Filantropia czy samodzielność - niewidomi a widzący

Problemy, wymienione w tytule niniejszego artykułu są stare i pewnie urosła im już długa broda. Niestety, wciąż są jeszcze aktualne, palące i wymagają jakiegoś rozsądnego przemyślenia i rozstrzygnięcia.  

Pozwolą czytelnicy, że obce słowa: caritas i filantropia zastąpię wyrazem polskim - dobroczynność i że od tego problemu zacznę.  

Naprawdę złość mnie bierze, gdy ciągle słyszę wymyślanie na dobroczynność i przypisywanie jej negatywnej roli w przeszłości. Jednym z takich zarzutów, czynionym dobroczynności, jest twierdzenie, że była "plasterkiem na rany społeczne ustroju kapitalistycznego", że poprzez dobroczynność państwa kapitalistyczne uchylały się od obowiązku opieki społecznej nad obywatelem, potrzebującym tej opieki. Owszem, bywo i tak, szczególnie w ostatnich latach, w okresie, gdy tak już być nie powinno. Słuszne są również zarzuty, że niektórzy dobroczyńcy na spełnianiu dobroczynności wcale nieźle wychodzili, uzyskując w zamian różne ulgi w podatkach od swych fortun. Ale nie zawsze tak było i nie wszyscy dobroczyńcy kierowali się tak niskimi pobudkami.  

Dla przykładu przypomnę wielkiego patriotę i dobroczyńcę -                                                              Stanisława Staszica, który w życiu prywatnym był niesamowitym sknerą, a wszystkie swoje, zresztą znaczne dochody, przeznaczał na finansowanie różnych akcji dobroczynnych. Wymienię tylko te największe: ufundowanie Warszawskiego Towarzystwa Naukowego, dla którego zakupił specjalny gmach, zwany dziś pałacem Staszica, obecnie siedziba Polskiej Akademii Nauk oraz zakupienie i przekazanie chłopom wielkich dóbr na Hrubieszowszczyźnie - była to właściwie pierwsza w Polsce spółdzielnia rolników, czyli, jakbyśmy mogli ją nazwać po dzisiejszemu - spółdzielnia produkcyjna. Staszic wybudował również wielkie zakłady produkcyjne na Kielecczyźnie - a podobno nawet przeznaczył czterdzieści tysięcy złotych na Instytut Głuchych w Warszawie. Czyż możemy nazwać "plasterkiem" lub czy możemy posądzić Staszica o jakieś osobiste wyrachowanie?

I dlatego wydaje mi się, że zgeneralizować tego zagadnienia i potępiać go w czambuł nie można.  

Dobroczynności należy się przyjrzeć w perspektywie rozwoju form współżycia ludzkiego, podobnie, jak traktujemy okresy produkcyjne w ekonomii.  

W zamierzchłych czasach funkcja państwa była zupełnie inna niż dzisiaj. Sprawy socjalne nie wchodziły w zakres działalności państwa. Nie wchodziły one nawet w zakres działalności miasta. Ubogimi zajmowały się przede wszystkim klasztory, parafie i ludzie prywatni. Klasztory i parafie, zgodnie ze swymi nakazami religijnymi, organizowały jałmużnę dla ubogich i wzywały wiernych do wspomagania ubogich i kalekich. I dobrze, że to robiły.  

W miarę zmieniania się stosunków produkcyjnych i społecznych, albo mówiąc inaczej, w miarę wzrostu centralizmu państwowego, państwo skupia w sobie coraz więcej różnych zadań. Dobroczynność przejmuje miasto, a dopiero w ostatnich dziesiątkach lat naszej ery podejmuje ją państwo za pośrednictwem samorządu lub obok niego. Trudno mieć pretensję do historii, że właśnie tak te sprawy ułożyła.  

Inaczej zagadnienie to wygląda dzisiaj, a szczególnie w państwach socjalistycznych. Dziś filantropia jest przeżytkiem. Dziś miejsce litości i wsparcia zajmuje samopomoc i organizacja samych zainteresowanych, którzy zrzeszają się w potężne związki zawodowe, spółdzielnie czy też w samopomocowe stowarzyszenia społeczne. Wprowadza się i rozbudowuje cały system ubezpieczeń społecznych. Miejsce litości musi zająć poczucie obowiązku powszechnego świadczenia jednych na rzecz drugich. Pomoc dla człowieka, znajdującego się w ciężkich warunkach, nie powinna być kwestią łaski, lecz prawem i obowiązkiem.  

Formy dzisiejszej opieki społecznej coraz bardziej oddalają się od dawania, a zmierzają do usamodzielnienia każdego człowieka, dobrania nu takiej pracy, którą jest zdolny wykonać. Dotychczasowa dobroczynność jest dziś uwłaczająca dla obu stron, a więc zarówno dla dającego, jak i dla korzystającego z niej. Występuje tu bowiem przykry czynnik litości. W ofiarodawcach trzeba wzbudzić litość, trzeba ich wzruszyć, a otrzymujący pomoc musi umieć to czynić; a więc jęczy, płacze, płaszczy się, a nawet często bezczelnie kłamie. Jakiż jest tego rezultat? Biedny nie zapewni sobie lepszej sytuacji życiowej, a traci godność osobistą i szacunek dla siebie.  

