Wanda Krzemińska  

 

  KS. JAKUB FALKOWSKI  (1775 – 1848)    

 

  OPIEKUN GŁUCHONIEMYCH I NIEWIDOMYCH  

           

Jako dziewiętnastoletni braciszek ze zgromadzenia pijarów, za zgodą swego wuja - proboszcza, wygłosił pierwsze kazanie. Poruszył nim sumienie chciwego sąsiada, który chciał zagarnąć część posiadłości Doliwa Falkowskiego, rodziców późniejszego księdza. Była to skromna szlachta zagrodowa.  

          Kiedy był młodym nauczycielem, zetknął się z głuchoniemym chłopcem. Wynalezioną przez siebie metodą doprowadził swego ucznia do pomyślnie złożonego egzaminu w szkole elementarnej.  

          Cierpliwie zdobywając fundusze na naukę dla głuchoniemych, spotykał się często ze zniewagami. Któryś z możnych panów, chcąc z niego zadrwić, przesłał mu w ozdobnej kopercie jeden grosz i kartkę: „Jaki cel, taki datek”.  

Członek Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, dnia 3 maja 1819 roku otrzymał złoty medal jako organizator Instytutu Głuchoniemych .  

          Bajkopisarz i zasłużony wychowawca, Stanisław Jachowicz dedykował mu wiersz i kilka fraszek. Oto jedna z nich:  

„O mężu pełen cnoty! ... naszejś  ziemi chluba” -  

(ks. Falkowski) „Cyt, cyt! nie plećta bredni,                                

          jać to grzeszny Kuba”.

          Fragment przemówienia przy poświęceniu pomnika księdza Falkowskiego w roku 1875: „Praca ciężka, kamienna, praca u podstaw, pod gniotącym brzemieniem obowiązków społecznych dokonana - zasługą jest i prawo do sławy zdobywa. Może kiedyś ci tylko będą wielkimi, którzy w czynach, z ducha miłości bliźniego zrodzonych, pierwszeństwo odniosą”.   

 

           Barwna postać!  

 Drażliwy, dość gwałtowny. Często niezdecydowany. Niepewny, czy potrafi, doprowadziwszy część swych zamierzeń do realizacji, odpowiednio pokierować działaniami innych. Urodzony nauczyciel i społecznik - organizator. Z dużym poczuciem humoru, jak wielu ludzi spod znaku Byka. Świadom swej drogi, a jednocześni e autentycznie skromny. Cechowała go niezłomność w osiąganiu celów, które uznał za najważniejsze. Otwarty umysł - umiał łączyć teorię z praktyką, niemal do końca życia uzupełniał swą wiedzę. Miał zagorzałych wielbicieli i równie gorących przeciwników.  

Osobista prawość, szczere oddanie się głuchoniemym i ociemniałym, zyskiwały mu szacunek nawet tych, którzy go nie lubili. Jednakże fizjonomista odczyta z portretowego drzeworytu w tej inteligentnej, przystojnej twarzy - oprócz uporu, także niepokój spojrzenia i gorycz zaciśniętych ust.  

 

Kalendarium  

          Urodził się 29 kwietnia 1775 roku we wsi położonej w powiecie siemiatyckim - Budlewie. Uczył się początkowo w Siemiatyczach, odległych, jak pisze w autobiografii, siedem mil od rodzinnego domu. W roku 1792 wstąpił do zgromadzenia księży pijarów, w których szkole średniej kształcił się w Drohiczynie.  

W roku 1800 otrzymał święcenia kapłańskie, następnie zaś zaczął uczyć w pierwszej klasie gimnazjum, które ukończył.  

W roku 1802 poznaje siedmioletniego, głuchoniemego Piotra Gąsowskiego. Współczucie dla losu chłopca wyznaczyło drogę życia młodego księdza.  

W roku 1803 wyjeżdża z kilkoma księżmi na stypendium do Berlina, w celu kształcenia się na uniwersytecie. Po powrocie uczy w Drohiczynie, od 1807 zaś roku, wskrzesiwszy istniejącą tam dawniej szkołę - w Szczuczynie, gdzie pełni też obowiązki proboszcza. Usiłuje leczyć Piotra, pragnąc dojść przyczyn jego kalectwa. Kiedy stosowane ówcześnie sposoby leczenia głuchoty zawiodły, Falkowski stara się opracować własną metodę, doprowadzając do tego, że chłopiec zaczął rozumieć, co się do niego mówi. Praca nauczyciela została wynagrodzona postępami ucznia tak dalece, że Piotr mógł chodzić do szkoły z dziećmi słyszącymi.  

Sprawa Piotra Gąsowskiego nabrała wielkiego rozgłosu i w roku 1809 ks. Falkowski zostaje zaproszony wraz z wychowankiem do Warszawy. Najwyższa Izba Edukacji zażądała, aby opiekun przedstawił Piotra na publicznym zebraniu oraz wyjaśnił swoją metodę nauczania. Taki był początek zamysłu ufundowania Instytutu dla Głuchoniemych.  

          W roku 1813 ks. Falkowski występuje ze zgromadzenia pijarów.  

          W 1815 roku Towarzystwo Przyjaciół Nauk wznawia sprawę Instytutu. Ks. Falkowski jest świadom, z jakimi trudnościami będzie się musiał borykać. Mieszka nadal w Szczuczynie, gdzie w roku 1807 z wielkim staraniem odnowił kościół oraz budynki szkolne, zniszczone postojami wojsk. W tejże miejscowości założył szkołę specjalną dla kilkorga dzieci głuchych i dzieci niewidomych.  

Wahania przecięły słowa Stanisława Staszica, skierowane do księdza Falkowskiego: „Polakiem jesteś i kapłanem; winieneś pomoc twoim rodakom, winieneś wsparcie niedołęstwu, winieneś ofiarę krajowi”.  

Tego samego więc roku, w lipcu, wyjeżdża do Wiednia, aby tam przyjrzeć się pracy instytutu dla głuchoniemych. Zabiera ze sobą Gąsowskiego i dwóch innych wychowanków. W Wiedniu pilnie przygląda się także pracy szkół rzemieślniczych i zwiedza nowo otwarty Instytut Politechniczny. Wiele przesiaduje w bibliotekach. Doskonale zdaje w Wiedeńskim Instytucie dla Głuchoniemych egzamin i otrzymuje dyplom. Dwa miesiące spędza potem na podróżach po Austrii, zwiedzając szkoły i zakłady wychowawcze.  

