„Las był moim nauczycielem”  

Andrzej Szymański  

 

„Jeszcze raz podniósł ręce   

Nad ukończonym dziełem  

I po omacku szuka źrenic  

Jakby chciał własne niewidzenie  

Zapalić w oczach maski  

W skupieniu stara się palcami   

Rozprowadzić światło   

Zatopione w ciemni”  

Wiersz ten niewidomy poeta - Stanisław Machowiak zadedykował niewidomemu rzeźbiarzowi  Antoniemu Dobrowolskiemu.   

- Scyzoryk jest przedłużeniem mojej ręki - Antoni Dobrowolski prezentuje technikę pracy - Proszę spojrzeć - kciuk lewej ręki i i prawy palec wskazujący to moje oczy, to dotyk. Kształty masek układają się w mojej głowie. Sporo też narzuca kora, w której rzeźbię. Gdy kora jest skomplikowana, to lubię pracować w ciszy, najlepiej nocą. Kiedy jest uległa, to mogę rozmawiać, słuchać książek, nucić. Zaczynam rzeźbić od czoła. Nadaję mu kształt, następnie formuję powieki i oczy. Mam do pracy dużo dłutek i wierteł, jednak najważniejszy jest zwykły scyzoryk. Duży scyzoryk rysuje kształt maski. Mniejszym dopracowuję szczegóły i modeluję. Powstaje nos, policzki, broda. Gdy rzeźba jest uformowana, w ruch idzie papier ścierny. Wygładzam nim kształty, zaokrąglam kanty. Taką surową maskę oddaję żonie do polakierowania. Do tego potrzebny jest już wzrok. -   

Niewidomy rzeźbiarz. Jaka olbrzymia w tych dwóch słowach sprzeczność. To tak samo jak powiedzieć - głuchy pianista. Ale mechaniczna gra niesłyszącego pianisty nie miałaby nigdy wyrazu. Maski Antoniego Dobrowolskiego posiadają specyficzny charakter. Mają swój wyraz, a jednocześnie różnią się od siebie. Są sugestywne. Jedni mówią, że podobne są do rzeźb ze świątyń hinduskich czy indonezyjskich. Innym kojarzą się z posągami z Wysp Wielkanocnych. Podłużne twarze o ostrych podbródkach, wąskich, wysuniętych nosach i cienkich, zaciśniętych wargach. Skąd się biorą w zakamarkach mózgu takie niespotykane rysy? Jak rodzą się twarze, których autor nigdy w życiu nie widział? Mówi, że wyczytał je z książek archeologicznych, które pochłaniał w wielkich ilościach. Wyczytał je, ale nie zobaczył.   

Antoni Dobrowolski stracił wzrok, mając siedem lat. Zapamiętał do dziś dwa kolory. Żółty - bo u nich, w Klewnikach na Wołyniu, rosły w ogródku mlecze, i zielony - kolor lasu.   

- Las był moim domem - mówi dziś siedemdziesięciotrzyletni rzeźbiarz. - Dziadek, w zamian za leśnikowanie, otrzymał od pani dziedziczki trzy hektary ziemi pod lasem. Marna była ta ziemia. Wymagała karczowania. -   

Niewidome, kilkunastoletnie dziecko wziął na utrzymanie dziadek. Antoś pomagał mu, jak umiał. Rąbał drwa, piłował pnie, młócił cepami. Przy cięciu sieczki na ręcznej sieczkarni ucina sobie palec u ręki. Rozpacz. Jeszcze większą tragedię przeżył, gdy razu pewnego, rąbiąc w szopie szczapy na opał, przypadkiem przepołowił ulubionego kundelka, który przyszedł się z nim bawić. Dziś, po sześćdziesięciu latach, nie może sobie darować, że nie zamknął wtedy drzwi do szopy…  

Ciągnęło mnie do muzyki od najmłodszych lat - kontynuuje pan Antoni. - Wymykałem się w tajemnicy przed dziadkiem na wiejskie wieczorynki i wesela, by słuchać melodyjnych kresowych dumek. -  

Lubił też strugać zabawki z klocków drewnianych, ale muzyka najgłębiej wdarła mu się w duszę. Marzył o skrzypcach. I znów z pomocą przyszedł dziadek. Podumał, podumał i wymienił z jednym dyrygentem fuzję za skrzypce.   

