Moja droga do wiedzy   

Antoni Dobrowolski  

 

******  

Antoniego Dobrowolskiego, niewidomego rzeźbiarza z Poznania, Czytelnicy „Pochodni” znają już doskonale, gdyż wielokrotnie pisaliśmy o jego artystycznej działalności. Tym razem pragniemy zaprezentować próbkę jego twórczości prozatorskiej. Wybraliśmy obszerne fragmenty wspomnień Antoniego Dobrowolskiego, obejmujące lata dzieciństwa i młodość. Przedstawiliśmy je w dwóch numerach czasopisma.  

******   

 

W ósmym roku życia, w czasie epidemii szkarlatyny, straciłem wzrok. Byłem dzieckiem żywym, niespokojnym, o chłonnym umyśle i dlatego przystosowanie się do nowej sytuacji nie było łatwe. Świadczyły o tym pokaleczone ręce i nogi oraz guzy na głowie. Z tego też względu rodzice zdecydowali się wysłać mnie na wieś do dziadka, który gospodarował na trzyhektarowym majątku, mieszkał zaś w dwuizbowym „pałacyku”. Całe szczęście, że pomieszczeń mieszkalnych nie było więcej, w przeciwnym bowiem razie remanent guzów na mojej głowie wypadłby dla mnie jeszcze mniej korzystnie.   

Mieszkałem w owym pałacyku i marzyłem po nocach jak książątko - o szkole, o nauce, o muzyce. Latem, gdy było gorąco, tłumaczyłem dziadkowi, że jest mi za duszno spać w izdebce i szedłem do stodoły na strych, na siano. Stamtąd wyprawiałem się nieraz z kolegami, żeby posłuchać śpiewu i muzyki na wieczorynkach i weselach. Dziadek, gdy się dowiedział  o moich nocnych eskapadach, sprawił mi porządne lanie, tłumacząc swój wybuch gniewu moim bezpieczeństwem, moim dobrem. Nie rozumiałem dziadka. Przecież byłem z kolegami, którzy mnie lubili, szanowali i słuchali, przyjechałem bowiem z miasta i miałem moc różnych pomysłów. Wiedziałem na przykład, jak ukraść worek jabłek z budy dozorcy. Pomysł był prosty: wystarczyło wziąć długi sznurek, jednym końcem przywiązać go do gałęzi najbliżej płotu stojącej jabłoni, za drugi koniec ukryty w krzakach lub zbożu potrząsać, aż stróża się  zwabi. Wtedy ci, którzy mogą szybko uciekać, idą do budy po jabłka. Pomysł prosty, a efekt wspaniały.   

Tego rodzaju pomysłami bardzo kolegom zaimponowałem. Później robiliśmy skrzypce z deski przykrytej cienką deszczułką. Roboty było dużo, a efekt niewielki. Dziadek, widząc moje zmagania z drewnem, wymienił fuzję - stary rekwizyt - na prawdziwe skrzypce, które zdobył od pewnego dyrygenta. To dopiero była radość. Prawdziwe skrzypki i to moje, własne. Od tego czasu mogłem uczyć się grać na prawdziwym instrumencie.   

Miałem już dwanaście lat, cztery lata po utracie wzroku, a moja rehabilitacja postępowała opornie. Spoważniałem ponad wiek. Coraz częściej zastanawiałem się nad nową sytuacją, niemożnością aktywnego włączenia się w nurt otaczającego mnie życia. Chłopcy w moim wieku już ciężko pracowali i ich odwiedziny stawały się coraz rzadsze. Myślałem, jak dziadkowi pomóc w jego codziennej, ciężkiej pracy. Zacząłem od noszenia drewna z szopy do kuchni. Potem, pod nieobecność opiekunów, zacząłem sam rąbać. Szło mi nawet nieźle, tylko strasznie się przy tym męczyłem, gdyż byłem słaby fizycznie. Mimo swojej słabości zarąbałem pewnego razu młodego kundelka, który, zapewne myśląc, że chciałem się z nim bawić, wszedł pod siekierę. Dziadek potem powiedział tylko: „Dzięki Bogu, że na tym się skończyło” - i schował siekierę. Ja przeżyłem to tak mocno, że dostałem gorączki. Zrywałem się po nocy z koszmarnych snów. Od tego czasu, gdy cokolwiek robiłem ostrym narzędziem, zamykałem się, sprawdzałem, czy nie ma tam jakiegoś stwora. To też był dalszy krok w mojej rehabilitacji.   