          W roku 1816 wraca do kraju. Podczas kilkudniowego pobytu w Krakowie zdaje egzamin w Uniwersytecie Jagiellońskim i za odczytaną oraz obronioną rozprawę o nauczaniu głuchoniemych otrzymuje stopień doktora filozofii. Przenosi się na stałe do Warszawy, zatrzymując stanowisko rektora szczuczyńskiego. Jednakże obowiązków nie dało się pogodzić i ks. Falkowski 15 września 1817 roku rezygnuje z poprzedniej pracy.  

23 października 1817 roku zostaje utworzony Instytut. Od samego początku zakład boryka się z wielkimi trudnościami, gdyż otrzymuje zbyt małe dotacje i nie ma siedziby. Mieści się początkowo w dwóch pokoikach, potem w siedmiu w Pałacu Kazimierzowskim, później zaś w wynajętym lokalu przy Krakowskim Przedmieściu.  

Od roku 1819 powiększyło się grono nauczycieli. Między innymi przybyły z zagranicy litograf - dr Jan Siestrzyński. Przyjęto też Wawrzyńca Wysockiego - niegdyś ucznia ks. Falkowskiego, później jego następcę.  

3 maja 1819 roku ks. Jakub Falkowski zostaje powołany na członka Towarzystwa Przyjaciół Nauk i dostaje złoty medal. Przemówienie wygłasza Stanisław Staszic. Laureat dziękuje obszerną, pięknie napisaną mową.  

         W roku 1820 Instytut liczy już trzydziestu wychowanków. Przybywają także głuchonieme dziewczęta, co powoduje konieczność znalezienia dla nich odpowiedniej opiekunki. Zostaje nią na długie lata Maria Pers, której oddanie i pracowitość zapewniły szacunek przełożonych oraz wychowanek.  

          W tym samym roku arcybiskup warszawski - Szczepan Hołowczyc mianuje księdza Falkowskiego proboszczem parafii Solec. Falkowski zostaje wkrótce honorowym kanonikiem warszawskim, później zaś także łęczyckim i krakowskim.  

          Tego roku dostaje też Order Św. Stanisława, początkowo klasy czwartej, potem zaś trzeciej. Był to gest ze strony Aleksandra Pierwszego. Car słyszał bowiem od o księdzu od swego brata, wielkiego księcia Konstantego, który lubił orędownika sprawy głuchoniemych.  

Instytut ciągle jednak nie posiadał siedziby. Ks. Falkowski dręczył się tym bezustannie.  

W roku 1822 car Aleksander Pierwszy, będąc w Warszawie, między innymi zakładami zwiedził także mieszczący się w nieodpowiednim lokalu Instytut Głuchoniemych. Ks. Falkowski otrzymał wtedy podwyższenie dotacji rządowej oraz - na swoją prośbę - probostwo w budującym się wówczas kościele Św. Aleksandra.  

           W dniu 26 kwietnia 1826 roku odbyło się poświęcenie kamienia węgielnego przyszłej budowy. Plac został zakupiony z dotacji rządowej oraz za zebrane z trudem fundusze (razem osiemdziesiąt osiem tysięcy złotych polskich). Mieścił się przy ulicy Wiejskiej. Kiedy tylko część domów została zbudowana, instytut natychmiast tam się przeniósł.  

W roku 1827 ks. Falkowski oskarżając się o niedołęstwo, poprosił o zwolnienie go z obowiązków rektora. Zakład się rozrastał, stałych funduszów było za mało, kłopoty administracyjne mnożyły się - praca była ponad siły jednego człowieka. Poprosiwszy o dymisję i nie czekając na odpowiedź, rektor wyjechał na trzymiesięczny urlop do Marienbadu.  

20 lipca 1827 roku w czasie żałobnego nabożeństwa za duszę Józefa Czekierskiego, zmarłego w Marienbadzie, w obecności arcybiskupa warszawskiego Jana Pawła Woronicza, przemawiając publicznie po polsku, ks. Falkowski zachęcił obecnych w kościele rodaków, „aby pamięć zasłużonego w kraju lekarza naukowym ludzkości pomnikiem, wzniesionym dla ociemniałych Polaków w Warszawie, uczcili”. Swej idei bowiem kształcenia ociemniałych rektor Instytutu był stale wierny. Posypały się datki.  

W tym samym roku ks. Falkowski po powrocie do Warszawy otworzył zakład dla ociemniałych, powierzając nauczanie muzyki nauczycielowi, specjalnie sprowadzonemu z Wrocławia. Ponownie, ponieważ jeszcze przed przeniesieniem się Instytutu do własnej siedziby, otworzywszy w roku 1822 zakład dla kilku ociemniałych, z braku funduszy musiał go zamknąć. To samo powtórzyło się i teraz, z tychże powodów.  

          Ksiądz Jakub został jednak na stanowisku rektora; zwolniono go tylko od obowiązków administracyjnych. Powstała Rada Nadzorcza, która dnia 7 grudnia1829 roku utworzyła radę pedagogiczną ze wszystkich nauczycieli Instytutu i radę gospodarczą, złożoną z rektora, kapelana - którym był późniejszy następca ks. Falkowskiego - ks. Józefat Szczygielski oraz z nauczyciela - Wawrzyńca Wysockiego. W obu radach prezydował wizytator.  

Datę 9 stycznia 1829 roku nosiła nieistniejąca już obecnie „odezwa” ks. Falkowskiego do pana Hanusza, ekonoma Instytutu. Rektor dawał w niej szczegółowe zalecenia gospodarcze. Zakończenie zaś tego dokumentu brzmiało: „Proszę Cię, ufny przychylności Twej dobru ogółu, zajmij się tym ładem, a z roztropnością i wyrozumiałością chciej rzeczy ku porządkowi skłaniać. Proszę cię także, abyś bynajmniej nie względny na mnie, ale na dobro prawdziwe ogółu, śmiało mnie ostrzegał we wszystkim, co by z nieuwagi mojej lub nieporozumienia na stratę zakładu zadysponowane było. Jeślibyś czasem niesprawiedliwe uczuł w czymś zrażenie, wycierp je, ofiarując Bogu, a z rozważną stałością w postępowaniu Twem dąż zawsze do tego, co dobro Instytutu, jego zachowanie, pomyślność, dobrą jego renomę ma na celu”.  