Wnuczek sam wyuczył się grać na skrzypkach. Wkrótce założył własny zespół i stał się sławny w Klewnikach pierwszych i drugich, odległych o trzy kilometry. W jednych dawali im zarobić Żydzi, w drugich Polacy i Ukraińcy.   

Pierwszy etap zmagania się z kalectwem ma za sobą. Ludzie go szanują. To jednak go nie zadowala. Chce uczyć się dalej. Los okazuje się łaskawy dla niewidomego Antka - muzykanta z kresów. Po bezowocnym dobijaniu się do szkół w Laskach i we Lwowie niespodziewanie w 1935 roku ląduje w Instytucie Głuchych i Ociemniałych w Warszawie. Dopomógł mu w tym niewidomy nauczyciel z Warszawy - pan Józefowicz.   

- Zaczął się nowy etap mojego życia. Szkoła zawsze była dla mnie marzeniem. Do Instytutu przyjechałem w połowie roku. Musiałem dużo pracować, by nadrobić straty. Mdlałem z przepracowania - wspomina pierwszy rok nauki.   

Został przyjęty do klasy muzycznej. Doskonalił grę na skrzypcach i uczył się strojenia fortepianów. Lekcje odbywały się w letnim pałacyku ks. Józefa Poniatowskiego. Surowym i wymagającym nauczycielem skrzypiec był Jan Niwiński - absolwent konserwatorium w Lipsku. Dwudziestoletni Antoni nieraz płakał na jego lekcjach. Płakał, zaciskał zęby i ćwiczył, nawet w niedzielę. Musiał podołać, bo szkoła była jego ostatnią szansą. Miał państwowe stypendium i na początku każdego roku szkolnego drżał, czy przedłużą mu je do następnego czerwca. Nikt nikomu łaski nie robił. Nie chcesz się uczyć, wracaj do domu.    

Kiedy prof. Niwiński zobaczył, że młody Dobrowolski nieźle sobie radzi ze skrzypcami, dał mu dwóch uczniów, by praktykowali u niego. I tak powoli wgryzł się w zawód nauczyciela. Na egzaminie ze skrzypiec grał koncert Vivaldiego a - moll. Otrzymał od profesora stopień celujący. Instytut na pl. Trzech Krzyży wszechstronnie przygotowywał niewidomych do życia i pracy. Uczono teorii i praktyki strojenia. Encyklopedię muzyki prowadził prof. Czerniawski, a śpiewu uczył prof. Czekotowski. Uczono gry na instrumentach klawiszowych, dętych. Orkiestra szkolna pozwalała sprawdzić swe umiejętności, oswajała z publicznością.   

- Pracy było tyle - mówi Antoni Dobrowolski - że gdy wychodziliśmy nieraz na króciutki spacer, od Instytutu do Pałacyku, dosłownie alejką 50 - metrową, to drżeliśmy, by nie zauważyli nas profesorowie. Mielibyśmy straszną burę, że leniuchujemy! -   

W czerwcu 1939 roku 25 - letni Antoni Dobrowolski zdaje pomyślnie egzaminy. Absolwenci opuszczający Instytut Głuchych i Ociemniałych nie mieli zapewnionej pracy. Dostać pracę w wyuczonym zawodzie znaczyło czuć się potrzebnym i wartościowym człowiekiem w społeczeństwie, pomimo kalectwa.  

- Zbieraliśmy się nieraz po lekcjach i zgadywaliśmy, co będziemy robić w przyszłości. Końcowy wniosek naszych futurologicznych przewidywań zawsze był jednakowy - grzebyki będziemy sprzedawali na mieście. Wypowiadaliśmy to w formie żartu, ale był on gorzki. -  

Pan Antoni nie musiał się martwić o pracę. Miał zaprogramowaną najbliższą przyszłość. Najpierw dwa lata będzie uczył niewidome dzieci muzyki we Lwowie, a następnie wróci do Instytutu, do Warszawy.   