Ziemia, którą posiadaliśmy, była pod lasem, i chcąc zdobyć chociaż jeden zagon pod uprawę, należało ją wykarczować. To zajęcie podobało mi się najbardziej, bo ileż tam można było znaleźć niespodzianek. Korzenie urzekały swoją oryginalnością. Najciekawsze okazy nosiłem do domu, robiąc z nich różne fantazyjne zabawki. Pewnego razu znalazłem się na dnie ogromnego leja, wykopanego pod bardzo dużym sosnowym pniem, który wrastał głęboko w ziemię swoim głównym korzeniem w kształcie marchwi. Zbliżał się już koniec roboty. Trzeba było jeszcze porąbać ową „marchew”, co właśnie robiłem. Po drugiej stronie dziadek wyciągał pozostałe tam jeszcze boczne korzenie naraz potknął się i wpadł mi pod siekierę. Zamiast wyciągnąć z dołu pień, wyprowadziłem z dołu dziadka z ogromnym sińcem na biodrze. Całe szczęście, że było wówczas bardzo zimno - dziadek miał na sobie grube ubranie i siekiera się ześlizgnęła. Ten wypadek też bardzo przeżyłem, ale dziadek siekiery nie schował, bo przecież to nie była moja wina.   

„Dochrapałem się” wreszcie własnej gospodarki, i to takiej, że mogli mi pozazdrościć starzy gospodarze. Miałem hodowlę królików. Zaczęło się od dwóch parek, które sprezentował mi kolega. Początkowo była to miła i przyjemna zabawa. W miarę jednak powiększania się hodowli przybywało roboty i zabawa przemieniła się w harówkę. Dotychczas miałem do czynienia z martwymi przedmiotami - teraz z żywymi stworzeniami, które były zależne ode mnie i to sprawiało mi pewne trudności. Musiałem stale o nich myśleć i dbać. Trzeba było porobić wszystkim klatki, utrzymywać je w czystości, parzyć, oddzielać samiczki od samców, stare od młodych, czesać. Ile to ta „gadzina” zżarła trawy i zielska - to trudno sobie wyobrazić. Hodowla dochodziła niekiedy do pięćdziesięciu sztuk. Wszystkie czynności wykonywałem sam, bowiem dziadek postanowił mi w tym nie pomagać ani nie doradzać.   

Mimo, że miałem własną gospodarkę, pomagałem dziadkowi w naszej wspólnej - młóciłem zboże cepami w duecie i samodzielnie, nosiłem wodę ze studzienki, kopałem ogródek z gosposią i ciąłem sieczkę na ręcznej sieczkarni. Podczas wykonywania tej ostatniej czynności, pewnego razu stało się nieszczęście - uciąłem sobie kawałek małego palca u lewej ręki. Zdawało mi się, że świat się zawalił, a ja razem z nim. To była największa tragedia mego ówczesnego życia. Skończyła się nauka gry na skrzypcach, a grałem już dość dobrze. Zmuszony wypadkiem do bezczynności, załamałem się i w ukryciu płakałem, zastanawiając się, co robić dalej.   

Siedem lat wcześniej byłem jeszcze niezdolny do wykonywania nawet  najprostszych czynności. Dążąc naprzód krok po kroku, wolno, ale wytrwale, własnymi doświadczeniami i praktyką zdobyłem bardzo dużo. Miałem własną hodowlę, grałem na skrzypcach, umiałem pracować. Może nie aż tak, jak moi rówieśnicy, ale moja praca dawała przecież jakieś wyniki. Ludzie nieraz dziwili się i szeptali między sobą: „Ależ to zdolny chłopiec, on się im długo nie uchowa”. A ja miałem wszystkiego za mało. Za małą jeszcze miałem hodowlę, za mało dziadkowi pomagałem, za mało umiałem grać na skrzypcach. Chciałem zdobyć wszystkie umiejętności i za te zachłanność zostałem ukarany przez koło sieczkarni, uzbrojone w trzy ogromne noże.   

