Gdy legenda spotkała się z rzeczywistością

(W drugą rocznicę śmierci Włodzimierza Dolańskiego)

Kazimierz Siedlecki

Doktora Włodzimierza Dolańskiego poznałem pod koniec lat pięćdziesiątych, gdy bawił na kuracji w Polanicy - Zdroju, gdzie mieszkam. Nasze osobiste kontakty nie trwały zatem długo, a przecież odczucia i myśli, jakie z nich wyniosłem, zachowałem w pamięci do dziś.  

Kiedy cofam się wspomnieniem do tych czasów, widzę salę uzdrowiskowego ośrodka kultury, a w niej doktora Dolańskiego, jak opowiada licznie zgromadzonym kuracjuszom o życiu, pracy i działalności społecznej niewidomych w naszym kraju. Widzę również siebie, jak pełen niepokoju, czy wywiążę się z powierzonego mi zadania, oczekuję na swój występ. Bo jeszcze przed prelekcją dr Dolański prosił mnie, bym go wyręczył i na zakończenie zademonstrował zebranym pisanie i czytanie brajlem. Przyznam, że przyjąłem tę propozycję nie bez wewnętrznego oporu, gdyż nękany nadmierna tremą, nie lubię występować publicznie. Z drugiej jednak strony czułem się wielce zaszczycony, nie mówiąc już o niełatwej sytuacji doktora Dolańskiego, dla którego wspomniany pokaz, z uwagi na brak ręki, mógł być i kłopotliwy, i krępujący. Niepodobna było się oprzeć takiemu argumentowi i dopiero później zorientowałem się, że była to z rozmysłem podjęta próba wciągnięcia mnie w orbitę spraw niewidomych i zainteresowania działalnością społeczną.  

Prelekcja doktora Dolańskiego okazała się dość głośnym wydarzeniem w życiu uzdrowiskowym i nawet domagano się jej powtórzenia. Sam zresztą zostałem nią wstrząśnięty, chociaż z nieco odmiennych przyczyn. Od dziesięciu lat znajdowałem się poza zorganizowanym środowiskiem niewidomych, na własną rękę starając się udowodnić sobie i innym, że przez brak wzroku nie jestem od innych gorszy. Pamiętam jednak swój pobyt w zakładzie rehabilitacyjnym, gdzie w koleżeńskiej gromadzie wspieraliśmy się nawzajem.  

Zastanawiam się czasem, dlaczego byłem aż tak poruszony słowami doktora Dolańskiego. O postępach ruchu niewidomych wiedziałem przecież sporo z prasy brajlowskiej i od niewidomych, przyjeżdżających do Polanicy - Zdroju  na kurację. Możliwe, że całościowe ujęcie zagadnienia podziałało na mnie uderzeniowo, niczym stężona dawka lekarstwa, na pewno jednak zadecydowała tu sama osoba prelegenta. Bo chociaż poznałem go niedawno, od dawna żył i działał w mojej świadomości, ale żeby to wyjaśnić, muszę się cofnąć do okresu mego pobytu w zakładzie rehabilitacyjnym w Surchowie, a potem w Głuchowie i Jarogniewicach.  

Starano się tam przekonać nas, że mimo braku wzroku możemy w życiu wiele osiągnąć, jak tego dokonał niejeden niewidomy. W tych pierwszych, powojennych latach, kiedy ruch niewidomych znajdował się dopiero u progu swego rozwoju, jakże mało było przykładów prawdziwego sukcesu życiowego tego rodzaju inwalidów, zwłaszcza przykładów wybitnych, a więc najwymowniejszych. Wśród paru zaledwie nazwisk wymieniano przede wszystkim doktora Dolańskiego, przy różnych okazjach nawiązując do wielu jego osiągnięć. Podchwytywaliśmy naturalnie te cenne dla nas wiadomości, by krzepiąc nimi kolegów, nowo przybyłych do zakładu, pokrzepić jednocześnie samych siebie. Powtarzaliśmy zatem, że dr Dolański studiował w paryskiej Sorbonie i tam uzyskał doktorat, że ma wykłady dla widzących studentów, że mimo braku wzroku świetnie gra na fortepianie i uczy innych gry na tym instrumencie. W miarę powtarzania informacje te piękniały, obrastając w nowe szczegóły i trudno mi dzisiaj powiedzieć, co z tego było prawdą, a co fantazją moich kolegów. I tak rosła legenda coraz dalsza od rzeczywistości, ale w oddziaływaniu coraz skuteczniejsza, przyjmowana tym chętniej, im większe były pragnienia, by w niezwykłych wyczynach jej bohatera znaleźć choć odrobinę nadziei dla siebie, choćby krótkie chwile zapomnienia.  

