Biografia prasowa  

 

Ryszard Dziewa

Członek prezydium Zarządu główmego PZN w latach 90.   

 właściciel i kierownik   przedsiębiorstwa Handlowo-usługowego  "Impuls"  w Lublinie  

    Kawaler Orderu Odrodzenia Polski

 

Rozmowa miesiąca   

   Stanisław Kotowski    

          

    W dniu 23 marca br. zostałeś odznaczony Oficerskim Krzyżem Orderu Odrodzenia Polski za działalność w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Jesteś znany w środowisku z działalności społecznej i gospodarczej. Pełniłeś różne funkcje, m.in. byłeś członkiem Prezydium ZG. Obecnie jesteś członkiem GKR. Kierowałeś spółką "Print6" w Lublinie, a teraz jesteś biznesmenem, właścicielem firmy "Impuls". Oficerski Krzyż jednak otrzymałeś za działalność poza naszym środowiskiem. Myślę, że powinniśmy więcej wiedzieć o Twojej działalności niepodległościowej.   

     Jak to się stało, że zdecydowałeś się podjąć tak niebezpieczną działalność?  

Trudno w jednym zdaniu odpowiedzieć na to pytanie. Po ukończeniu szkoły zawodowej dla niewidomych w Laskach trafiłem do lubelskiej spółdzielni niewidomych. Tam spotkałem się z życzliwością wielu ludzi, a przede wszystkim z ojcowskim przyjęciem i dużą pomocą ze strony jej założyciela, Modesta Sękowskiego.   

W spółdzielni, podobnie jak w całym kraju, o "dusze" młodych, dobrze zapowiadających się przyszłych działaczy walczyła ówczesna przewodniczka narodu - PZPR. Przedszkolem tej partii była organizacja młodzieżowa - Związek Młodzieży Socjalistycznej. Należąc do tej organizacji, można było robić wiele dobrego. Nawet w okręgach i kołach PZN najwięcej mieli do powiedzenia działacze partyjni i młodzieżowi. W tamtych czasach praktycznie mało kto oparł się pokusie wstąpienia do ZMS-u. Byłem młody, miałem dużo zapału, chciałem wyżywać się w działalności społecznej. Mocno zaangażowałem się w pracę tej organizacji, a w 1975 r. wstąpiłem w szeregi PZPR i byłem jej członkiem przez półtora roku. Ale ciągle czułem niesmak, że współuczestniczę w czymś, co nie jest do końca uczciwe i moralne. Przecież były wydarzenia marcowe, a potem grudzień 1970 r. A jednak wytrwałem do 1976 r. nie podejmując aktywnego sprzeciwu. Wtedy jedyne, co robiłem, to słuchałem "Wolnej Europy" i Londynu. To na pewno w przyszłości zaowocowało.   

Wreszcie nadszedł czerwiec 1976 r. Wydarzenia w Radomiu i Ursusie były dla mnie sygnałem do odwrotu. 23 września powstał Komitet Obrony Robotników. Włączyłem się w nurt pracy tego ugrupowania. Zacząłem poznawać znakomitych ludzi, dzięki którym również zweryfikowałem swoją dotychczasową postawę. W grudniu 1976 r. podpisałem apel o zaprzestanie represji w stosunku do robotników z Ursusa i Radomia. Radio "Wolna Europa" wymieniało moje nazwisko. I wtedy, gdy już wszyscy wiedzieli o tej petycji, musiałem się określić: albo pokajam się i władza mi wybaczy - albo będę musiał zapomnieć o karierze zawodowej, społecznej i pogodzić się, że w życiu osobistym też mogę mieć problemy.   

Wybór nie był łatwy. Wiele czynników złożyło się na moją decyzję. Byłem wychowankiem Lasek, dobrze znałem nieskazitelną postawę Modesta Sękowskiego, "Wolna Europa" też w dużym stopniu wpłynęła na moje poglądy. Na początku 1977 r. wystąpiłem z PZPR-u. To było trzy lata przed "Solidarnością", więc na skutki nie trzeba było długo czekać.  