24 grudnia 1831 roku wyczerpany pracą i znużony stałą troską o zabezpieczenie materialne instytutu, na swą prośbę został definitywnie zwolniony od obowiązków.  

Siedemnaście lat jeszcze wspierał Instytut radą, pomocą i zasiłkami pieniężnymi. Przez pięć lat uczył bezpłatnie w szkole niektórych przedmiotów.  

W roku 1837 opuścił parafię św. Aleksandra jako emeryt. Gdy w roku 1839 nowy rektor Instytutu wyjechał na dłużej za granicę, aby unowocześnić swą wiedzę, ks. Falkowski, który mieszkał wówczas w Sejnach przy biskupie Straszyńskim, pospieszył do Warszawy ku pomocy Instytutowi.  

        W 1842 roku udał się znów do Marienbadu i wówczas to, mimo złego stanu zdrowia, przez pół roku zwiedzał zakłady dla głuchoniemych i niewidomych.  

Szkołę dla ociemniałych otworzono za rektoratu ks. Józefa Szczygielskiego dnia 1 października 1842 roku.  

W roku 1845 ks. Falkowski został zaproszony w charakterze kapelana i spowiednika hr. Feliksa Łubieńskiego do jego majątku - Guzowa. Przysyłano mu projekty, nad którymi pracowała rada nadzorcza Instytutu, szczególnie projekt do ustawy, na którym poczynił swoje uwagi.

 Z wiosną 1848 roku po śmierci hr. Łubieńskiego wrócił do Instytutu. Wtedy poświęcił fundamenty nowych oficyn. Umarł 2 września 1848 roku. Instytut uzyskał ustawę w 1866 roku.  

 

Organizator  

Ks. Falkowski, mimo że utyskiwał na swój brak talentu organizacyjnego, potrafił nie tylko uparcie dążyć do celu, lecz i myśleć perspektywicznie. Dociekliwość intelektualna wyrównała braki umiejętności administracyjnych, które były źródłem niezliczonych skarg, narzekań, zmian decyzji, wycofywania się z Instytutu, aby potem wrócić do umiłowanego Zakładu. Jeśli jednak prześledzimy życiową drogę ks. Falkowskiego, przekonamy się, że postanowienie, które podjął jako młody człowiek, konsekwentnie wcielał w czyn do końca swoich dni . Nie zdajemy sobie dziś sprawy, czym było „leczenie” głuchoniemych w czasach, kiedy żył ich późniejszy wielki opiekun. Przypuszczano, że brak słuchu i mowy związany jest z przyczynami obiektywnymi. Opiekun siedmioletniego Piotra Gąsowskiego początkowo użył, przy pomocy jakiegoś przechodnia, sposobów ogólnie wówczas praktykowanych, jak golenie głowy, kaleczenie uszu, podcinanie języka i przystawianie pijawek, jednakże nawet przy tym stanie wiedzy medycznej, inteligentny człowiek szybko zrozumiał, że słuchu przywrócić nie można. Zaczął się zastanawiać, jakimi metodami można by nawiązać kontakt z chłopcem. Z myślą też o Piotrze starał się wykorzystać pobyt w Berlinie, aby dowiedzieć się, jak w tamtejszym Instytucie uczą głuchoniemych.  

Przed obcymi ukrywano nową naówczas metodę, Falkowski niczego się więc nie dowiedział. Powiadano nawet, że skrócił czas stypendialny (bo w berlińskim uniwersytecie wytrwał tylko półtora roku), gdyż nie dawała mu spokoju myśl o głuchoniemym chłopcu. Wyjazd okazał się zbawienny w skutkach. Falkowski próbował ułożyć alfabet migowy, ale nauczyciel i uczeń „migali” każdy po swojemu i nie mogli się zrozumieć. Wysilając pomysłowość, aby znaleźć inny sposób porozumienia się z Piotrem, ks. Falkowski przypomniał sobie, że w czasie podróży po Niemczech widział w jednej ze szkół elementarnych w Lipsku, jak nauczyciel uczył dzieci dokładnej wymowy, nakazując naśladować układ jego ust. (Nawiasem mówiąc, ksiądz w swym raporcie z podróży potępił tę metodę). Pomysł okazał się trafny. Ks. Jakub każdą wolną od szkolnych zajęć chwilę poświęcał wychowankowi. Najpierw zresztą sam spędzał długie godziny przed lustrem) wyraźnie wymawiając różne głoski, gdy zaś nabrał wprawy, próbował nauczyć tego Piotra. Wymawiał głoskę, pisząc jednocześnie odpowiednią literę. Najtrudniejsze było nauczenie wydawania głosu, potem zaś składanie sylab. Trzyletnie trudy zostały, jak wiadomo, nagrodzone sukcesem.  

  Taki jest obraz ówczesnego życia głuchoniemych, przedstawiony na jednym, szczęśliwym przykładzie. Ksiądz Falkowski dostrzegał zarazem i drugie kalectwo - brak wzroku. W roku 1871 ówczesny dyrektor - Jan Papłoński pisał w Pamiętniku Instytutu, że wśród uczniów nie było nigdy niewidomego od urodzenia. „Ospa i tyfus najwięcej swych ofiar dostarczają. Porażone ślepotą dzieci pozostają w domu rodzicielskim bez wszelkiej opieki, troski o przyszłość...”. Niewidomi stawali się przeważnie łupem włóczęgów, którzy zmuszali ich do żebrania. Myśl o tym, aby objąć opieką głuchoniemych i niewidomych, jak wiemy, towarzyszyła księdzu Jakubowi od młodości. Chodziło mu tyleż o wynalezienie sposobu porozumiewania się, jak i kształcenia niepełnosprawnych, aby mogli mieć zapewniony byt.  