Wojna pokrzyżowała plany. Stał się obywatelem innego państwa. Był jednak uparty i mimo wielu tragedii wokół, myślało dalszej nauce. Rozpoczął przygotowania do egzaminu w konserwatorium. Mieszkał u ciotki w Kijowie, przy ulicy Zwycięstwa Rewolucji. 27 czerwca 1941 roku miał się zgłosić na wstępne przesłuchania. Pięć dni wcześniej już wiedział, że nic z tego nie wyjdzie. Wojna jakby się uwzięła na jego plany.   

Jeszcze raz wrócił na rodzinny Wołyń. Przez trzy i pół roku żył ze strojenia i muzykowania. Nacjonaliści ukraińscy szaleli. Im bliżej końca wojny, tym mordy stawały się okrutniejsze. Geograficznie przypominały Azję, a historycznie - średniowiecze.   

- Pamiętam na początku 1941 roku, a była wtedy ostra zima, chodziłem nocą z psem na smyczy i czuwałem. Nie chciałem dać się zarżnąć we śnie. Nad ranem zmogło mnie. Nie pospałem długo. Obudziły mnie strzały i krzyki. To w pobliskim Orszewie Ukraińcy urządzili rzeź Polaków. I wtedy postanowiłem uciekać za Bug. Trzeba było dogadać się z Niemcami i zabrać transportem kolejowym. -  

Muzyka dała mu chleb również po wojnie. Zaraz po wyzwoleniu pracował w Lublinie, a następnie przeniósł się do Łagowa Lubuskiego.  W Łagowie osiągnął też swój największy sukces wędkarski. Pani Maryla Dobrowolska (też wędkarka) tak mówi o mężowskim rekordzie.   

- Mieszkaliśmy wtedy w Łagowie. Mąż wybrał się nad jezioro z wędką, na taki drewniany, dziurawy pomost, a ja w tym czasie pracowałam na poczcie. Nagle słyszę histeryczny krzyk żony naczelnika poczty - pani Dobrowolska! Pani Dobrowolska! Pomyślałam wtedy - no tak, już po moim starym, utopił się. Biegnę na pomost i co widzę? Antek stoi sztywny, jakby kij połknął, a przy piersi, jak niemowlę, trzyma karpia - olbrzyma - 5 kg i 15 dkg.   

Niewidomy wędkarz? Następny paradoks? Antoni Dobrowolski potrafi zakładać haczyk, łowić z brzegu i z łodzi, spinningować. Wyczuwa nawet, gdy na żyłce siądzie ważka. Któregoś sezonu złowił dwieście szczupaków.   

Państwo Dobrowolscy od 36 lat mieszkają w Poznaniu. Przedwojenna kamienica o wąskich klatkach schodowych i wysokich, przestronnych pokojach. Na ścianach rzeźby, za szybą regału rzeźby, tyle, że mniejsze. W kuchni przenośny warsztacik artysty. Z tą pracownią w kuchni jest duży kłopot. Głównie ma go żona. Rano bez szczotki, śmietniczki i ścierki nie może przestąpić progu kuchni. Wszędzie strużyny, pył, resztki kory.   

- Wielcy ludzie w Poznaniu obiecują załatwić mi pracownię na Starym Rynku, ale jak to wielcy ludzie, obiecują i nie dotrzymują słowa. -  

Przygoda z rzeźbą zaczęła się trzynaście lat temu i to zupełnie przypadkowo. Pan Antoni nie lubi bezczynnie spędzać czasu. Będąc w sanatorium, trafił na amatora - rzeźbiarza, który dopomógł mu w postawieniu pierwszego kroku. Mógł już wypełniać wolne chwile dłubaniem w korze. Pierwsza rzeźba była całkiem udana i to go zachęciło do dalszej pracy nad sobą. Po dwóch latach miał kilka autorskich wystaw w Poznaniu, a po dwunastu - pięćdziesiąt ekspozycji w kraju i za granicą. We Francji miał cztery wystawy i pochlebne recenzje w prasie polonijnej.    