W mojej ocenie dobroczynność przynosi więc dziś więcej zła, niż dobra, i nie należy jej popierać ani tym bardziej zachęcać niewidomych do budowania na niej czegokolwiek.  

Bardzo mi się podobało stanowisko pani Haliny Banaś, wyrażone w referacie, wygłoszonym na konferencji w Muszynie. Pani Banaś, rozpatrując zagadnienie w perspektywie historii, nie potępiła dawnej dobroczynności, a żądała dobroczynności mądrej, opartej na przesłankach rozumowych, i właśnie te rozumowe przesłanki doprowadzają nas do zastępowania dobroczynności organizacją samopomocy i różnymi formami zabezpieczenia społecznego. Godzę się również z panią Banaś i tym, że niewłaściwym jest przeciwstawianie dobroczynności pojęciu samodzielności. Wydaje mi się, że są to pojęcia zupełnie odrębne i niezależne od siebie.  

Przejdźmy do drugiej sprawy. Do sprawy stosunków między niewidomymi a widzącymi. Dużo atramentu wypisało się w tej sprawie. Niestety, jakże dalecy jesteśmy od jako tako rozsądnego rozwiązania tego zagadnienia. Niewidomi na ogół skłonni są winę składać na widzących. Wydaje mi się jednak, że to my jesteśmy bardziej winni. Nie próbuję nawet szerzej rozwijać tego tematu i uzasadniać swojego twierdzenia. W rozpatrywaniu tego problemu musimy ciągle jednak pamiętać, że nie my widzącym, a widzący nam są niezbędnie potrzebni. Uświadomiwszy sobie to, u siebie przede wszystkim będziemy szukali zmiany w postępowaniu w stosunku do widzących. Polski Zwiiązek Niewidomych musi zająć się tymi zagadnieniami i wypracować wytyczne zarówno dla organizacji, jak i dla członków.  

Do napisania tego artykułu skłaniają mnie nie tyle powyższe, może nazbyt teoretyczne rozważania, ile sprawy już aktualne, postawione w Muszynie, zarówno przez kolegę Zygmunta Jursza, jak i panią Halinę Banaś. Mam na myśli pracowników powiatowych i organizowanie kół przyjaciół niewidomych.  

W sprawie pełnomocników powiatowych - godzę się z potrzebą stworzenia takich stanowisk. Mam tylko zastrzeżenia do nazwy "pełnomocnik". W słowie tym zawiera się bowiem pewne pojęcie władzy, instytucji. Może to niekorzystnie wpływać na wewnętrzną postawę owych "pełnomocników". Nazwę proponuję zmienić na "opiekun niewidomych". Niechaj w psychice tych ludzi wytwarza się postawa opiekuńcza, a nie władcza. W zakres działania takiego opiekuna powinna wchodzić nie tylko, jak stawia Zygmunt Jursz, obrona niewidomych, ale i pomoc dla nich.  

Pani Halina Banaś zachęca Związek do organizowania kół przyjaciół niewidomych. Przypuszczam, że myśli o kołach podobnych do tego, jakie istnieje w Łodzi. Stanowczo wypowiadam się przeciw takim kołom. Byłaby to bowiem jeszcze jedna instytucja dobroczynna, w ujemnym tego słowa znaczeniu, działająca według życzeń czy kaprysów jej przywódców i uprawiająca miłosierdzie.  

Polski Związek Niewidomych dąży do ujęcia możliwie jak największej ilości spraw naszej społeczności w swoje ręce, pragnie być jedynym reprezentantem ogółu niewidomych w Polsce. W zapędach niektórych naszych działaczy powstają szkodliwe tendencje do odebrania Ministerstwu Oświaty nawet szkolnictwa niewidomych, a Ministerstwu Pracy i Opieki Społecznej - domów dla starców. Dziwnym się wydaje, że w takim właśnie momencie powstają koncepcje organizowania instytucji konkurencyjnych dla Związku.  

Jak mówiłem wyżej, współpraca z ludźmi widzącymi jest nam niezbędnie potrzebna, i koła przyjaciół również są potrzebne, lecz w żadnym razie nie wolno nam ich organizować jako odrębne stowarzyszenia czy instytucje, bo byłoby to rozbijaniem ruchu jedności niewidomych. Wydaje mi się, że nasz statut trzeba zmienić w tym kierunku, aby ułatwić dużo szerszy napływ do Związku członkom - osobom widzącym, i spośród nich organizować koła przyjaciół. Koła te musiałyby być integralną częścią Związku i działać w najściślejszym z nim powiązaniu i wspólnie określonym kierunku. W ramach organizacyjnych Związku można by nawet przewidzieć pewną stopniowość hierarchiczną tych kół: koło centralne przy Zarządzie Głównym, koła wojewódzkie i powiatowe. Można by organizację kół przyjaciół powiązać z instytucją opiekunów powiatowych.  

O zakresie ich działania napiszę innym razem.

Pochodnia, maj 1958