Ponad ból

Michał Kaziów

 

11 września tego roku mija setna rocznica urodzin dr. Włodzimierza Dolańskiego, niewidomego pianisty, wybitnego tyflopsychologa, pedagoga i działacza społecznego - organizatora ruchu niewidomych  w powojennej Polsce. Z okazji tego jubileuszu drukujemy fragmenty niepublikowanej jeszcze powieści biograficznej dr. Michała Kaziowa o Włodzimierzu Dolańskim.  

 

Jaskrawy blask, kłujący oczy, jaki Włodzio ujrzał, oświetlił mu jakąś drogę, jakąś ogromną bramę i żołnierzy szykujących się do strzelania, a potem usłyszał huk, kiedy go porwał gdzieś w górę i nagle wszystko ściemniało dookoła i ucichło. Nic nie widział, ni c nie słyszał, choć zdawało mu się, że mamusia biegnie i woła, i zawraca go z tej drogi, ale on nie może iść i nie może oddychać, bo ma w ustach coś gorzkiego, coś lepkiego, piekącego. Chce wypluć, chce krzyknąć, gdzieś uciec, ale jakby nie było pod nim ziemi i nogi nie mają się o co oprzeć, więc zapada się, leci, a z tego wielkiego strachu i niemocy wciąż nie może złapać tchu. Wreszcie jakby mu ktoś podniósł głowę i całego udźwignął,  i uniósł w górę ręce. Wówczas powietrze dostało się do płuc. Pośpiesznie raz i drugi wciągnął je jak łyk źródlanej wody. Ten kilkakrotny głęboki oddech usunął szum z uszu i gdzieś z daleka chłopiec usłyszał głosy. Nie wiedział, czyje, czy tych żołnierzy, czy Gregoriego, czy niewyraźne słowa Zosi, czy słodki szept mamy. Chciał bardzo zobaczyć, kto mówi, kto bierze go na ręce, ale było ciemno, bardzo ciemno, jeszcze ciemniej, niż w pochmurną noc. (…)

Zaprzyjaźniony z domem państwa Dolańskich lekarz nadworny zbadał chłopca, opatrzył, a potem dał uspokajające krople pani Felicji i autorytatywnie zawyrokował:  

- Droga pani Dolańska, przykro mi, ale z oślepionego chłopca nic nie będzie i chyba nie będzie potrzeby mnie więcej wzywać.-  Śmierć jednak nie nadchodziła, choć czuło się jej obecność w całym domu. (…)

Pani Felicja patrzyła na męki ukochanego chłopca i bardzo cierpiała. Klękała przy łóżeczku i modliła się, a może tylko machinalnie poruszała  ustami, bo w głowie miała zamęt. W gardle ją ściskało z żalu, nie mogła sobie bowiem darować, że wyprosiła chłopca z domu do ogrodu. Gdyby tego nie zrobiła, gdyby… Wyjątkowo ciepła wiosna sprawiła, że wszystko dookoła gwałtownie zbudziło się do życia. Zazieleniły się już drzewa, kwitły wczesne kwiaty. Ptactwo wiło gniazda, śpiewało różnorodnymi głosami. Ta witalna siła wiosny jakby ożywiała skulonego w łóżeczku Włodzia i zaczęła go budzić z letargicznego snu. (…)

- Włodzio będzie żył, ale pozostanie kaleką, dlatego mamusia ciągle płacze - powiedział Tadzik.  

Słowa te dotarły do Włodzia, który  od dłuższej chwili już nie spał i choć nie bardzo rozumiał, co one znaczą, w gardle poczuł ucisk:

- Mamusia płacze - brzmiało mu w uszach. - Kaleka, nie umarł.  

Dlaczego miałem umrzeć? I jaki kaleka? - Usiłował wstać, mimo, że była wciąż noc, ale przecież Zosia i Tadeusz już nie śpią… Lekko dźwignął się i z powrotem opadł na poduszkę. Próbował prawą ręką dotknąć twarzy, lecz nie mógł nią poruszyć ani w dół, ani w górę, wtedy lewą poruszył i ucieszył się, że nie jest tak bezwładna i przykurczona. Zaczął obmacywać twarz oraz głowę, która była czymś owinięta. Dziwił się, w co i dlaczego? Potem odrzucił kołdrę  i zaczął obmacywać prawą rękę. I ona była owinięta w jakieś szmaty,  ale, co najgorsze, nie znalazł palców ani dłoni, które pod tymi szmatami tak bardzo go bolały. Przeraził się i zaczął szarpać te szmaty, lecz nie mogąc sobie poradzić, lewą ręką przyciągnął prawą  aż do ust. I wtedy zębami zaczął szarpać, rozrywając bandaże. Bolało, brakowało sił, odpoczywał, by za chwilę znów wrócić do tej samej czynności. Tak długo targał zębami i palcami lewej dłoni, aż wreszcie ściągnął przyschnięte do ran bandaże.  

