Świat, w którym Żyję

K. S. ur. w 1928 r., zam. w woj. wrocławskim, wykształcenie średnie.

Świat, w którym żyję, to świat stworzony dla widzących. Jako ociemniały nie czuję się w nim swobodnie, bo nie  zawsze potrafię sprostać wszystkim jego wymaganiom. Nie znaczy to jednak, że jestem wobec niego zupełnie bezradny. Nie przestałem przecież być człowiekiem i moja psychika jest podobna do psychiki innych ludzi. Ta cecha łączy mnie ze światem widzących silniej, niż oddzielają od niego fizyczne różnice. Chociaż go nie oglądam, to w dalszym ciągu jest to mój świat i czuję się pełnoprawnym jego obywatelem.

Odkrywanie świata na nowo zaczęło się dla mnie tuż po utracie wzroku, jeszcze w hitlerowskim obozie jeńców wojennych, gdzie jako szesnastoletni chłopiec znalazłem się po upadku powstania warszawskiego. Próbowałem kiedyś samodzielnie zbliżyć się do żelaznego piecyka, w którym ochoczo buzował ogień i wokół którego było gwarno i wesoło. Dopóki szedłem wzdłuż rzędu pryczy, sunąca po ich krawędziach dłoń wystarczała za przewodnika. Ale na wolnej przestrzeni żar zdawał się buchać ze wszystkich stron, toteż straciłem orientację, potknąłem się i poleciałem twarzą na rozpaloną blachę. Byłbym się dotkliwie poparzył, gdyby ktoś przytomny w ostatniej chwili mnie nie powstrzymał. Zrobiło się wielkie zamieszanie, usłyszałem parę niezbyt miłych uwag na temat tego, że nie proszę o pomoc i narażam siebie i innych na przykre zajścia. Potem zaległo kłopotliwe milczenie. Ktoś westchnął litościwie, ktoś zaklął z cicha, ktoś pytał, ile mam lat i czy rodzina żyje, ktoś chrząknął w ponownej ciszy, bąknął o marnej pogodzie, zamilkł, aż w końcu oznajmił ze sztucznym ożywieniem, że warto by zagrać w karty. Miła ławeczka przed żelaznym piecykiem, gdzie mnie troskliwie posadzono, zamieniła się w ławę oskarżonych. Okazałem się winowajcą, „żałobną wdową” na weselu, której wprawdzie wszyscy niezmiernie współczują, ale której obecność ogromnie wszystkim ciąży. Więc chociaż nie byli dla mnie źli, nie lubiłem ich. I nawet nie za to, że się nade mną litowali, nie za to, że czułem się wobec nich winny, lecz za to, że byłem im niepotrzebny.

Wspominając to pierwsze przykre doświadczenie mam w pamięci inne, które dobitnie uprzytomniło mi, jak niewiele mnie wtedy od nich dzieliło i jak niewiele zwykle trzeba, by taką pozorną przeszkodę sforsować. Zdarzenie to miało miejsce nieco później, gdy chory i załamany znalazłem się w szpitalu. Prawie przez cały tydzień żaden z moich widzących współtowarzyszy niedoli nie odezwał się do mnie ani słowem, chociaż między sobą prowadzili dość ożywione rozmowy. W końcu nie wytrzymałem i gdy któregoś dnia zaczęli opowiadać kawały, dorzuciłem od siebie coś takiego, że o mało „nie pospadali” z łóżek. . Wtedy dopiero wyszło szydło z worka. Okazało się, że nawet chcieli rozmawiać, ale nie wiedzieli jak, bo jeśli niewidomy, to może także i nie słyszy. Myśleli tak tym bardziej, że w ciągu prawie całego tygodnia nie odezwałem się do nich ani słowem. Zaskoczył ich brak kontaktu wzrokowego i zawiniła moja wrażliwość, usprawiedliwiona tylko częściowo chorobą i perspektywą przewlekłego leczenia. Zbytnio przejąłem się czyimś odruchowym odezwaniem się zaraz na wstępie, kiedy prowadzony przez pielęgniarkę wchodziłem po raz pierwszy do sali: „Nie dość, że ciemny, to jeszcze do tego taki chory, chyba już nie ma sprawiedliwości na świecie! ” A przecież byliśmy jednakowo chorzy, jednakowo zagrożeni i kwestia posiadania czy nieposiadania wzroku nie wydawała się pierwszoplanowa. Byliśmy w gruncie rzeczy równorzędnymi partnerami i na równorzędności innych, pozawzrokowych walorów osobistych oparły się nasze dalsze przyjazne stosunki.

Proces odnajdywania swego miejsca w świecie nie jest ciągiem logicznych konfrontacji, ujemnych i dodatnich oddziaływań widzącego otoczenia. Jest to ciągłe podsumowywanie wszystkich minionych doświadczeń, wzlotów i upadków, cofania się i posuwania naprzód i dopiero niezależnie od ich chronologii można, się w nich dopatrzyć jakiejś ewolucji. Podobnie epizod w szpitalu, chociaż późniejszy w czasie, jakościowo wyprzedza moje pozytywne doświadczenia z obozu jeńców, bo takie głównie stamtąd wyniosłem.