          Nazwałam ks. Falkowskiego dobrym organizatorem, umiejącym myśleć perspektywicznie. Kiedy zajrzymy do kalendarium, zauważymy, że podczas pobytu w roku 1815 w Wiedniu, ks. Falkowski zwiedza tam także Instytut Politechniczny, szukając pomysłów dla warsztatów, planowanych w swym przyszłym zakładzie. „Wzory, rysunki, modele ułatwiające naukę upośledzonych, z ujmą dla własnych potrzeb nabywał . ...” - pisze ks. T. Firsiukowski - biograf rektora Instytutu. Choć nie było fundamentów, siedziby ani żadnego oparcia dla zamierzonego dzieła, przyszły założyciel metodycznie przygotowywał się do tego, co ma nastąpić. Podobno pierwszy z Polaków przeczytał ważną wówczas rozprawę Pawła Boneta o kształceniu głuchoniemych. Ponieważ Falkowski nie znał języka hiszpańskiego, w którym książka była napisana, w publicznej bibliotece w Wiedniu - posługując się słownikiem i hiszpańską gramatyką - przeczytał i przetłumaczył fragmenty, które wydawały mu się najważniejsze.  

A teraz o współpracownikach. Będąc w Wiedniu, poznał tam kończącego studia lekarskie Jana Siestrzyńskiego. Namówił go do poświęcenia się głuchoniemym, a nawet - do zmiany zawodu! W Polsce, modna ówcześnie w innych krajach, litografia nie była jeszcze znana. Falkowski uważał, że jest to zajęcie bardzo odpowiednie dla głuchoniemych (w czym się mylił), zachęcił więc Siestrzyńskiego, aby zapoznał się z nowym kunsztem. Tak się też stało. Siestrzyński był inicjatorem litografii w Warszawie. W roku 1819 prasy w Instytucie zostały uruchomione, nowa technika graficzna weszła w użycie.  

          Ks. Falkowski od samego początku istnienia Instytutu starał się o dobrych, rozumnych nauczycieli, wykształconych i pracowitych. „Wysyłani na całe lata za granicę, powracali wzbogaceni wiedzą i doświadczeniem”, pisze inny biograf - Władysław Nowicki. A trzeba dodać, ze personel pedagogiczny bywał bardzo obciążony. „ Są ślady w aktach - wspomina Jan Papłoński - że nim dodano osobnego dozorcę uczniów, nauczyciele mieli po czterdzieści cztery godziny pracy tygodniowo, to jest dwadzieścia cztery godziny nauczania i dwadzieścia godzin dozorowania. Mimo to chętnych nie brakowało. Wzruszająca jest historia zasłużonego nauczyciela w Szczuczynie - pijara ks. Franciszka Chojnowskiego. Sześćdziesięcioletni emeryt pośpieszył do Warszawy na wezwanie księdza Falkowskiego, aby bezpłatnie pracować w Instytucie (mimo rozwijającej się gruźlicy). Dochód z dziełka, które napisał, przekazał na rzecz głuchoniemych.  

          Rektor Instytutu był świadom, ile znaczy dobry zespół wychowawców i nauczycieli. Dziękując w Towarzystwie Przyjaciół Nauk za otrzymany medal, mówił: „Przezacni mężowie, pozwólcie w obliczu waszym, w obliczu szanownej publiczności, oddać sprawiedliwość tym, którzy z wytrwałością niepospolitą trudy ze mną dzielą, a o swojej nadal gorliwości wątpić nie pozwalają. (...) Wszyscy mają  prawo do tego zaszczytu, jakim się chlubią z daru waszego...”.  

          Prawdą jest, że kiedy złożył podanie o zwolnienie z zajmowanego stanowiska i wyjechał na urlop, delegacja przybyła dla zbadania stanu majątkowego Instytutu znalazła niesamowity bałagan w rachunkach. Ale też i dlatego, aby zmniejszyć ciężar obowiązków rektora, ustanowiono radę nadzorczą. Niezbitym jednak faktem jest i niezapomnianą zasługą księdza Falkowskiego, że stworzył materialne i duchowe podstawy istnienia Instytutu - siedzibę, bardzo skromny, lecz istniejący fundusz oraz zorganizował zespół nauczycieli i wychowawców, tak dla głuchoniemych, jak i niewidomych, w tych krótkich okresach, kiedy istniał dla nich zakład.  

 

Pieniądze ... pieniądze ...  

          Ze współczuciem i podziwem myślimy o tych, którzy rozpoczynali w tym czasie doniosłe prace społeczne bez pomocy, pieniędzy, lokali - idąc po prostu za głosem powołania. Myślę tu o Jakubie Falkowskim i zaprzyjaźnionym z nim Stanisławie Jachowiczu - pracowali przecież na pokrewnym polu, a i natury mieli nieco podobne. Obaj zdobyli pieniądze, potrzebne na założenie instytucji, które zaplanowali. Pisze się takie zdania szybko, czyta - jeszcze prędzej, ale pamiętajmy, że „zdobywanie funduszy” oznaczało kwestowanie, namawianie do ofiar i datków, kłanianie się wielkim  panom, aby zdobyć jakąś większą sumę. Widzimy owoce ich pracy, nie myślimy o przeżytych upokorzeniach. Najprawdopodobniej one to były przyczyną goryczy, którą wyczuwa się u obydwóch społeczników, mimo niewątpliwej ich dobroci i wytrwałości.  

O księdzu Falkowskim tu mowa, więc i o cierniach jego życia. W Pałacu Kazimierzowskim wyznaczono mu pierwotne pomieszczenie: dwie izby i komórkę w jednej z dawnych oficyn, stół , dwa stołki, posłanie na słomie (izby nie miały podłóg, tak, że ksiądz Falkowski z powodu reumatyzmu musiał się przenieść do osobnego mieszkania). Co do owych legowisk na ziemi - znów tu trafiamy na pana Stanisława Jachowicza. W jednej z fraszek pisze, że ktoś się  dziwił, iż żąda dla swoich sierot łóżek. Mogą przecież spać na słomie! Daje na to ciętą odpowiedź temu, kto dzielił ludzi na lepszych i gorszych.