Wiem, że śp. żona Twoja była również osobą niewidomą i mieliście syna. Jak żona przyjęła Twoje zaangażowanie w uprzykrzanie życia władz PRL-u?  

To była wspaniała kobieta i tak naprawdę to ona powinna ten krzyż otrzymać. Mimo bardzo słabego wzroku bardzo dużo mi pomagała i sama angażowała się w tę działalność. Wtedy nasz syn miał 3 lata. Na jednym z przesłuchań, przez 8 godzin nakłaniali ją do przekonania mnie, żebym zszedł z niewłaściwej drogi. Wykazywała dużo hartu ducha i samozaparcia, nigdy nie skarżyła się na kłopoty, które nas spotykały. Bardzo dużo jej zawdzięczam.   

Na czym polegała Twoja działalność? W jakich środowiskach ją prowadziłeś? Jak długo trwała?  

Jak wspomniałem, wszystko zaczęło się od wydarzeń czerwcowych. Pierwsze kontakty miałem z Komitetem Obrony Robotników i tam na początku koncentrowała się moja praca. Później powstał Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Było to nieco szersze spojrzenie na sytuację społeczno-polityczną w Polsce. Nie rezygnując ze współpracy z KOR-em, zaangażowałem się w ten ruch. Ale muszę dodać, że nie byłem ani członkiem KOR-u, ani członkiem ROPCiO. Byłem ich sympatykiem i współpracownikiem. Zajmowałem się kolportażem prasy i literatury podziemnej z tzw. drugiego obiegu. Organizowałem i uczestniczyłem w spotkaniach z przedstawicielami demokratycznej opozycji, brałem udział w zbiórkach pieniężnych, przeznaczanych na pomoc osobom represjonowanym i na rozwój literatury niezależnej, podpisywałem i zbierałem podpisy pod petycjami do władz państwowych, dotyczących różnych kwestii, a w szczególności represjonowania osób walczących o prawa obywatelskie zagwarantowane w Konstytucji.   

Wtedy byłem dość młody, dlatego często obracałem się w kręgach młodzieżowych, a szczególnie w duszpasterstwie akademickim. Poznałem tam wspaniałego człowieka, dominikanina o. Ludwika Wiśniewskiego, który był dla mnie wielkim autorytetem.   

Również w środowisku niewidomych starałem się razem z kolegami robić coś pożytecznego. Między innym organizowaliśmy spotkania w prywatnych mieszkaniach, na które zapraszaliśmy wybitnych ludzi kultury, działaczy opozycji, np. Halinę Mikołajską. Nagrywaliśmy na kasety zakazane książki: "Folwark zwierząt", "Mała Apokalipsa" i inne. Z dwoma kolegami przygotowywaliśmy dźwiękowe czasopismo opozycyjne "Wolna taśma", przeznaczone dla naszego środowiska. Jednak funkcjonariusze SB skonfiskowali nam większość materiałów, a za kilka miesięcy powstała już "Solidarność". Ostatnią rewizję miałem w 1983 r. Potem już było trochę lżej. Zaczęto pozorować większe swobody.   

Od 1983 r. zająłem się również działalnością artystyczną. Z kilkoma wybitnymi recytatorami organizowaliśmy występy, prezentując utwory literackie, niedostępne w kraju. Bardzo dobrze wspominam ten okres trwający do końca istnienia PRL-u. Najczęściej spotykaliśmy się w kościołach, bo tam jeszcze można było organizować tego rodzaju imprezy.   

Czy inni lubelscy niewidomi angażowali się w działalność ROPCiO?  

Nie tylko w ROPCiO, ale i w innych zrzeszeniach. Nie było ich tak wielu, ale i w całym społeczeństwie jedynie niewielka grupa aktywnie uczestniczyła w tej pracy. Należy jednak podkreślić, że kilkanaście osób w różny sposób było zaangażowanych w tę działalność.   

Z konieczności wymienię tu jedynie dwóch czołowych opozycjonistów.   