Kiedy wymacał, że nie ma palców i całej dłoni, na chwilę przestało mu bić serce i zabrakło tchu, jak tam, pod gruszą, ale tylko na chwilę, bo z tego przerażenia wrzasnął tak głośno, jakby w ogóle nie był chory:

- Nie chcę, nie chcę, boli, boli! Nie chcę, nie chcę, wypuśćcie mi palce! -  

Minęło kilka tygodni, zanim Włodzio wyszedł z szoku, a wraz z nim i pani Felicja. Widząc syna okaleczonego i cierpiącego, nie była w stanie podejmować jakichkolwiek obowiązków domowych. Wszystkie jej funkcje przejęła kuzynka Anna Tokarska. Matka z panem Józefem naradzała się: co począć? Jak leczyć chłopca? Po zdjęciu bandaży zauważyła nieestetyczny wygląd czoła, powiek, a zwłaszcza ręki. Chłopiec z bólu ją kurczył i nie ruszał, więc zesztywniała w łokciu i nadgarstku. Była podwinięta i wyglądała jak pokrzywiony konar. Prawe oko było zupełnie wypalone, lewe całe, ale pokryte bliznami, przez które przebijało światło. Budziło to nadzieję na odzyskanie wzroku.  

Medytowano, gdzie i do jakiego szpitala oddać chłopca na dalsze leczenie. (…)

Włodzio przeżywał głęboko pozostanie w szpitalu, lecz z całą powagą zgadzał się na wszystko, co kazali robić rodzice i lekarze. W dniu operacji oboje państwo Dolańscy byli bardzo podnieceni. Z niecierpliwością przechadzali się wokół szpitala, a na znak dany przez pielęgniarkę weszli do wewnątrz. Kiedy przekraczali próg gabinetu okulisty Costina Liviu, pani Felicji uginały się nogi.

- Moi państwo - powiedział zmęczony operacją doktor - zdaniem moim chłopiec będzie widział. Musicie mu państwo nakazać, by leżał spokojnie, by sam nie zepsuł czegoś przez swoją nierozwagę.-  

Pani Felicja chwyciła za rękę lekarza i niechybnie, jak prosta chłopka, ucałowałaby ją za taką upragnioną informację, gdyby nie przeszkodził jej w tym lekarz. (…)

Po tygodniu, w czasie opatrunku, lekarz skonstatował, że oko po operacji dobrze się goi i chłopiec z pewnością będzie dużo widział. Włodziowi nie wolno było wstawać, chodzić, leżeć na boku, zbyt ostro podnosić się z łóżka, kręcić głową.(…)

Po zdjęciu bandaży leżał w przyćmiony pokoju, żeby nie drażnić świeżo operowanego oka. Widział! Choć niezbyt czysto i jasno, ale widział. (…) Widział coraz lepiej. Wielką przyjemność sprawiało mu patrzenie na drzewa, kołyszące się konary, zielone liście. Dziwił się, że tak dużo jest zieleni, bo wtedy, w kwietniu, kiedy na żądanie mamusi musiał wyjść do ogrodu, jeszcze nie było takich dużych liści i tyle zieleni. Patrzył z zachwytem i w duchu myślał, jak będzie pięknie, kiedy z daleka zobaczy nadchodzących rodziców, na których będzie czekał w przyszpitalnym ogrodzie. Jak będzie miło ujrzeć uśmiech mamusi i kiwanie ręką tatki. Był całkowicie pogrążony w tych myślach, gdy nagle Tudor, niesforny, mały pacjent uciekł z korytarza do sali przed dyżurnym lekarzem. Tuż przy jego łóżku poślizgnął się i z rozpędu wpadł na rozmarzonego chłopca, uderzając go z całej siły łokciem w operowane oko. W tej samej chwili rozległ się przeraźliwy, dziki, pełen boleści krzyk Włodzia. (…)

Pani Felicja weszła do szpitala bardzo podniecona. Od razu skierowała się do sali, gdzie leżał jej syn. Zauważył ją doktor Constantin Liviu i poprosił do gabinetu. Nie wiedział, jak zacząć, wreszcie wydusił:  

- Syn szanownej pani teraz głęboko śpi.  

Po chwili szczegółowo opowiedział o całym zdarzeniu, a na zakończenie dodał:

- Natychmiast wzięliśmy go na salę operacyjną. Niestety, okazało się, że żaden zabieg nie przywróci chłopcu wzroku. (…)

Pochodnia Wrzesień 1986