 Wracajmy jednak do księdza Jakuba. „Fundusz sześciuset złotych na dwóch elewów na całkowite utrzymanie nie mógł być w Warszawie dostateczny. Biedny rektor ostatkiem dzielić się musiał, aby siebie i ich utrzymać. Lokal potem otrzymał większy, jak i zasiłki, lubo uzyskanie ich dla niechęci podejrzliwości niektórych osób wiele opóźnień doznawało”. Kiedy nastąpiło uroczyste otwarcie Instytutu, ks. Falkowski miał czterdzieści dwa lata. Już w drugim roku pobytu w Warszawie znalazł się dwukrotnie w krytycznej sytuacji, nie mając co dać jeść wychowankom, których przyjęcia nie miał serca odmówić.

 Tu dygresja wielce pouczająca. „Źle, pisał, dzieje się w Instytucie (...) Jedną z przyczyn złego stanu zakładu jest przyjęcie uczniów ubogich nad możność ich wyżywienia i utrzymania ...”. Już w drugim roku swego istnienia - stwierdza Władysław Nowicki - czyli w 1819 roku, Instytut posiadał osiemnaścioro uczniów i uczennic miejscowych (z tych tylko połowa płaciła) i dziewięcioro przychodnich” . W owym roku budżet wynosił dwanaście tysięcy złotych, z czego miały być opłacone, obok wszelkich potrzeb naukowych i domowych, także pensje: rektora, dwóch nauczycieli, pomocnika, dozorczyni (wspomnianej Marii Pers) i współpracowników. Wtedy właśnie na Święta Wielkanocne nie tylko nie przygotowano święconego, lecz nie było za co kupić jakiejkolwiek żywności. Pośpieszył z pomocą niedaleko mieszkający aptekarz Krajewski; przysłał święcone w takiej ilości, że było co jeść parę następnych dni. Żywność brało się na kredyt, wierzyciele nękali potem rektora o zwrot długów. Ks. Falkowski był energiczny, pomysłowy i pracowity. Nie zaniedbywał żadnej okazji, aby zdobyć pieniądze. Zrzekłszy się raz na zawsze swej rektorskiej pensji, dzielił się tym, co zarabiał jako ksiądz, kapelan i proboszcz. Ale to oczywiście była kropla w morzu potrzeb. Zdobywał się na różne pomysły celem zwiększenia ofiar dla zakładu.  

 Nic dziwnego, że w tych warunkach ks. Falkowski postanowił zrezygnować ze stanowiska i zamknąć się w klasztorze Kamedułów na Bielanach w Warszawie. Jednak, jak było parę razy w życiu rektora - szczęśliwy przypadek zmienił jego zamiary i o wstąpieniu do klasztoru nie było mowy. Oto z domu niedawno zmarłego hr. Edwarda Raczyńskiego przybył posłaniec. Okazało się, że Raczyński „znając potrzeby Instytutu, kilkanaście egzemplarzy swego dzieła „Podróż do Turcji” przeznaczonych na korzyść głuchoniemych nadesłał”. Z kolei Komisja Rządowa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego dzieło to zakupiła dla szkolnych bibliotek. A że egzemplarze były drogie, bo jeden kosztował aż czterysta złotych, kasa Instytutu poważnie się zasiliła.  

Trzeba tu powtórzyć (myśląc jednocześnie o takiej samej trudnej drodze Stanisława Jachowicza, zbierającego pieniądze na swą ochronkę), że nie zaniedbywał żadnych sposobów. Ks. Falkowski sprzedawał, chodząc po domach, wyroby swoich wychowanków- głuchoniemi kształcili się między innymi na tokarzy, stolarzy i introligatorów. Pisał też i tłumaczył z języka niemieckiego dzieła o treści religijnej i wychowawczej, a dochód przeznaczał na potrzeby Instytutu.  

Jedna ze scen w życiu ks. Falkowskiego: kiedy przyjechał z trzema głuchoniemymi po raz pierwszy do Wiednia („stumilowa podróż bryką i własnymi końmi odbyta”), okazało się, że na miejscu jest już bez grosza. Zasiłek rządowy - tysiąc osiemset złotych polskich - zaledwie wystarczył na podróż wraz z pobytem w Krakowie dla otrzymania paszportu. Udał się więc do księżnej Lubomirskiej i przedstawił położenie. Wysłuchano go, po czym otrzymał polecenie, aby chwilę zaczekał. „Chwila trwała dwie godziny, które przesiedział samotnie w pokoju, wydany na łup niespokojnych rozmyślań. Okazało się, że księżna wysłała dwóch synów do Wiedeńskiego Instytutu Głuchoniemych, aby czasem „cudzej obłudy nie być ofiarą”. Oczywiście potwierdzono wszystko, co powiedział. Odtąd Lubomirscy wiele pomagali księdzu Falkowskiemu. Także Siestrzyńskiemu, którego studia litograficzne opłacili.  

„Wytrwałość posuwał aż do uprzykrzenia, do natręctwa nawet - stwierdza Jan Papłoński- Zabiegał, pisał na przykład, że dostał na budowę domu czterdzieści tysięcy sztuk cegły i pyta się, gdzie ma ją złożyć, a plac jeszcze nie był kupiony! Potem od Ministra Stanisława Staszica dostał zapowiedź daru pięćdziesięciu tysięcy złotych polskich na budowę domu. Cesarz Aleksander przeznaczył na kupno placu i wybudowanie gmachu sto dwadzieścia cztery tysiące złotych polskich”. Było to w roku 1825. Ks. Falkowski pobierał emeryturę w wysokości sześciu tysięcy złotych, pensja proboszcza u św. Aleksandra wynosiła cztery tysiące złotych. Z powodu różnych przeszkód emeryturę wypłacono mu dopiero w roku 1836 - za lat sześć. Otrzymał więc sporą sumę jednorazowo, jednakże prawie całą rozdał.  

         Mimo, że po zdobyciu własnej siedziby warunki w Instytucie polepszyły się, należy wątpić, aby ks. Falkowski mógł zapomnieć o latach, o których jego współpracownik i biograf, ks. Firsiukowski tak pisze: „Próżno nieoceniony Rektor własną swą pensję na potrzeby Instytutu całkowicie ustąpił, daremnie bądź jako kapelan przy kościele Wizytek, bądź jako wydawca pisma „Rozmaitości ofiarowane dziatkom i innym” pracował, próżno żebrał po  domach - niedostatek i nędza gwałtem się wdzierały”.  

