Ewa Nowicka

profesor  socjologii Uniwersytetu Warszawskiego

 

 

  Nie dawać sobie luzu

Opracował Andrzej Szymański

 Rozmowa z profesor socjologii Uniwersytetu Warszawskiego - Ewą Nowicką

- Jaką zajmuje się Pani dziedziną  socjologii?

 - Pracuję w Zakładzie Historii Myśli Społecznej, którego szefem jest prof. Jerzy Szacki, wybitny naukowiec. Gdy umarł prof. Stefan Nowak, a prof. Antonina Kłoskowska odeszła na emeryturę, to ze starszego pokolenia socjologów pozostał jedynie prof. Szacki.-

 Kiedy zaczęła Pani przygodę z socjologią?- Rozpoczęłam studia w 1960 roku, po zdaniu matury w liceum Żmichowskiej.- Czy już wtedy Pani nie widziała?- Chodziłam do szkoły dla dzieci niedowidzących w Warszawie. Mieściła się ona przy ul. Tamka. Miałam duże kłopoty z czytaniem z powodu niewielkiego pola widzenia. Pisałam porządnie, ale czytanie dużej ilości książek było dla mnie kłopotliwe. Na przeczytanie jednej lektury poświęcałam miesiąc czasu.

 W szkole średniej miałam spore trudności z matematyką i stereometrią, tzn. tam gdzie wchodził rysunek. Los tak chciał, że na maturze musiałam rozwiązać zadanie ze stereometrii. Rysunek był nierówny, koślawy, ale myślenie matematyczne bardzo dobre. Otrzymałam piątkę.

 Po pierwszym roku studiów zaczęły się poważne problemy ze wzrokiem. Przestałam się samodzielnie poruszać, nie byłam w stanie przeczytać swoich notatek. Pomagali mi koledzy, ale głównie rodzice, czytając masę materiałów. I tak z roku na rok się pogarszało i pogarszało. Z tych 10% wzroku, które miałam w liceum, teraz pozostał mi ułamek procenta.

- Dlaczego wybrała Pani socjologię?- Powiem szczerze, to nie był świadomy wybór. Chciałam iść na historię, ale wiedziałam, że jest tam dużo materiałów do ogarnięcia i to mnie ostatecznie wstrzymało. W liceum byłam najlepsza z historii i bardzo ją lubiłam. Zresztą do tej pory mam do niej słabość.- Czy socjologia była wtedy modna, jak w latach siedemdziesiątych?- Nie, to była zupełnie nieznana nauka. Z liceum Żmichowskiej byłam pierwszą osobą, która znalazła się na socjologii. W szkole moja wychowawczyni - pani Luftowa - znakomita polonistka, niezmiernie się zdziwiła, słysząc o moich planach: "- co cię skłoniło do tych studiów? Co to w ogóle jest ta socjologia?

" - Kiedy obroniła Pani pracę magisterską?- W 1965 roku u prof. Marii Osowskiej. Tematem pracy był "Wzór osobowy świętego w średniowieczu", a konkretniej mówiąc - analiza XIII-wiecznych legend o świętych. Tego samego roku otrzymałam stypendium doktoranckie, ale nie przy katedrze prof. Osowskiej. Pani profesor była wtedy mocno na indeksie u władz. Nie należała do partii, lekceważono jej pracę i dorobek na każdym kroku. Odradziła mi więc pisanie u niej doktoratu. Zrobiłam go w końcu u prof. Niny Assorodobraj, przedwojennej komunistki, zresztą zwolnionej z partii w 1968 roku z racji swych żydowskich koligacji. Pani Profesor okazała mi dużą pomoc i bardzo ciepło o niej myślę.

 Doktorat obroniłam w 1969 roku. To był bardzo egzotyczny temat: "Bunt i ucieczka - zderzenie kultur a ruchy społeczne". Później ta praca ukazała się nakładem P$w$n.- Wróćmy jednak do roku 1968. Jaka była wtedy atmosfera na wydziale?- No, bardzo napięta. Przecież u nas pracowało wielu profesorów, którzy nie tylko "wylecieli" z uniwersytetu, ale później z kraju. Jednym z nich był prof. Zygmunt Baudman, młody jeszcze wtedy naukowiec, bardzo rzutki, z dużą wyobraźnią. Pracuje teraz w Wielkiej Brytanii w dobrym uniwersytecie i od czasu do czasu odwiedza Polskę. Z tamtej wiosny pamiętam nieustanne zebrania na wydziale, często nieprzyjemne. Rozhuśtane zostały emocje, narodziły się głębokie konflikty między ludźmi. Ale większość studentów i naukowców wypowiedziała się wtedy jednoznacznie...-