Zdzisław Jamrożek był niewidomym z niepełnosprawnością narządu ruchu. Zawsze pozytywnie niepokorny, zawsze z nieprzepartą ochotą naprawiania świata, dostrzegł swój największy sens i motyw działania: walkę z totalitarną rzeczywistością PRL-u.  

        Najbliższe lata miały mu dostarczyć wielu ku temu okazji. Po czerwcu 1976 r. naturalną konsekwencją wcześniejszych doświadczeń było włączenie się w działalność powstałego we wrześniu tegoż roku Komitetu Obrony Robotników. Doświadczenie KOR-owskie stało się inspiracją do utworzenia Biura Interwencyjnego - na tymczasem.   

Kiedy w marcu 1977 r. powstał Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela, Zdzisław Jamrożek szybko odnalazł w nim swoje miejsce, a od października zaczął prowadzić w swoim mieszkaniu w Lublinie Punkt Konsultacyjno-Informacyjny. Pomysłowość Zdzisława, swoisty tupet i energia działania sprawiły, że odnajdywali do Punktu drogę przedstawiciele chłopów, robotników i studentów. Ale były też wizyty SB-ków, dotkliwe prowokacje i przemyślne szykany, była też bojówka z nabitą bronią.   

We wrześniu 1979 r. Zdzisław stał się jednym ze współzałożycieli Konfederacji Polski Niepodległej. W stanie wojennym i w latach 80-tych zszedł do głębszej konspiracji, a jednocześnie studiował w Instytucie Wyższej Kultury Religijnej (KUL).  

 Odszedł od nas w momencie, gdy dla ludzi ideowych stało się jakby ciaśniej.   

        Został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą.  

        Ryszard Lis pierwsze doświadczenia ze Służbą Bezpieczeństwa miał w 1974 r. Wówczas z wyjazdu na zawody sportowe w Anglii przywiózł i rozkolportował wśród znajomych kilka egzemplarzy wydawnictw emigracyjnych.  

Od chwili powstania Komitetu Obrony Robotników wraz ze słabowidzącą żoną wspierał jego działalność poprzez rozprowadzanie   

biuletynów informacyjnych, zbieranie składek i podpisywanie wystąpień w obronie represjonowanych robotników i działaczy KOR.  

Po utworzeniu przez Zdzisława Jamrożka Punktu Konsultacyjno-Informacyjnego Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela czynnie włączyli się w jego działalność.  

Współpraca polegała na:   

- kolportażu wydawnictw niezależnych,   

- udziale w akcjach ulotkowych,   

- zbieraniu podpisów pod wystąpieniami obywatelskimi,   

- zbieraniu podpisów pod petycją o udostępnienie środków przekazu ludziom wierzącym - o transmisje mszy świętych w radio,   

- udostępnianiu mieszkania na potrzeby niezależnej poligrafii, oraz na spotkania środowiska niewidomych (pracowników Spółdzielni Niewidomych w Lublinie) z przedstawicielami opozycji demokratycznej, np. Kazimierzem Świtoniem, Haliną Mikołajską, bbb o. Bronisławem Sroką, o. Ludwikiem Wiśniewskim.   

Ryszard Lis i jego żona z powodu tej działalności byli przedmiotem przeróżnych szykan i represji ze strony ówczesnego Zarządu Spółdzielni Niewidomych w Lublinie oraz lubelskiej służby bezpieczeństwa (rewizje i konfiskaty materiałów oraz publikacji niezależnych).  

Ryszard Lis został również odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.  

        Czy współpracowałeś z Zygmuntem Łenykiem z Krakowa, działaczem Konfederacji Polski Niepodległej lub z innymi niewidomymi spoza Lublina?  

Zygmunt Łenyk działał w KPN, a ja, bodaj najmniej, miałem do czynienia z tą organizacją. Mnie taki zdecydowany radykalizm nie odpowiadał.   