 

Ks. Falkowski i niewidomi  

Znalazłam w biografii pisanej przez Władysława Nowickiego uwagi, że los niewidomych, jak głuchoniemych zawsze go serdecznie obchodził. „Pierwotnie w Szczuczynie zakłada szkołę dla głuchych i ociemniałych. Zamyśla zająć tych ostatnich przędzeniem i usposobieniem na organistów”- pisze Nowicki. Nie można jednak zdobyć szerszych wiadomości na ten temat. Wiadomo, że podczas swojego pierwszego pobytu w Wiedniu nawiązał kontakt z tamtejszym instytutem dla ociemniałych. Zaprzyjaźnił się z cieszącym się wielkim uznaniem pierwszym nauczycielem ociemniałych w Niemczech - Janem Wilhelmem Kleinem, często odwiedzał więc prowadzony przez niego zakład.  

         Natomiast w ciekawym dokumencie związanym z prośbą ks. Falkowskiego, skierowaną do Aleksandra Pierwszego, mamy wzmiankę, co do planów kształcenia niewidomych. Cofnijmy się jednak na razie do czasów, kiedy, jak wspomniałam wyżej, ks. Falkowski „już się przysposabiał” do kształcenia niewidomych. Zdaniem jego współpracownika ks. Firsiukowskiego, od samego początku przemyśliwał, jak by połączyć oddział ociemniałych z instytutem głuchoniemych. „W pierwszych swych raportach do władzy, rektor mówiąc o głuchoniemych, nigdy i ociemniałych nie pominął, władza  przeciwnie - wcale się nimi nie zajmowała. Tyle, że w roku 1821 zapytano, czy by nie przyjął do Instytutu ociemniałego chłopca, na co ks. Falkowski wyraził zgodę, ponieważ było to po jego myśli. Wkrótce było już trzech niewidomych Dein, Wojciechowski i przyjęty w roku 1822 Stefański.  

          Jak pisze sam rektor w sprawozdaniu za rok szkolny 1822/3: „Dla ociemniałych niewiele można czasu poświęcić z przyczyny zatrudnień z głuchoniemymi. Uczą się oni zasad religijnych, historii, wprawiają się w czytaniu na książce wypukłymi literami drukowanej i w rachunki z pamięci. Śpiewania i grania na fortepianie zaczęli się uczyć od p. Andrzeja Radzińskiego. Do muzyki okazują dosyć zdolności”.  

Wiemy, że Deina wkrótce wydalono, a Wojciechowski ze Stefańskim (który w roku 1824 zmienił nazwisko na Szczepański) uczyli się, oprócz wymienionych przedmiotów, także gry na organach i stolarstwa. Falkowski marzył o tym, aby rozwinąć oddział niewidomych. Zbierał na ten cel składki w kraju i za granicą.  

          Powróćmy do roku 1822, kiedy to ks. Falkowski 30 sierpnia złożył podanie „do Tronu”, na skutek czego dnia 26 września musiał udzielić wyjaśnień w Komisji Rządowej Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Powtarzam: bardzo ciekawym dokumentem jest protokół z tego zebrania. Tam na przykład, rektor Instytutu odpowiadający na pytanie ministra, wiele mówi o kościele św. Aleksandra. Między innymi prosi o zachowanie statuy Pana Jezusa przy kościele, ponieważ jest ona „zabytkiem pobożności królów polskich” oraz niepospolitym sztuki rycia w marmurze dowodem”. Prośbę zaś swoją, ażeby jeden nauczyciel dla ociemniałych mógł w Instytucie sposobić się oraz żeby mógł być oznaczony fundusz na metra muzyki dla ociemniałych, wyjaśnia w następujący sposób:

„Prośba zasadza się 1) na chęci rodaka zmierzającej usługę dla niedołęstwa braci z oszczędzeniem kosztu na zakłady dwóch osobnych Instytutów, 2) na koniecznej potrzebie ulżenia ich losowi przez nastręczenia środka uprzyjemniającego im życie”.      

                   W sprawozdaniu za ostatni rok swego rektoratu czyli 1830/1 tak pisze: „Instytut Ociemniałych więcej w pragnieniu i w pożądanym oczekiwaniu niż w istocie samej będący, dla różnych powodów nie jest jeszcze rozpoczęty. Dawniej trzech, teraz dwóch ociemniałych, których raczej za pracowników niż za wychowańców Instytutu uważać należy, nie mogą stanowić tego zakładu, jaki winien być zamiarowi odpowiedni. Na zakład instytutu ociemniałych wpłynęło z różnych dobroczynnych ofiar złotych polskich trzy tysiące sześćset siedemdziesiąt siedem groszy dziesięć. Na przysposobienie pomocy do instrukcji - pomocników w jej dawaniu i utrzymanie samych że ociemniałych wyekspensowano złotych polskich tysiąc czterysta dwadzieścia siedem, groszy szesnaście. Pozostaje zaś nietknięta do dalszego czasu, gdy Bóg zamiar do skutku doprowadzić pozwoli złotych polskich dwa tysiące dwieście czterdzieści dziewięć, groszy dwadzieścia cztery”.  

           Gorące pragnienie księdza Falkowskiego zostało uwieńczone pożądanym skutkiem przez jednego z jego następców, ks. Józefata Szczygielskiego.  

Czego nie wiedzieliśmy o księdzu Falkowskim  

          Był postacią bardzo znaną, teraz zaś mało o nim wiemy. Z niepełnych niestety, istniejących dokumentów oraz książek i artykułów dziewiętnastowiecznych można sobie jednak: wyrobić sąd o cechach, które sprawiały, że rektor był postacią popularną w Warszawie swego czasu. Otóż nie tylko dzięki swej ofiarnej pracy, ale i inteligencji oraz pewnej malowniczości charakteru. Na pewno nie był monolitem - można się doczytać, że siedem razy składał rezygnację z zajmowanego stanowiska! Pochłonięty swą ideą umiał przystosować się do okoliczności, zdobyć na zręczne działanie i znieść liczne upokorzenia. Ale kto wie na przykład, poza profesjonalistami - historykami życia Warszawy w XIX wieku, że rektor Instytutu Głuchoniemych interesował się w ogóle problemami nauczania i szkolnictwa. Zawsze odwiedzał szkoły elementarne i w swych probostwach zakładał je tam, gdzie nie istniały.   