Karol Parno - Gierliński - artysta rzeźbiarz, tak wpisał się do księgi po obejrzeniu wystawy: „Prace, które było mi dane obejrzeć, są po prostu całym poematem. Wyzwolenie z prostego - prawie niedostrzegalnego tworzywa - kory, niosących wszystkie procesy psychiczne twarzy, a subtelna linia rzeźby świadczy o dłoni dojrzałego artysty. Sam fakt, że tak można widzieć dłońmi, przekonał mnie o słuszności sięgania po nowe formy tworzenia”.  

Tworzywo, z którego powstają tak przekonywające maski, to jesion i topola. Nie jest łatwo zdobywać dobry materiał. Pan Antoni ma jednak swoich ludzi w terenie. Ostatnio dali mu znać, że jest ścięta topola pod Łagowem. Pojechał z nimi, obejrzał, zabrali, pocięli i na jakiś czas starczy materiału.   

Niewidomy, 73 - letni rzeźbiarz nie chce ograniczać się do tego, co robił dotychczas. Ma plany. Zamierza rzeźbić w lipie (jest to najbardziej podatne drewno). W kasztanie zamierza rzeźbić całe postaci, a gdy tylko dostanie materiał, to koniecznie chce rozpocząć modelowanie w glinie.   

Plany są tak bogate, że nawet na emeryturze nie starcza czasu. A tak po prawdzie, to ciągle go brakowało. W Łagowie, jeszcze w latach czterdziestych, poznali sympatyczną rodzinę Zarębów. Obok siebie mieszkali, wędkowali, razem odwiedzali się, gdy była okazja, i bez okazji. Pan Antoni został ojcem chrzestnym jednego z ich siedmiorga dzieci. Nawet, gdy przenieśli się do Poznania w 1950 roku, to wzajemne stosunki nie osłabły.   

- Ten chrześniak tak lgnął do mnie, że kiedyś mówię rodzicom: oddajcie go nam na wychowanie. Wam jest ciężko z taką gromadą, a my bezdzietni. Będzie mu lepiej niż w domu, a odwiedzać go możecie, kiedy tylko zechcecie. -  

Chłopiec wychowywał się u nich do pełnoletniości. Gdy po wojsku się ożenił, oddali mu swe spółdzielcze mieszkanie. - Jesteśmy szczęśliwi, że mamy kogoś bliskiego - mówi pani Maryla, a jej mąż po chwili dodaje: - Jeśli człowiek od kogoś otrzymuje dobre słowo, to trzeba mu tym samym odpłacić. -   

Ze swoim kalectwem już dawno się pogodził.  Wspomnienia z przeszłości i z czasu leczenia zamknął w skrzynce na cztery spusty i wrzucił do morza. Przez całe niewidome życie nie można być obciążonym bagażem „czasu widzenia”. To bardzo przeszkadza i trzeba się od tego uwolnić.   

Całkowicie nie da się tego uczynić. Antoni Dobrowolski często myślami wraca do lat dzieciństwa, do lasu. Pokochał wtedy przyrodę i uczucie to nie opuszcza go do dziś. Lubi słuchać głosów przyrody. Nagrywa szum drzew w lesie, śpiew ptaków. Raz udało mu się  upolować beczenie kozła. Cieszą go wieczorne ogniska, noclegi pod gołym niebem i cieszy go, gdy ludzie przeżywają obcowanie z przyrodą podobnie jak on.   

Podczas tej opowieści o przyrodzie wzrusza się, głos mu się załamuje, a zza okularów ukazują się łzy i spływają po policzkach.   

- Dziś ludzie niewiele czasu mają na kontakt z czystą przyrodą, a gdy znajdą się w jej środowisku, to wyzwala się w nich radość, poczucie pełnego odprężenia. -   

Taki jest Antoni Dobrowolski. Na wrażliwość muzyka nałożyła się bowiem dusza artysty rzeźbiarza, dając osobowość tak rzadką w naszych czasach - dobrego człowieka.   

Ktoś, zachwycając się pracami Antoniego Dobrowolskiego, określił jego charakter słowami Juliana Tuwima:   

„Są dwa szczęścia na świecie,  

Jedno małe - być szczęśliwym.  

Drugie wielkie - uszczęśliwiać innych”.  

Pochodnia Marzec 1987