Po 1980 r. włączył się do działalności opozycyjnej Jerzy Szczygieł, niewidomy pisarz, redaktor miesięcznika "Niewidomy Spółdzielca". Miałem z nim stały kontakt i dobrze nam się współpracowało.   

Gdzie wówczas pracowałeś?  

Jak już wspomniałem, pierwszą pracę rozpocząłem w lubelskiej spółdzielni niewidomych. Przez 9 lat pracowałem w produkcji, a w trakcie opozycyjnej działalności - na stanowisku samodzielnego referenta ds. socjalnych. Zakres wykonywanych przeze mnie czynności był dość szeroki, dlatego obawiano się mojego wpływu na załogę. 31 sierpnia 1978 r., po odtworzeniu przez spółdzielczy radiowęzeł słuchowiska o Maksymilianie Kolbe i wielkiej awanturze z tego powodu, zostałem odsunięty od radiowęzła i od innych obowiązków zawodowych. Właściwie przez dwa lata skazany byłem na banicję, mogłem nie pracować i dostawać pieniądze. Wyczuwałem, że lepiej by było dla kierownictwa spółdzielni, żebym nie przychodził do pracy, a pieniądze i tak by mi wypłacano.   

Jakie jeszcze szykany spotkały Cię ze strony ówczesnych władz PRL-u oraz tych środowiskowych, spółdzielczych czy związkowych?  

Niejednokrotnie miałem przyjemność gościć w swoim mieszkaniu i w pracy panów z SB. Te rewizje były o tyle kłopotliwe, że zabierano materiały przeznaczone do kolportażu, ale i tak wiele udawało się uratować. Obawiałem się też o żonę, dla której te zdarzenia bywały dużym przeżyciem.   

Spółdzielnia i Związek były w sytuacji bardzo trudnej. Władze tych instytucji miały za zadanie pohamować moje opozycyjne zapędy, a przynajmniej izolować mnie od reszty pracowników. Doskonale ich rozumiałem i nie chciałem sprawiać kłopotu. Jednak zdarzało się, że ich głupota i nadgorliwość były nie do przyjęcia. Przykładem może tu być zbieranie, przez ówczesnego przewodniczącego Rady Nadzorczej Spółdzielni i przewodniczącego Rady Zakładowej Związków Zawodowych, podpisów pod petycją domagającą się zwolnienia czterech niewidomych w związku z ich szkodliwą działalnością. Na szczęście większość pracowników odmówiła podpisania tej petycji. Mimo to ponad sto osób podpisało ten dokument. Nie mam jednak do nich żalu. To były takie czasy, kiedy pranie mózgów stosowano na co dzień, a zagrożenie przed "daleko idącymi konsekwencjami" wielu napawało strachem. Myślę, że gdyby nie rozgłos nadany sprawie przez radio "Wolna Europa" i londyński "Times", zapewne zostalibyśmy pozbawieni pracy. Również ostre pisma potępiające te szykany wpłynęły do kierownictwa spółdzielni z "Tygodnika Powszechnego" i "Więzi". To natychmiast poskutkowało. Takie represje już nie miały miejsca, tylko na zebraniach partyjnych byliśmy poddawani totalnej krytyce.   

Opowiedz proszę o epizodach swojej działalności, które szczególnie utkwiły Ci w pamięci.  

Być może kiedyś uda mi się napisać dłuższy tekst o tamtym okresie. Teraz opowiem o zdarzeniu, które miało miejsce w naszym środowisku. Wspominam je z satysfakcją, bo okazało się, że niewidomi potrafią się zintegrować, mimo wielu dzielących ich różnic.   