Byliśmy też ciekawi, jaki jest naprawdę, a gdy rozeszła się wieść, że odwiedzi nasz zakład, zainteresowanie jeszcze się wzmogło. Spotkał nas niestety zawód, gdyż dr Dolański w ciągu swego parodniowego pobytu z w zakładzie prawie wcale publicznie się nie udzielał. Cały czas spędzał w dyrektorskim gabinecie pana Ruszczyca i przechodząc obok, można było usłyszeć zza drzwi ich raz ożywione, to znów przyciszone głosy. Domyślaliśmy się, iż dyskutują nad sprawami niewidomych, a że musi to być coś ważnego, świadczył och zupełny brak zainteresowania dla tego, co się działo w zakładzie. Dziś, znając więcej niż wtedy faktów z dziejów ruchu niewidomych, mogę te domysły posunąć dalej. Wizyta doktora Dolańskiego w naszym zakładzie zbliżona była w czasie z powstaniem pierwszej ogólnokrajowej organizacji niewidomych - Związku Pracowników Niewidomych - którego dr Dolański był założycielem i pierwszym prezesem, i na pewno związane z tym sprawy były przedmiotem narady w gabinecie pana Ruszczyca.  

Wnikając w sprawę głębiej, widzę jednak, że pobyt doktora Dolańskiego w naszym zakładzie przynajmniej dla mnie nie był tak zupełnym zawodem. Starano się tam przekonać nas, że pomimo utraty wzroku, w sensie duchowym nadal pozostajemy ludźmi pełnowartościowymi. W kontaktach z widzącymi nie wyczuwało się owego poczucia wyższości, jakie u wielu ludzi wzbudza sam fakt posiadania wzroku i z jakim nieraz spotykaliśmy się u widzących spoza zakładowego kręgu. Niemniej jednak jasność obrazu mąciły naturalne zresztą układy międzyludzkich zależności, wynikających z różnic wieku i poziomu intelektualnego, podporządkowań służbowych w przypadku naszych niewidomych instruktorów, a w przypadku niewidomych wychowanków - przewaga widzących z racji ich wychowawczych i opiekuńczych funkcji. Dla nieufnego obserwatora, jakim zwykle bywa nowo ociemniały, pożądany stawał się przykład bardziej wyrazisty, jakiś prosty przypadek niewidomego, który będąc dla kogoś widzącego równorzędnym partnerem, nie byłby od niego osobiście zależny. I tego właśnie doszukałem się w scenie kończącej pobyt doktora Dolańskiego w naszym zakładzie, przy czym zdawał się w niej wypowiadać najwyższy autorytet, jakim był pan Ruszczyc. Wyszli obaj na ganek i żegnając się, wymieniali ostatnie uwagi. Nie pamiętam już, o czym mówili, nie zapomniałem natomiast ogromnego zaabsorbowania pana Ruszczyca osobą i słowami jego gościa oraz czegoś niełatwego do określenia w ich wzajemnym stosunku. Po prostu miało się pewność, że oto rozmawiają dwaj najzupełniej sobie równi ludzie, tak, jak to się dzieje wśród widzących, gdzie kwestie związane z posiadaniem wzroku nie istnieją.  

Ale wracam do pobytu doktora Dolańskiego w Polanicy - Zdroju i wygłoszonej przez niego prelekcji. Słuchając opowiadania o wysokim poziomie współżycia zbiorowego w dużych skupiskach niewidomych, przymierzałem te wiadomości do miejscowych warunków. Było nas w Polanicy - Zdroju pięcioro niewidomych, dość znacznie różniących się wiekiem, zajęciem i upodobaniami, już jakoś tam tkwiących w najbliższym swoim otoczeniu i pochłoniętych swoimi kłopotami. Spotykaliśmy się jednak rzadziej lub częściej, przyciągani wspólnotą inwalidztwa, wspierając się w miarę potrzeb i możliwości. Jeśli dodam do tego korzyści, jakie każdemu z nas dawało posiadanie legitymacji członkowskiej PZN, było to wszystko, co według mojego ówczesnego przekonania mogliśmy osiągnąć. Nie umiałem jeszcze wyobrazić sobie działalności związkowej w obrębie tak małej liczebnie grupy, tej działalności rzeczywistej, niebędącej jedynie sprawozdawczą fikcją.  