Rozmawiał z nauczycielami, dzielił się z nimi doświadczeniami ze swej praktyki. Jako rektor szczuczyński organizował ... zebrania nauczycieli z okolicznych wiosek! Zależało mu bardzo, aby w miarę możności zapewnić dostęp do podstawowej oświaty tak na wsi, jak w mieście. Właśnie dlatego, aby mógł oddać się ulubionej pracy nauczycielskiej, biskup Węgierski z własnej inicjatywy przeprowadził w Rzymie sekularyzację księdza Falkowskiego.  

 

Ksiądz Falkowski i dzieci - obszerny to temat, tak, że zasygnalizuję tu tylko niektóre sprawy. Rektor wcielał w życie zasadę współczesnej pedagogiki specjalnej: aby dobrze poznać dziecko niepełnosprawne, trzeba przedtem znać dziecko zdrowe, zasady psychologii rozwojowej. Ksiądz Jakub w ogóle lubił dzieci i właśnie dlatego mógł się zająć szczerze tymi, które były poszkodowane przez los i wydawały się niepotrzebne w zdrowym społeczeństwie. Dobrze to oddaje refren kantaty, którą w roku 1870 śpiewał w Instytucie chór ociemniałych: „ Smutne dni pędziliśmy, ciemni, głusi, nic nie znając - obcy wszystkim byliśmy. Już nas ludzkość ocaliła. I do łona przytuliła”. Ale ludzkość, można tu dodać, dopiero wtedy dostrzega sprawy oczywiste, gdy ukaże je niezwykła jednostka, która widzi to, co przy ogólnej obojętności istniało od dawna.        

       Ksiądz Falkowski, nawet gdy był już starym człowiekiem, nigdy nie wychodził na podwórze Instytutu bez orzechów w kieszeni czy pierników. Księdzu służyły one jako nagrody w różnych grach, które sam obmyślał, aby rozwinąć spostrzegawczość i refleks swoich wychowanków. Nie potrafił też ominąć dziecka głuchoniemego lub niewidomego, aby do niego nie zagadać. Ale też bardzo, jak na owe czasy, dzieci szanował. W Szczuczynie zniósł dawny obyczaj, że biedni uczniowie chodzili od domu do domu, zbierając datki na cały tydzień (jak w średniowieczu...). Wywdzięczali się ofiarodawcom, czytając fragmenty Ewangelii lub dzieł religijnych. „Ksiądz - pisze T. Firsiukowski - uważał za niestosowne, aby małoletni wzorom apostołów naukę zbawienia po wioskach i domach głosili. Widział też stratę czasu w owym włóczeniu się”. Ponieważ zaś sam nie był na tyle zamożny, aby utrzymać tych najbiedniejszych, więc też kwestował po domach, dzieląc potem zebrane pieniądze i dary. Zyskał wielką wdzięczność swych uczniów. Jeden z nich, kiedy zdobył wykształcenie i „dosłużył się urzędu”, pojechał do Warszawy, aby podziękować swemu wychowawcy za starania i trud.  

         O tych „staraniach i trudach” ... Kiedy ks. Falkowski gnieździł się ze swymi wychowankami w Pałacu Kazimierzowskim, rektorem Uniwersytetu był dawny jego przyjaciel, ks.Wojciech Szweykowski - także człowiek z sercem i kieszenią otwartą. Przez kilka lat stołował się w Instytucie, hojnie płacąc za obiady, a jadając skromnie. Otóż, kiedy rektor Falkowski nie mógł już znaleźć żadnego ratunku, szedł do rektora Szweykowskiego po pomoc. Przede wszystkim otrzymywał reprymendę o potrzebie oszczędzania i mierzeniu zamiarów wedle sił, o niewdawaniu się w trudne przedsięwzięcia itd.    

         Ks. Falkowski wysłuchiwał tego cierpliwie, czekając dalszego ciągu. I odchodził z zasiłkiem. Nieszczęśliwy - był to dla niego po prostu bliźni.  Brat.  

   Czego z owych informacji, pozostałych w Bibliotece Instytutu Głuchoniemych, dowiedzieliśmy się jeszcze? Na przykład - jak to ks. Falkowski umiał dowieść swoich racji. Wezwano go, gdyż słynął jako kaznodzieja, mimo młodego wówczas, w Szczuczynie wieku - do wygłoszenia mowy pogrzebowej przy trumnie proboszcza jednej z pobliskich parafii. Był wielki zjazd, tak że na plebanii nie znalazł wolnego kąta, aby się przygotować do kazania. Zamknął się więc ks. Falkowski w stodole, koło której przechodzili parafianie, głośno rozmawiając, jaki to był ich zmarły proboszcz. A szczuczyński rektor pilnie notował te uwagi. Podczas żałobnego nabożeństwa wygłosił kazanie na zupełnie inny temat niż wszyscy się spodziewali. Ni mniej, ni więcej: jaki powinien być proboszcz, aby wierni tak go wspominali, jak księdza Żyznowskiego. Oczywiście wywołało to wielkie niezadowolenie wśród kolegów kaznodziei. Oskarżony przed biskupem, otrzymał surową naganę. Ale ks. Falkowski zebrał podpisy pod tekstem swego kazania. Poprosił o nie niektórych obecnych na pogrzebie duchownych, między innymi kapucyna (z samej Łomży!). Posłał to wszystko biskupowi. Został oczyszczony z zarzutów. Przemówienie zaś rektora biskup kazał wydrukować i rozesłać po całej diecezji.  

          Odnajdujemy też jego pewność swych racji w historii z Siestrzyńskim. Tym samym, którego Falkowski namówił do nauczenia się litografii. Dlaczego jednak trafił do niego w Wiedniu? Otóż młody lekarz praktykował w jednym ze szpitali wiedeńskich i jednocześnie pisał swą „Teorię i mechanizm mowy”. Jako fizjolog był propagatorem metody wymawiania głosek. I kiedy już został nauczycielem w Instytucie, na tym tle poróżnił się z księdzem Falkowskim, zwolennikiem teorii mimicznej czyli „wyrażania rzeczy ruchami i grą twarzy”. Władysław Nowicki pisze: „Choćby nawet podzielał zdanie Siestrzyńskiego, zastosowanie mimiki jako łatwiejszej mógł na początek za konieczny warunek wzmocnienia się powstającej szkoły uważać”. Dwie różne teorie kształcenia nie mogły ze sobą sąsiadować w jednym instytucie i doszło do rozstania się Siestrzyńskiego z ks. Falkowskim. Lekarz na resztę swego krótkiego życia powrócił do medycyny. Późniejsza jednak teoria kształcenia głuchoniemych przyznała rację Siestrzyńskiemu.  