 Jak dalej potoczyła się Pani kariera naukowa?- W 1965 roku zaczęłam pracować ze studentami. Raptem miałam zajęcia z jedną grupą ćwiczeniową - 60 godzin zajęć rocznie. Prowadziłam ćwiczenia na anglistyce, polonistyce, archeologii. A po zrobieniu doktoratu miałam ćwiczenia dla studentów socjologii z historii myśli społecznej. W roku akademickim 1974-875 wyjechałam na stypendium do USA. Przebywałam na dwóch uniwersytetach: Atlanta Uniwersity w Atlancie i Howard Uniwersity w Waszyngtonie. Prowadziłam tam badania nad obrazem Afryki w świadomości Murzynów amerykańskich. Na podstawie tych badań opublikowałam książkę "Afrykanie z wyboru". I to była moja habilitacja. W ciągu kilku miesięcy pozycja ta (wydana przez PWN) zniknęła z półek księgarni. I żeby dokończyć mój życiorys naukowy - w 1980 roku otrzymałam etat docenta, a od 1991 roku jestem profesorem.-

 Jak dużo prac publikowała Pani w ciągu ostatnich lat?- Ostatnio wyszło sporo moich książek. Przed czterema laty ukazała się pozycja "Wigwamy, rezerwaty, slamsy" napisana razem z Izabellą Rusinową, historykiem. Tematem tej książki jest historia Indian Ameryki Północnej. W 1991 drukarnię opuściła następna nasza książka "Indianie Stanów Zjednoczonych". Jest to wybór dokumentów, dotyczących Indian, od początku istnienia USA do czasów współczesnych. Obie wybierałyśmy materiały, tłumaczyłyśmy, poprzedzałyśmy dokumenty notami wprowadzającymi. W 1990 roku napisałam książkę pt. "Swoi i obcy". Jest to sprawozdanie z badań empirycznych, poświęconych stosunkowi Polaków do innych ras i narodów. Natomiast rok później wydałam książkę o stosunkach polskich katolików do innych wyznań. Czyli ta sama swojskość i obcość, tylko na płaszczyźnie wyznaniowej. Nosi ona tytuł: "Religia a obcość".-

 Pani Profesor, proszę nam powiedzieć, jacy są właściwie Polacy?- Tego nie da się streścić w kilku zdaniach, bo wtedy wychodzi obraz głęboko nieprawdziwy. Nie chcę tworzyć stereotypów, wolę, abyśmy posługiwali się wiedzą pogłębioną. Jacy są Polacy? Jeśli 21% naszego katolickiego społeczeństwa twierdzi, że prawdziwy Polak musi być katolikiem - to ja nie wiem, czy to mało, czy dużo. Daliśmy respondentom prowokacyjne pytanie o narodowość Matki Boskiej. I proszę sobie wyobrazić, że aż 4% odpowiedziało, że była Polką. Myślę, że nasze społeczeństwo jest zróżnicowane. Część z nas twierdzi, że narody dzielą się na lepsze i gorsze. Na pytanie, czy cudzoziemiec może zostać Polakiem, 11% odpowiedziało, że nigdy. A gdy się zapytaliśmy, czy osoba o innym kolorze skóry może być Polakiem, ta negatywna liczba skoczyła do 18%. Z odpowiedzi tych i innych wychodzi niestety obraz zaściankowości naszego rodaka. Jest to obraz ludzi nie wiedzących nic o świecie, zamkniętych, zabutelkowanych przez dziesiątki lat izolacji. Chciałabym też kiedyś zrobić badania na temat relacji między pełnosprawnymi i niepełnosprawnymi. Sama jestem ciekawa wyników.-

 Czym Pani Profesor zajmuje się teraz, oprócz publikacji?- Oczywiście dydaktyką na uczelni, bo to jest sprawa najważniejsza dla nauczyciela akademickiego. Praca naukowa, pisanie, to tylko zaspokojenie własnej ciekawości, natomiast misją jest nauczanie. Nauczam studentów antropologii społecznej, relatywizmu kulturowego. Wiemy wszyscy, że świat jest tak bardzo zróżnicowany biologicznie i kulturowo. Dominuje to drugie, bo przecież o ileż więcej jest kultur niż ras. Uściślając - zajmuję się głównie społeczeństwami odległymi w czasie i w przestrzeni.-