Taka była moja opinia, kiedy w kilka dni po prelekcji dr Dolański spytał mnie, jak przedstawiają się możliwości powołania w Polanicy - Zdroju ogniwa PZN. Siedzieliśmy w parku na ławce, słuchając orkiestry zdrojowej, podczas gdy nasze przewodniczki zwiedzały miejscowe sklepy. Dr Dolański nie podzielał mojego sceptycyzmu i uważał, że sposoby konkretnego działania narzucą się same, wraz z ujawnieniem się istniejących przeciążeń i dotąd niezaspokojonych potrzeb, co zawsze następuje z chwilą zrzeszenia się jakiejkolwiek liczby niewidomych. Nie zdążył zmniejszyć moich obaw i zachęcić do wykazania w tej sprawie inicjatywy, bo właśnie zjawiły się nasze przewodniczki i rozmowa zeszła na inny temat. Lecz chociaż już więcej do niej nie wracaliśmy, czułem się odtąd wobec doktora Dolańskiego jakoś niezręcznie, pełen rozterki, czy moja opinia była rzeczywiście słuszna.  

I tak wzbudzone wątpliwości już mnie nie opuszczały, tląc się bez przerwy pod powłoką spraw aktualnie ważniejszych, dopóki nie znalazłem rozstrzygnięcia w toku działalności, jaką sugerował i jakiej się po mnie spodziewał rozmówca z parkowej ławki. Co prawda na powzięcie podobnej decyzji wpłynęło jeszcze wiele innych czynników, wiele innych oddziaływań, obiektywnie być może znaczących więcej, nie zmienia to jednak faktu, że wyrosła z owego twórczego niepokoju, zasianego przez niego. Bo nie mogłem przejść do porządku nad zdaniem kogoś, kto w gąszczu nurtujących mnie spraw był mi drogowskazem i niedościgłym wzorem, za kim stała legenda.  

W sali uzdrowiskowego ośrodka kultury - gdzie znowu przenoszę się myślą - znalazłem się nieco wcześniej, zanim jeszcze publiczność zaczęła się gromadzić. Ustawiałem maszynę pichtowską, rozkładałem brajlowską prasę i książki, przygotowując się przed prelekcją doktora Dolańskiego do późniejszego pokazu czytania i pisania. W pewnej chwili ktoś zaczął wypytywać moją przewodniczkę, „jak to się stało i czy się pogodziłem ze swym ponurym losem”. Nie szczędził przy tym boleściwych westchnień do imienia boskiego, najwyraźniej przekonany, że skoro nie widzę, to i nie słyszę. Wtrąciłem się do rozmowy, co nieco zmitygowało pytającego, i nawet wymieniliśmy parę zdań w tonie możliwym do przyjęcia, chociaż niewolnym z jego strony od przeświadczenia, że fakt posiadania wzroku ustawia go pod każdym względem na wyższej pozycji. To poczucie przewagi było niewątpliwie wspólne dla większości zebranych w sali, gdyż opierając swe wyobrażenia o niewidomych jedynie na własnych odczuciach, nie mogli mieć o nas wygórowanego pojęcia, jak też by go nie mieli o sobie w razie utraty wzroku.  

Jeśli tego wszystkiego nie zburzyła, to mocno podważyła prelekcja doktora Dolańskiego, i to nie tylko z uwagi na swoją treść, ale i osobę prelegenta. Zamiast stereotypowej pogadanki, jakiej się spodziewali, usłyszeli coś wprawdzie bardzo przystępnego, czego jednak nie powstydziłaby się uniwersytecka sala wykładowa. W dodatku wygłoszonego przez człowieka w ich pojęciu pod każdym względem słabszego, z góry skazanego na zupełnie usprawiedliwione korzystanie z taryfy ulgowej. Niejeden ze słuchaczy musiał sobie nagle uświadomić, że poziomem intelektualnym ustępuje niewidomemu prelegentowi, zwłaszcza przywoławszy na pamięć owo małe „dr” przed nazwiskiem na afiszu zapowiadającym prelekcję.  

Rezultaty takiego przewartościowania ujawniły się w czasie pogawędki, jaka wywiązała się po prelekcji, kiedy to dr Dolański, obstąpiony przez wielu zainteresowanych, odpowiadał na liczne pytania. Po prostu nie odczuwało się już u widzących owego deprymującego poczucia wyższości, z którym zetknąłem się na wstępie. I - chociaż nie było w tym mojej zasługi - ja również znalazłem się w obrębie tego prawidłowego układu wzajemnych współzależności, o których decydują nie odczucia związane z posiadaniem wzroku, lecz wartości, jakie się sobą reprezentuje. A kiedy zdałem sobie z tego sprawę, znalazłem uzasadnienie konieczności społecznego działania.  

       Pochodnia Marzec 1975