Smutno mi było na sercu. Swoim zwyczajem użalałem się po cichu otoczeniu - krążącym nad olszynką czajkom, które kwiliły żałośnie, strumykowi, który wśród korzeni bulgotał jak gdyby chciał przemówić, psu Bobikowi, który leżał u mych nóg, złożywszy swój mądry łeb na moich stopach. Dziadek, szukając mnie, najczęściej odnajdywał swojego  wnuka nad tym strumieniem, który stanowił naturalną granicę między posiadłością sąsiada a naszą. Siedziałem zwykle na ławce pod ogromnym krzakiem leszczyny, gdzie rokrocznie wił gniazdo słowik. Znalazłszy mnie, siadał obok na ławce. Najpierw milczał, potem zaczynał pocieszać - że codziennie będzie kosił trawę dla królików, a ja  jedynie będę rozdzielał karmę, że przyjedzie mama i zajmie się leczeniem mojego palca, który źle się goił, że będzie mi czytała książki, że ojczym weźmie urlop, a wtedy będziemy chodzili z wędkami do Horynia na ryby. Uspokajałem się w miarę, jak obietnice stawały się realne. Przyjemnie było, kiedy mama opiekowała się moją chorą ręką i czytała książki, dobrze było wędrować z wędkami na ryby. Od tego czasu przybyło mi jeszcze jedno przyjemne zajęcie - wędkarstwo, które stało się moim hobby na całe życie. Skaleczenie wkrótce się zagoiło, tak, że mogłem już trochę próbować gry na skrzypcach. Szło mi to jednak niezdarnie, gdyż palec był krzywy i sztywny, na skutek początkowego złego leczenie. Wszyscy jednak mnie pocieszali, że w miarę ćwiczeń pójdzie coraz lepiej.   

Nastała jeszcze jedna, tym razem wyjątkowo ciężka zima. Mrozy dochodziły do czterdziestu stopni, a wichury i śnieżyce zawiewały drogi tak, że tygodniami nie można było dostać się do wsi leżącej o półtora kilometra od naszego pustkowia. Tylko wilki grasowały, wyjąc po nocy jak potępieńcy, porywając z zagród wszystko, co tylko się dało. Sąsiad zza strumyka nieraz grzmocił z dubeltówki, ażeby odstraszyć bestie. Udawało mu się, lecz nie na długo - widocznie były bardzo głodne. W nocy nikt nie odważył się wyjść bez palącego się łuczywa, a nieraz mimo to w bliskim sąsiedztwie widziało się świecące ślepia. Pewnego razu w lesie niedaleko od nas znaleziono szczątki dwóch zarąbanych wilków, szablę, czapkę, pas i buty z ostrogami.   

Zrobiłem odkrycie - mijająca już zima przedstawiła mi się w całej okazałości, surowości i srogości  - miała kolor czarny, chociaż pamiętałem doskonale z lat dziecięcych kochaną, miękką i puszystą biel śniegu. To było wrażenie optyczne sprzed ośmiu lat i dla mnie stanowiło już historię. Doświadczenia aktualne okazały się silniejsze - narzuciły swoje prawa. Wrażenie zimy, odbierane przeze mnie teraz, jako niewidomego, to twardość, surowość, szorstkość - przez co w moim odczuciu nie może mieć delikatności bieli.   

Powoli, ale stanowczo mijała sroga zima. Strzelanie, które było początkowo koniecznością, stało się modne i strzelano dalej, chociaż wilków już nie było. W proch zaopatrywaliśmy się z rozbrajanych nabojów karabinowych, które można było znaleźć pod pniami podczas karczowania. Broń była wykonana z rurki zalutowanej z tyłu, z małym otworkiem do odpalania. Oprawiona w korzeń, miała kształt pistoletu. Kiedyś z kolegą Jasiem postanowiliśmy wypróbować naszą „strzelbę”. Nabiliśmy ją prochem i siekańcami, wszystko zostało ubite stemplem z waty. Stanąłem w progu kuchni z bronią gotową do strzału, natomiast Jaś przy pomocy rozpalonego drutu odpalił. Rozległ się straszliwy huk, a w mojej ręce została tylko rękojeść. Całe szczęście, że nie trzymałem pistoletu naprzeciw siebie. Ta przypadkowa ostrożność uchroniła mnie od śmierci, bowiem w okienku po drugiej stronie domu znaleźliśmy dziurę, którą wyszarpało wyrwane zalutowanie rurki. Natomiast samą lufę odszukaliśmy po kilku dniach w odległości około dwustu metrów od domu w kierunku strzału.   

Marzec w tym roku był wyjątkowo piękny. Promienie słońca zlizywały resztki śniegu. Ziemia, uwolniona od zimowej pokrywy, obudziła się, westchnęła ciepłym wiatrem, obmyła swoje lica ulewnym deszczem. Bociany znosiły gałązki do naprawy zburzonego przez wichry gniazda na stodole. Na bagnach za olszynką wesoły rechot żab to się nasilał, to cichł dyskretnie.   

