"Bajkowe dzieje"   

   Antoni Dobrowolski  

 Zostałem zaproszony na ogólnopolskie sympozjum dla niepełnosprawnych do Wrocławia. Oprócz części naukowej zjazdu, wyeksponowano ogromne bogactwo prac, począwszy od artystycznych, aż po dzieła przemysłowe. Twórcy tych wszystkich dokonań, oglądający z radością wystawę, byli uszczęśliwieni, gdyż szczęście daje tylko praca i uznanief innych. Na pewno dostrzeże nas społeczeństwo, gdy sami zaczniemy się częściej pokazywać ze swymi pracami i dokonaniami na sympozjach, plenerach i warsztatach pracy twórczej. Bardzo lubię kontaktować się z ciekawymi ludźmi, a zwłaszcza z młodzieżą, na plenerach, wernisażach oraz wystawach. I właśnie teraz zorganizowałem sobie stolik w holu u wejścia na salę, żeby zainteresowanym zademonstrować rzeźbienie. Sensacja była nie lada, ponieważ nie codziennie spotyka się rzeźbiącego niewidomego. Moje obecne rzeźbienie miało się okazać przyszłym moim szczęściem. Podszedł do mnie uśmiechnięty, sympatyczny starszy pan - Adam Popradowski - rzeźbiarz z Nowego Sącza, z którym w tak niekonwencjonalny sposób nawiązałem bardzo szczery kontakt. I tak oto rozpoczął się pierwszy rozdział mojego opowiadania. - Dużo w świecie widziałem, ale rzeźbiącego niewidomego widzę po raz pierwszy w życiu. Gdzie Pan studiował? - zagadnął Adam. - Ukończyłem swoje studia plastyczne w sanatorium. Tak, naprawdę w sanatorium, wcale nie żartuję. Będąc na kuracji, spotkałem pacjenta, który rzeźbił maski i on to właśnie zaraził mnie tym bakcylem. A reszta to cierpliwość, pomysłowość, praca i jeszcze raz praca. - Najbardziej dziwi mnie fakt, że w rzeźbie utrwala Pan wszystkie grymasy twarzy. Proszę mi powiedzieć, czy to jest działanie zamierzone, czy przypadkowe?- I zamierzone, i przypadkowe. Smutek na twarzy bardzo łatwo wydobyć, natomiast nad uśmiechem i innymi grymasami trzeba się trochę natrudzić. Dużo jeszcze było dziwów i podziwów, aż w końcu zaprosił mnie do siebie na plener do Krynicy. Byłem tam, "dumdumy" ćmiłem, "chlebusiem" popijałem, baraniną z rożna zagryzałem, świetnie się miałem i twórczo wyżywałem. Już drugi dzień trwało ogólnopolskie sympozjum dla niepełnosprawnych we Wrocławiu, gdy ja tymczasem pracowicie spędzałem czas przy swoim stoliku. Rzeźbiłem, pokazywałem, demonstrowałem, a jednocześnie słuchałem wygłaszanych z trybuny referatów. Adam wytrwale mi asystował, jedynie z przerwami na posiłki. I oto naszą męską szarość przerwały dwie panie. Podeszły do nas i przedstawiły się jako dwie Wiesie. Jedna kieruje poradnią dla inwalidów, a druga opiekuje się warsztatami artystycznymi twórców niepełnosprawnych. Na sympozjum przyjechała ze Szczecina. Sposób, w jaki przedstawiły się te panie oraz dalsza dyskusja zrobiły na mnie bardzo miłe wrażenie. Druga Wiesia, od spraw artystycznych, pani mgr Ilkowska, zaczęła sugestywnie opowiadać, jak szczecińskie Towarzystwo Walki z Kalectwem organizuje plenery w Niechorzu i serdecznie zapraszała mnie na te imprezy. Zgodziłem się ochoczo. Moje szczęście nie miało granic. Ale to był dopiero początek. W Niechorzu na plenerze działy się rzeczy bajkowe, gdyż to my osobiście je przeżywaliśmy, a dzięki komu i dlaczego - zaraz opowiem.Prezes szczecińskiego T$w$k, dr Andrzej Stecewicz, ma oddanych społeczników, którzy całą duszą poświęcają się niepełnosprawnym i dlatego są takie bajkowe wyniki. Jak już się rzekło, szefem jest dr Andrzej Stecewicz, kierownikiem artystycznym - wspaniała postać - pani Wiesława Ilkowska, nasza kochana Wiesia, artystką w dziedzinie haftu kaszubskiego jest Basia Brodaczewska, a jej mąż - Józek, jest naszym zaopatrzeniowcem w materiały artystyczne. Oddaną opiekunką jest dr Ryszarda Szałkiewicz - wcielenie dobroci i skromności, nadzwyczajna osobowość, kochana Rysia. Profesorem malarstwa artystycznego jest pan Ludwik Piosicki, nasz kochany, zawsze uśmiechnięty Ludwik. Biegał w stroju kąpielowym, kąpał się w morzu oraz uczył swoją trzódkę prawdy, że mając dobry pędzel, śmiałym pociągnięciem można malować morskie pejzaże. Brat Wiesi - Zygmunt Grabowski - chętnie spieszył z pomocą potrzebującym. Jego żona, wesoła Krystynka, niby słowik rozweselała uczestników pleneru. Kasia z Torunia uczyła "frywolitek". To nieduże grono wspaniałych ludzi tworzyło na plenerze niepowtarzalną atmosferę. Trzeba, żeby nasze inwalidzkie związki, na czele z ludźmi dobrej woli, współpracowały ze wszystkimi instytucjami, a najwięcej ze służbą zdrowia. Wtedy nie będzie rzeczy niemożliwych, a deklaracje staną się realne. Nie będzie też dziwne, że chorego odwiozą samolotem sanitarnym ze Szczecina do Poznania, z którego tu ułatwienia mieliśmy szczęście skorzystać. Nie będzie również nadzwyczajne to, że moja żona, cierpiąca na zwyrodnienie biodra, otrzymała z rehabilitacji szczecińskiej szwedzką kulę. Jadąc z pleneru przez Szczecin do Poznania, zostałem przebadany w Pomorskiej Akademii Medycznej promieniami izotopowymi. Wszystko to robi się z miłości i szczerego serca dla bliźniego. Natomiast z żalem muszę stwierdzić, że sprawy inwalidzkie są realizowane tylko w takich miastach, jak: Warszawa, Lublin, Kraków, Wrocław, Zielona Góra i Szczecin, o czym miałem możność się przekonać.  

Pochodnia,   sierpień 1993