My zaś cały wieczór znosiliśmy naręcza polan, które w sieni układały w wysokie sągi siostra Germana oraz chyba Urszula i Bogdana. W takiej aurze huczącego pieca, zapachu świerków, jabłek

i świec śpiewaliśmy wieczorami kolędy, a Jędrek Galbarski dobierał drugi głos, w czym starali się mu pomagać bardziej muzykalni koledzy.

Pewnego dnia z wojennej tułaczki wrócili właściciele willi i w roku szkolnym 1943/44 przeniesiono chłopców do częściowo spalonego domu św. Stanisława. Właśnie

tu niektórzy z nas zaczęli regularne lekcje muzyki u pana Dolańskiego. Z Andrzejkiem i Basią byliśmy już w trzeciej klasie. Pan Dolański uczniów takich jak ja uczył wprawek i prostych melodii. Jędrek natomiast awansował szybciej i grywał utwory bardziej ambitne, może nawet grał sonatę C-dur Mozarta. Nieprzytulnie było w tym domu św. Stanisława - dusząca woń ścian ochlapanych wapnem, zapach kotłowych zup przywożonych w bańkach z kuchni centralnej, sufity podparte drewnianymi drągami, wielka sypialnia na trzydziestu, a może i więcej chłopa, nieprzyjemnie cuchnące ubikacje i butwiejące kratki w łazienkach, w prysznicach

wyłącznie zimna woda, popołudniowe obieranie ziemniaków i usypiające brzdąkanie na fortepianach, docierające z różnych pomieszczeń, a nade wszystko wiszące w powietrzu poczucie wojennego niepokoju. Toteż z niekłamaną radością wyjechaliśmy na wakacje w 1944 roku nie wiedząc, że do Lasek wrócimy dopiero we wrześniu roku 1945. Oczywiście na wakacje wyjechali ci wszyscy, którzy mieli gdzie wyjechać. Sieroty, więc i Andrzejek Galbarski, zostały w Laskach. W sierpniu tego roku wybuchło Powstanie Warszawskie.

Mieszkałem wtedy wraz z rodzicami w Częstochowie na przedmieściu zwanym Dębie. Jakież było moje zdziwienie, gdy pewnego listopadowego popołudnia zapukała do naszych drzwi nieznajoma kobieta mówiąc, że przyjechała specjalnie do mnie. Owa pani przywiozła mi dwa dość grube, zapisane skrótami brajlowskimi zeszyty, które okazały się być dwoma listami od moich kolegów - od Waldka Szafrańca i Andrzejka Galbarskiego. Koledzy opisywali mi rozmaite wojenne zdarzenia i przygody. Pisali, że okna na parterze domu św. Stanisława zabito deskami i zabezpieczono warstwą piasku, że były okropne "buch", bo nadlatywały samoloty i rzucały bomby oraz że w Laskach leczą się ranni powstańcy. Dowiedziałem się też, że dla tych, którzy zostali w Laskach, kontynuowana jest szkolna nauka.

Gdy we wrześniu 1945 roku wróciłem do Lasek, Andrzej był już w klasie piątej, a mnie zapisano na listę klasy czwartej. Strata tego roku przyniosła poważne konsekwencje w moim życiu, ale to już zupełnie inna historia, jak mawiał angielski bajkopisarz.

W Laskach kładziono duży nacisk na kształcenie muzyczne, dlatego niedługo po wojnie zatrudniono panią Janinę Stanowską do indywidualnych lekcji gry na fortepianie.

Wtedy też na pierwszym piętrze domku zwanego "Watykan" zamieszkał na stałe Profesor Witold Frieman - pianista i kompozytor. Profesor Frieman znakomicie prowadził dwa chóry - dziewczęcy i chłopięcy (a właściwie to męski, bo najmłodszy chórzysta miał lat przynajmniej 16), komponował i aranżował muzykę do przedstawień i pokazów (słynne Jasełka do tekstów Marii Konopnickiej, które wystawiano dla poważnych gości), dawał koncerty, które uzupełniał ciekawym komentarzem. Ponadto, oczywiście, uczył gry na fortepianie. W pamięci zapadł mi egzamin wstępny, który wręcz przypominał Sąd Ostateczny. Profesor wraz z wysokim areopagiem fachowców typował uczniów dla siebie, a pozostałych przeznaczał dla pani Stanowskiej. Oczywiście Andrzej Galbarski trafił do Profesora.

Pamiętam, że po jakimś czasie pracowicie ćwiczył sonatę Beethovena. Doskonale opanował też brajlowską muzykografię.

Kiedy Andrzej skończył siódmą klasę, zorganizowano w Laskach przyspieszony kurs szkoły średniej dla zdolniejszych uczniów. Był to kurs, który uzupełniał i rozszerzał materiał szkoły zawodowej. Potem niektórzy z nich kończyli naukę w liceach - jak to się dzisiaj subtelnie nazywa - integracyjnych. Wacek Kamiński i Andrzej Galbarski zostali przyjęci do liceum w Boernerowie.

Chłopcy przyjeżdżali do Lasek w soboty po południu i przywozili nam listy od dziewcząt z Boernerowa, a gdy wracali w niedziele zabierali pocztę do dziewczyn.

Utarł się wtedy jakże przyjemny zwyczaj, że dwa razy w roku organizowano dla chłopców w domu św. Teresy zabawy taneczne, na które zapraszano właśnie dziewczęta z Boernerowa. Ach, o tych zabawach można by napisać osobny felieton. Nie szkodzi, że dysponowaliśmy dość skromną orkiestrą. Do tańca przygrywały dwa akordeony, czasem razem, czasami osobno, no i fortepian. Akordeonistów pamiętam dwóch: Janek Adasiewicz i Zygmunt Klamek. Natomiast przy fortepianie zasiadało na zmianę znacznie więcej pianistów, a wśród nich Andrzejek Galbarski. Do dziś wspominam, z jakim rozmachem grał polkę "Tańczące palce" Kwiecińskiego i inne kawałki taneczne.

Ostatni raz widzieliśmy się chyba w roku 1951, gdy po maturze w towarzystwie Ali i Maryli - naszych dwóch koleżanek z Boernerowa - przyjechał do Wrocławia.

We Wrocławiu byli chyba tydzień. Potem już się nigdy nie spotkaliśmy - z dziewczynami też.

Nieraz, gdy przyjeżdżałem do Warszawy, miałem zamiar odszukać w PZN Andrzeja, ale z drugiej strony czułem, że mamy sobie coraz mniej do powiedzenia. Kiedyś w Pochodni przeczytałem o nim dość długi szkic, z którego między innymi dowiedziałem się o jego upodobaniach do majstrowania przy samochodach, a potem z prawdziwym żalem usłyszałem o jego odejściu na stronę wiecznej ciszy. Cisza ta jest tak wielka, że nawet absolutnie słyszące ucho nie wyłowi z niej żadnego    dźwięku. Taka ta cisza jest...

NMN12-2004