Wkrótce przyjechała mama i oznajmiła, że zabiera mnie do Klewania, gdyż była nadzieja wysłania mnie do szkoły. Wniosek został skierowany do Lasek, do hr. Czackiej. Z bólem serca pożegnałem wszystko, co tak bardzo pokochałem. Wziąłem tylko wiernego Bobika - świadka wszystkiego, co dotychczas przeżyłem.   

Wróciłem do pięknego Klewania.  W wiosennej szacie czarował śpiewem ptaków i odurzał wprost zapachem kwiatów. Nic też dziwnego, że zjeżdżali tu wczasowicze z całej Polski. W domu zastałem dziewięcioletniego brata Olka i kilkutygodniową siostrzyczkę Danusię, mamę i ojczyma, którego od tej pory będę nazywał ojcem, ponieważ był dla mnie dobry i nigdy nie dał mi odczuć, że jestem jego pasierbem. Mimo średniego wykształcenia pracował jako nocny stróż w tartaku. Za siedemdziesiąt złotych miesięcznie musiał nas wszystkich utrzymać. Cieszyłem się więc, że niedługo ulżę im, wyjeżdżając do szkoły. Niestety, podanie o przyjęcie mnie do zakładu odrzucono, tak zresztą, jak i inne, pisane wcześniej do podobnych szkół we Lwowie czy Warszawie. Odmawiano, uzasadniając brakiem wolnych miejsc.   

Czarne myśli tłukły się pod moją biedną czaszką. Co teraz robić? Znalazłem się w zupełnie nowej, niewesołej sytuacji. Nie mogłem w niczym pomóc rodzicom, którzy ledwie wiązali koniec z końcem. W dodatku byłem osamotniony, gdyż nawiązać kontakt z widzącymi rówieśnikami było  bardzo ciężko. Siedziałem więc samotnie w szopie na drewno i robiłem zabawki. Pewnego razu przyszła mama i oznajmiła mi, że wczasowicze chcą kupić wiatraczek, który umocowany był u płotu. Odfuknąłem, żeby zostawili mnie w spokoju. Mama zabawkę sprzedała i na drugi dzień przyszła z większym zamówieniem, obiecując, że dobrze zapłacą. Ocknąłem się z przygnębienia i zacząłem majstrować.   

Gry i zabawki odchodziły jak świeże bułki. Za tygodniowy mój zarobek mama oddała dług zaciągnięty w sklepie u Michela. To już było coś. W Polsce przedwojennej, jeśli ktoś był biedny i nie miał nic do zaoferowania, nie potrafił zaimponować społeczeństwu - był przegrany. Sto razy więcej cierpiał niewidomy, który znalazł się w podobnej sytuacji. Bogaci nim gardzili, a reszta społeczeństwa, zamiast pomóc, litowała się i biadoliła nad jego nieszczęściem.   

Wkrótce wieść o moim majsterkowaniu i umiejętności gry na skrzypcach rozeszła się po całej niemal okolicy. Wprawdzie widywano ociemniałych żebraków, grających na lirze lub małej rosyjskiej „guzikówce”, ale niewidomy skrzypek - to przechodziło ludzkie pojęcie. Zaczęto się mną interesować i co ciekawsi przychodzili, niby to za jakąś sprawą do rodziców, ażeby się przekonać na własne oczy i uszy. W ten sposób zacząłem powoli zawierać znajomości, a potem zdobywać znajomych i przyjaciół.   

Pierwszym moim serdecznym przyjacielem był Władek Zieliński, który również grał na skrzypcach, toteż często razem grywaliśmy. Potem nasze muzykowanie ściągnęło innych kolegów: Jurka Rembezi i Żeńkę Ziniewicza - gitarzystów, mandolinistę Mikołaja Michalczuka i Jurka Żmudowskiego, który grał na bałałajce. Zaczęliśmy wspólnie ćwiczyć, potem stworzyliśmy zespół instrumentów strunowych, dokooptowując dalszych kolegów. Początkowo nie mieliśmy dużych szans zarobkowania, gdyż istniała tu duża orkiestra dęta kolejarzy. Jednak w miarę ćwiczeń i powiększania, urozmaicania repertuaru, zaczęto nas nieśmiało angażować na zabawy, a potem nawet na arystokratyczne bale. Zespół nasz był nowością w Klewaniu - pojedynek z kolejarzami wygraliśmy i dalsze zarobkowanie było zapewnione. Teraz, kiedy już coś osiągnąłem, w marzeniach wracałem do dziadkowego bezludzia, gdzie przeżyłem twardą, ale praktyczną szkołę życia. Wszystkie umiejętności tam zdobyte, tu przydały się do zajęcia miejsca, liczenia się w małomiasteczkowym społeczeństwie.   