Mamy wśród wielu innych dwie szczególnie malownicze historyjki o rektorze Instytutu. Wspomniałam o kłopotach finansowych podczas pierwszej podróży do Wiednia. Otóż, kiedy w powrotnej drodze znalazł się znów w Krakowie, okazało się, że nie ma za co wrócić do Warszawy. A było już czterech jego towarzyszy, bo ks. Falkowski zabrał z Wiednia nie tylko swoich wychowanków, ale i Władysława Siarczyńskiego - ucznia Wiedeńskiego Instytutu Głuchoniemych. Pomogła w tej sytuacji życzliwa rektorowi Katedralna Kapituła Krakowska. Najpierw umieszczono podróżnych w Klasztorze Karmelitów (pamiętamy przecież, że podczas tego pobyto ks. Falkowski doktoryzował się w Uniwersytecie Jagiellońskim). Zakonnicy opędzali też wszystkie ich potrzeby. Wreszcie „na drogę do Warszawy Kapituła stosowny udzieliła zasiłek, najętym przez siebie galarem zarodek Instytutu Głuchoniemych z pięciu osób złożony z Krakowa wysłała”. Bo łatwo się pisze: „wybrał się w podróż do Wiednia”, a była to na owe czasy długa i kosztowna wyprawa.  

          Teraz zaś scena z dziedziny wiecznego poszukiwania funduszy, wielce upokarzającego. Jak pisałam, książę Konstanty lubił rektora. Pewnego razu wezwał go do Belwederu i zażądał, aby ksiądz Falkowski odmówił „Ojcze nasz” po łacinie. Rektor spełnił to żądanie, lecz po słowach: „Panem nostrum quotidianum” - powiedział szybko: „et domum nobis necesariam nobis modie” - („Chleba naszego powszedniego - i dom dla nas konieczny - daj nam dzisiaj...”). Konstanty zapytał po zakończeniu modlitwy, dlaczego dodał zdanie, którego   tam nie ma. Ks. Falkowski układnie odpowiedział, iż wie, po co miał się  modlić - aby księciu dyskretnie dać znać, co mu najbardziej leży na sercu. Wielki książę roześmiał się i od ręki ofiarował dwa tysiące złotych.  

Czego jeszcze z barwnych pomysłów księdza Falkowskiego nie wiedzieliśmy?  

Kiedy wyjechał na urlop po złożeniu rezygnacji z zajmowanego stanowiska, udał się do „ulubionego Marienbadu” - gdzie się leczył. Chciał tam połączyć pożyteczne ... z pożytecznym. Poprosił bowiem owego lekarza Heidlera, aby mu wypisał ni mniej ni więcej tylko „receptę na Instytut”. Doktor wymienił pedantycznie w pierwszych punktach swych zaleceń: spokój, dietę, odpowiednią ilość snu, „agitacji”, czyli ruchu, rozrywki itp. „Receptę” kończy zaś żądanie, aby pacjent wiosną znów przyjechał na kurację. Istota tego pisma mieści się jednak w jego punkcie trzecim: „Nigdy nie być bezczynnym, a czynność swą tak urządzić, aby bezpośrednia troskliwość o załatwienie rozmaitych potrzeb nie narażała go na zasępienie. Rektor Instytutu powinien ster trzymać ogółu, a zarządzanie szczegółami osobom godnym zaufania powierzyć. Aby uniknąć obawy ściągnięcia na siebie jakiej odpowiedzialności, powinien postarać się u Rządu o utworzenie dyrekcji ze składu osób wpływem swym do zamierzonego celu Instytut doprowadzić zdolnych” . Pacjent zaś tę receptę przesłał do ministerstwa!  

      Ciekawa więc postać - różnorodna.  

      Zmienimy teraz nastrój, właśnie w imię tego bogactwa cech osobowych księdza Falkowskiego. Być może, przyjaźń z ludźmi pióra jego epoki była źródłem niepozbawionej żalu wzmianki w autobiografii: „Nie byłem szczęśliwy w pracy literackiej wydać co korzystnego na widok publiczny…”. Tyle rękopisów przepadło - nie ma na przykład uwag księdza na tematy pedagogiczne, które go pasjonowały, nie wiadomo więc, czy to brak talentu, czy też na prostu czasu na stylistyczne opracowanie, nie pozwolił Falkowskiemu dać jakiegoś dzieła, które by się liczyło w historii naszej kultury. Zostało tylko to, czego dokonał na innym polu.  

          Przetrwała też pamięć o tym księdzu, który jako proboszcz w parafii Solec odwiedzał swych najbiedniejszych parafian, wyrobników w cegielniach na Mokotowie. Jak pisze jego biograf : „bez względu na własne zdrowie, chętnie zstępował do mieszkań podziemnych, niosąc zawsze naukę w ustach, a często i wsparcie w otwartej zawsze dla bliźnich ręce”.  

          Umarł w ukochanym Instytucie, zaproszony do powrotu z Guzowa przez trzeciego rektora zakładu - ks. Józefa Szczygielskiego. Na sześć dni przed zgonem, kiedy już nie opuszczał łóżka, przygotował do spowiedzi niewidome dzieci. Pochowany został w katakumbach kościoła św. Aleksandra. W ogrodzie zaś teraźniejszego Instytutu Głuchoniemych, który jakkolwiek zachował swą dawną nazwę, jest po prostu specjalną szkołą podstawową nr 226,  stoi pomnik księdza Jakuba Falkowskiego. Kopia tego, którego odsłonięcie w roku 1875 było wielką uroczystością dla Wychowanków głuchoniemych i ociemniałych. Dziwne, że pomnik nie stoi na froncie Instytutu, dla którego ks. Falkowski trudził się całe: życie, aby stworzyć ludzkie warunki dla niepełnosprawnych dzieci . Ten, kto został w pamięci narodu powinien być odpowiednio uczczony.