Z okazji Międzynarodowego Dnia Dziecka

Upalny czerwcowy dzień wbrew woli małej gromadki dziecięcej z zakładu dla niewidomych dzieci chylił się ku końcowi. Zakład ten, gdzie wychowywałam się przed wojną, rokrocznie organizował dla nas Dzień Dziecka, który zawsze obchodzono bardzo uroczyście. Organizowane były różne atrakcje -  zabawy, wycieczki do lasu, uroczystości, na których dzieci dostawały zabawki. Dla mnie najbardziej pamiętnym z tych dni stał się 18 czerwca 1939 roku, ostatni Dzień Dziecka, przeżywany naprawdę po dziecięcemu.  

Wojna jest zaprzeczeniem i przekreśleniem dzieciństwa, i w tym właśnie tkwi jej największe zło, jakie wyrządza światu. Można bowiem odbudować miasta, podźwignąć przemysł, i nawet można opłakać ludzi, którzy odeszli na zawsze, ale nie można żadnemu dziecku przywrócić lat utraconego dzieciństwa. Ostatnia wojna miała charakter światowy, dlatego też po jej wygaśnięciu Dzień Dziecka obchodzony jest w skali międzynarodowej. Jest w tym wielka logika i głęboki sens: Międzynarodowy Dzień Dziecka jest mocnym zaakcentowaniem ogólnoludzkiej idei pokoju.  

Chciałabym z tej okazji omówić problem, który nie jest zapewne uniwersalny; jest bardziej lokalny, zaledwie ogólnopolski i zupełnie specyficzny, gdyż mam na myśli dzieci wyłącznie niewidome. W zbiorze nowel Leszka Proroka jest jedna szczególnie wstrząsająca, opatrzona wymownym tytułem: "Więcej światła". Bohaterką jej jest mała, niewidoma dziewczynka, której ciemni i zacofani rodzice nie pozwolili ukończyć szkoły. Nie pomogły prośby dziecka, ani dyrektora zakładu, upór ojca pozostał niewzruszony. Jedynym ratunkiem dla dziecka byłaby w tym wypadku ustawa Ministerstwa Oświaty o przymusowym nauczaniu dzieci niewidomych, ale ustawy takiej nie było - i nie ma nadal.  

Temat nowelki jest ciągle aktualny i bardzo często powtarza się w rzeczywistości. Jest w Polsce wiele niewidomych dzieci, które nie uczęszczają do szkoły, żyją przeważnie na wsiach w opłakanych warunkach i ciągłym upokorzeniu. Zdarza się niejednokrotnie, że dziecko, które zbyt długo pozostaje w nieodpowiednim środowisku, doznaje najróżniejszych urazów psychicznych, z których niekiedy już nigdy nie potrafi się otrząsnąć.

 Przywieziono kiedyś do naszej szkoły dziewczynkę, która nigdy się nie śmiała. Często zastanawiałam się nad przyczyną  tej niedziecięcej powagi. Po kilku latach, gdy dziewczynka                      już dorosła i nauczyła się uśmiechać, sama wyjaśniła   przyczynę. Okazało się, że nad jej dzieciństwem zaciążył  następujący fakt: sąsiadka powiedziała kiedyś do matki:  "Szkoda, że dziecko nie umarło zaraz po wypadku. Niepotrzebnie   troszczyłaś się o jego zdrowie. Śmierć przyniosłaby ulgę i dziecku  i tobie". Matka nie znalazła na to słowa odpowiedzi,  dziewczynka zaś nigdy nie dowiedziała się, co wyrażało milczenie  matki. To nierozstrzygnięte pytanie przez długie  lata było źródłem jej głębokiej rozterki wewnętrznej i przyczyną    wielu gorzkich myśli. W szkole dla niewidomych dziecko znalazło się dzięki przypadkowi, który do dzisiejszego dnia uważa za najszczęśliwszy w swoim życiu. Szkoła bowiem przywróciła jej wiarę w sens życia i nauczyła dostrzegać jego piękno i radość. Widzimy więc, że szkoła jest koniecznym warunkiem szczęśliwego dzieciństwa, szczególnie, gdy chodzi o dziecko niewidome.  

Od kilku lat PZN z dużym powodzeniem prowadzi akcję werbowania dzieci do szkół. Warto jednak, by organizacja nasza wymogła wreszcie u odnośnych władz szkolnych  załatwienie tej sprawy na szczeblu administracyjnym.  

Pochodnia, czerwiec 1956