I tak minęło kilka lat bez ważniejszych wydarzeń - majsterkowałem, pomagałem w domowych pracach, hodowałem króliki, grałem w zespole, a nade wszystko dużo słuchałem czytanych mi książek. Doskonaliłem także swoje umiejętności w grze na skrzypcach, gdyż zdawałem sobie sprawę, że to daje mi jakie szanse na przyszłość.   

Pewnego dnia, latem 1935 roku, przyszła wiadomość, która miała stać się ziszczeniem moich największych marzeń. Wezwał mnie pewien niewidomy pan z Warszawy, który spędzał wczasy nieopodal Klewania. Biegłem z bratem przez las i miałem wrażenie, że ta droga nigdy się nie skończy. Wreszcie, bardzo zmęczeni, stanęliśmy przed owym wczasowiczem. Po przywitaniu się, zaraz na wstępie żartobliwie powiedział:   

- Wiele dobrego słyszałem tu o panu. Czy to wszystko jest faktem?   

- Dużo w tym ludzkiej przesady - odparłem.  

- Skromny jesteś, chłopcze. Ale to dobrze. To prawda, że jeśli niewidomy coś potrafi, ludzie robią z niego cudotwórcę. Podobno gra pan na skrzypcach. Proszę coś zagrać - i podał mi skrzypce.   

Zawsze byłem stremowany podczas grania solówek, ale tym razem to już drżałem jak w febrze. Skończyłem wreszcie jakiś szlagier, a on słuchał dalej. Wtedy zacząłem następny i poszło lepiej. Później długo rozmawialiśmy - pytał, kto uczył mnie gry na skrzypcach, dlaczego nie dostałem się do szkoły, gdzie zdobyłem te wszystkie umiejętności, o których słyszał. Opowiedziałem mu o dziadkowym odludziu, o tym, jak sam się nauczyłem grać, o marzeniach i kłopotach. Nie przerywał mi. Wsparłszy głowę na dłoniach, zdawał się nad czymś myśleć. Gdy się ocknął, zapytał, ile mam lat. Odpowiedziałem, że dwadzieścia.   

- Trochę za późno, ale jeśli czegoś się bardzo pragnie, to można jeszcze dużo zrobić. -   

Wziął ode mnie personalia i żegnając się, powiedział:  

- Jutro będę w Klewaniu i odwiedzę pana. Proszę być dobrej myśli.   

Brak mi słów do opisania wszystkiego, co przeżyłem, oczekując następnego dnia. Oczywiście, nie spałem ani godziny. Przyszedł rano, zgodnie z zapowiedzią. Konferował najpierw z rodzicami, potem jeszcze raz ze mną. Obejrzał moje prace i żegnając się, obiecał, że postara się jak najszybciej zrobić wszystko, co tylko będzie możliwe. Żebym nie zwątpił w jego obietnice, pisywał co miesiąc, donosząc, że sprawa przyjęcia mnie do szkoły postępuje naprzód. W ostatnim liście, a było to w grudniu, oznajmił, że jestem przyjęty do Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych na Placu Trzech Krzyży w Warszawie.   

Marzenia wreszcie przybrały realne kształty. Moje szczęście nie miało granic. Naukę rozpocząłem od drugiego półrocza w 1936 roku. Ten niewidomy pan, któremu tyle zawdzięczam, to profesor muzyki - Wacław Józefowicz.   

 

********  

Po wydrukowaniu pierwszej części wspomnień Antoniego Dobrowolskiego otrzymaliśmy od autora list, w którym informuje , że jego pamiętnik w odpowiedniej szacie graficznej oraz cztery rzeźby, umieszczone w zaprojektowanym przez grafików etui, zostały ofiarowane pierwszemu sekretarzowi Komitetu Centralnego  PZPR. Dar niewidomego rzeźbiarza przekazał Edwardowi   Gierkowi  pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Poznaniu - Jerzy Zasada podczas obrad VII Zjazdu Partii.   

 

Pochodnia  Marzec 1976