W lipcu 1980 r. stanąłem na czele komitetu strajkowego. Były to pierwsze strajki zapoczątkowane na lubelszczyźnie. Miałem poparcie zdecydowanej części załogi. Prezes apelował o rozwagę, o przystąpienie do pracy, bo w innym przypadku skutki mogą być bardzo przykre. Mimo to przez kilka dni spółdzielnia nie pracowała, a komitet strajkowy przejął odpowiedzialność za bezpieczeństwo w spółdzielni. Oczywiście, nie obyło się bez wydatnej pomocy ze strony widzących koleżanek i kolegów. Prezes Związku Spółdzielni Niewidomych, Marian Golwala obiecywał przyjazd do Lublina, pod warunkiem przystąpienia do pracy. W końcu jednak nie doczekawszy się spełnienia tego nakazu, przyjechał na rozmowy z komitetem strajkowym i tzw. aktywem spółdzielni. Nie jestem do końca pewny, czy prezes Golwala tak naprawdę chciał, żebyśmy przed jego przyjazdem zakończyli strajk. Rozmawiałem telefonicznie z jego zastępcą, Janem Wojtkowskim. Dał mi delikatnie do zrozumienia, żeby się nie spieszyć z przystąpieniem do pracy, a już na pewno nie przed przyjazdem prezesa Golwali do spółdzielni. Wymienił też te postulaty, co do których nie powinniśmy ustąpić. I rzeczywiście tak się stało. Prezes Golwala zaakceptował nasze żądania. Oczywiście, przekomarzaliśmy się też co do spełnienia innych naszych postulatów, wiedząc, że są niemożliwe do spełnienia. Była to gra pozorów. Na pewno Marian Golwala był postacią kontrowersyjną, jednak nie mogę powiedzieć, że z jego przyczyny byliśmy szykanowani. Nawet w stanie wojennym miałem z nim ścisłe, mogę powiedzieć, że koleżeńskie kontakty.   

Jak oceniasz swoją działalność z perspektywy lat, które upłynęły od tamtych czasów?  

Myślę, że był to okres, w którym łatwiej było odróżnić, co jest czarne, a co białe. Ludzie byli wtedy trochę inni: bardziej ideowi, koleżeńscy i solidarni. Mogę śmiało powiedzieć, że nie żałuję swojej działalności w tamtych czasach, chociaż wizję wolnej Polski wyobrażałem sobie trochę inaczej. Marzy mi się taka Polska, w której sprawy ogólne byłyby znacznie ważniejsze niż partyjne korzyści.   

Czy uważasz, że należy angażować się w walkę o słuszną sprawę, nawet wówczas, gdy jest to niebezpieczne?  

Moim zdaniem angażować powinien się ten, kogo na to stać. Inni niech zachowują się przyzwoicie. Napotkałem wielu ludzi, którzy bardzo dużo mi pomogli, nie angażując się w działalność opozycyjną.   

Co sądzisz o ludziach, którzy należeli do PZPR i pełnili odpowiedzialne funkcje? Czy należy się do nich odnosić z rezerwą?  

Mam wielki szacunek dla niektórych dawnych członków PZPR, z którymi do tej pory współpracuję. Oni nie byli karierowiczami, tylko byli przekonani, że w tych czasach nie ma innej alternatywy. Kiedyś jeden z działaczy partyjnych wręczył mi pieniądze z prośbą o przekazanie ich na potrzeby demokratycznej opozycji. Śmiem nawet twierdzić, że nierzadko członek partii był przyzwoitszym człowiekiem, niż tak zwany pozytywny bezpartyjny. Taki to się potrafił płaszczyć przed władzą, pod niebiosa ją wychwalać, a jednocześnie wyśpiewywał hymny pochwalne o tym, jaki on to jest nieugięty i nie zapisał się do partii. A przecież tacy bezpartyjni byli władzy bardzo potrzebni, bo za byle pochwałę czy ochłap potrafili spełnić wiele wątpliwych moralnie zadań.   

Dziękuję za rozmowę i życzę takiej odwagi, jaką wówczas się wykazałeś, w podejmowaniu trudnych problemów naszego środowiska. Życzę też sukcesów w każdej wykonywanej pracy oraz tej działalności, którą podejmiesz w przyszłości. Wszystkiego najlepszego życzę również w życiu osobistym i rodzinnym.  

       Z Ryszardem Dziewą rozmawiał Stanisław Kotowski  

 Biuletyn Informacyjny "Trakt" czerwiec  2007