 Jak przyjmują Pani pracę i Pani osobę studenci i naukowcy?- Gdy zaczynałam, nie wszyscy byli zwolennikami przyjęcia mnie na etat. Wówczas dziekanem na socjologii był prof. Klemens Szaniawski, wspaniały logik. I on wtedy obronił moją kandydaturę na etat. Pani profesor Assordobraj też stwierdziła, że jeżeli doktor Nowicka jako niewidoma daje sobie radę z pracami seminaryjnymi, prowadzeniem egzaminów, to o co chodzi? A jak ona to robi, jej sprawa i nikomu nic do tego! Wydaje mi się, że zawsze miałam dość dobry kontakt ze studentami. A jak odbierają moją pracę i czy mnie nie oszukują? Oczywiście, że tak, i trzeba być na to przygotowanym, że na 70 osób na wykładzie znajdzie się kilku spryciarzy. A jeszcze jak ktoś nie widzi, to hulaj dusza. Zresztą widzącego też są w stanie oszukać.-

 Nie wydaje się Pani, że teraz poziom studentów jest znacznie niższy niż kilka czy kilkanaście lat temu?- Nie mam zbyt optymistycznych wrażeń, szczególnie w ostatnich latach. Chociaż zawsze są wahnięcia - lata lepsze, lata gorsze - to jednak studenci z tego roku akademickiego są wręcz tragiczni. Uważam, że ci przeciętni i słabi powinni płacić za studia, bo oni właściwie studiują, aby studiować. Natomiast najlepszych należy otoczyć opieką i przyznawać wysokie stypendia. Takie zróżnicowanie jest konieczne. Jeszcze inny aspekt wpływa na stosunek do nauki. Studenci wiedzą, że w ciągu kilku lat nauki mogą nieźle dorobić. A niektórzy świetnie zarabiają, nawet kilka razy więcej ode mnie. W tym wypadku studiowanie schodzi na dalszy plan. W moich czasach, w połowie lat sześćdziesiątych, był snobizm intelektualny i pusta kieszeń. Teraz idolem staje się pieniądz. Czy to dobrze?- Pracuje Pani w takiej dziedzinie nauki, w której wzrok jest niezbędny. Musi Pani dużo czytać, przeglądać literaturę, pisać. Jakimi technikami posługuje się Pani w pracy?- Brajla nigdy nie używałam i nie używam, choć znam to pismo. Na studiach moimi podstawowymi narzędziami pracy były: magnetofon i maszyna do pisania. W pracy zawodowej początkowo korzystałam z lektora. Dużo później dostałam optacon, ale w humanistyce nie na wiele on się przydaje. Od roku korzystam z komputera z syntezatorem mowy "Apollo" firmy Dolphin System. Zafundowała mi go uczelnia w Bielefeld w Niemczech. Jest to dla mnie cudo! Kolosalna oszczędność pracy i pełna kontrola tekstu.- Jak godzi Pani pracę domową, naukową, obowiązki matki 8_letniego Wojtka? Znajduje Pani czas na to wszystko?- Powiem krótko, od tego wszystkiego kota można dostać. Jest to zadanie dla człowieka energicznego. Trzeba mieć naprawdę wewnętrzny zegar, mobilizować się ciągle i wykorzystywać każdy moment na pracę. Po prostu nie dawać sobie luzu.- A jak Pani wypoczywa?- Na co dzień nie wypoczywam. Takie pojęcie u mnie nie istnieje. Natomiast w weekendy staram się choć jeden dzień spędzić na powietrzu. Kiedyś dużo pływałam, teraz nie mam gdzie.- Czy według Pani niewidomi w Polsce są dobrze przygotowani do życia?- Od ponad dwudziestu lat uważam, że edukacja niewidomych nie powinna być tak izolowana, jak obecnie. Chodzi o to, by społeczeństwo nauczyło się, że niewidomy nie jest dziwolągiem. Dziecko nie ma tych oporów i najszybciej akceptuje swych niepełnosprawnych rówieśników. Edukacja niewidomych powinna się odbywać razem z widzącymi. Nie widzę powodu, aby zabronić nauki w szkole średniej dziewczynie czy chłopakowi na wózku, lub też osobie niewidomej. W Stanach Zjednoczonych 60% niewidomych dzieci uczy się razem z widzącymi. A u nas ile? Pół procenta! To się musi kiedyś  zmienić.- Nam się też tak wydaje. Dziękujemy Pani Profesor za rozmowę.

Pochodnia, czerwiec 1992