Jest rzeczą oczywistą, że tak dotkliwy cios, jak utrata wzroku, nie mógł przejść bez echa. Na pewno odczuwałem żal, poczucie krzywdy, poważne zachwianie poczucia własnej wartości. Mimo to jednak trzymałem się stosunkowo nieźle i przynajmniej na zewnątrz niczego po mnie nie było widać. Na przyjęcie takiej właśnie postawy złożyło się wiele przyczyn, zbyt skomplikowanych, by dały się jednoznacznie określić. Z pewnością były wśród nich trudne warunki życia obozowego, wysunięcie na pierwsze miejsce najbardziej podstawowych potrzeb, co nie tylko pochłaniało sporo uwagi, ale, stawiając zasadniczą kwestię przetrwanie, działało mobilizująco. Nie bez znaczenia były także świeże jeszcze wspomnienia przeżytego kataklizmu wojennego, śmierci najbliższych kolegów, co z kolei narzucało pewien dystans w stosunku do własnych perypetii i nie sprzyjało zbytniemu  rozczulaniu się nad sobą. Dzięki takiemu nastawieniu zachowałem swój dawny, a więc nie skażony piętnem ślepoty, sposób reagowania i nie odstraszałem od siebie tych wszystkich, dla których moje inwalidztwo nie było równoznaczne z automatycznym przekreśleniem I wszystkich walorów osobistych. Toteż na przekór żałosnym doświadczeniom, w rodzaju tego przy żelaznym piecyku, wcale nie czułem się osamotniony ani niepotrzebny. Szybko natrafiłem na ludzi, przeważnie inwalidów bez rąk lub nóg, dla których moja odporność na przeciwieństwa losu okazała się wartością nie do pogardzenia. To oni przede wszystkim szukali mego towarzystwa, pokrzepienia w wesołych pogawędkach i snuciu planów na przyszłość, nie zawsze może realnych, ale dających jakąś perspektywę, przynajmniej zachowania równowagi psychicznej. Mechanizm oczywiście działał obustronnie, na zasadzie wzajemności. Jednak rozpiętość między stopniem poszkodowania a stopniem zaangażowania była w moim przypadku niezawodnie większa. To musiało robić na nich wrażenie i oddziaływać zarówno na ich stosunek do mnie, jak i na ich stosunek do własnego inwalidztwa, Tak oto znajomości zrodzone ze zwykłych ludzkich potrzeb przeistaczały się w zażyłość graniczącą z przyjaźnią. To wszystko, co nas do siebie zbliżyło, szybko schodziło na dalszy plan, ustępując miejsca temu, co rzeczywiście łączy ludzi, „współbrzmieniu” ich właściwości wewnętrznych.

Był to poważny krok naprzód, ale nie decydujący, gdyż łączył mnie jedynie z ludźmi o podobnych przeżyciach. Wobec ogółu widzących byłem nadal bezbronny i zbierałem przykre doświadczenia, co mimo mej odporności musiało pogłębiać poczucie niedorastania do poziomu ludzi pełnosprawnych. Nie miałem im czego przeciwstawić, więc chociaż zewnętrznie reagowałem zazwyczaj normalnie, przecież w gruncie rzeczy zdolny byłem do tylko równorzędnego emocjonalnie oddźwięku. Nie posiadłem jeszcze umiejętności kierowania się w swych reakcjach wewnętrznych przede wszystkim racjonalnym wyborem, jako jedynie skuteczną przeciwwagą deprymującego oddziaływania otoczenia widzących. Dopiero przestawienie całego mechanizmu odczuć wewnętrznych na takie właśnie tory, rezultat wielu doświadczeń i przemyśleń, skonfrontowanych z doświadczeniami innych ociemniałych, okazało się rzeczywistym przełomem w procesie mojej dalszej adaptacji. Jak to nieraz bywa, skutki tej przemiany objawiły się nie w jakimś ważnym wydarzeniu, lecz w najzupełniej błahym epizodzie. Uczęszczałem wtedy do szkoły średniej i będąc w niej jedynym ociemniałym, budziłem zrozumiałe zainteresowanie. Od początku zdawałem sobie sprawę, że moje stosunki z klasą muszą oprzeć się na zasadach uczniowskiego koleżeństwa. Ale tu zacząłem napotykać na pewne opory. Pomijam szokującą dla nich kwestię mojego inwalidztwa, nad którą przeszli do porządki dziennego, bardziej zaszokowani byli moimi nie najgorszymi wynikami w nauce. Owszem, odnosili się do mnie z dużą życzliwością, starali się w miarę możliwości pomagać mi, zresztą na zasadzie wzajemności, lecz stosunki te nie wykraczały poza poprawność. Nie wiadomo, jak by to długo trwało, gdyby nie imieniny lubianego przez wszystkich profesora, które klasa postanowiła uczcić chóralnym odśpiewaniem „Sto lat” przy akompaniamencie akordeonu. Próba przed lekcją wypadła fatalnie okazało się, że akompaniator lepiej fałszuje niż gra. Na szczęście zdążyłem w porę odebrać mu instrument i powitać wchodzącego do klasy profesora akordami, od których zabrzęczały szyby w oknach. Potem, niewiele myśląc, zagrałem poleczkę i cały swój, niewielki zresztą, repertuar. W klasie zrobiło się wesoło. Wzruszony profesor machnął ręką na lekcję i zaczęła się miła pogawędka, przetykana żartami i wybuchami śmiechu. Ponieważ nie żałowałem także i języka, od razu stałem się ośrodkiem zainteresowania, kimś, kto nadaje ton całemu zgromadzeniu i bardzo daleko odszedł od buchającego żarem obozowego piecyka. Nie twierdzę, że po tej lekcji moje stosunki z klasą zmieniły się w serdeczną przyjaźń, chociaż na pewno były o całe niebo sympatyczniejsze. Oparły się na szerzej pojętej równorzędności partnerstwa, na wymianie różnych walorów osobistych, jak to się normalnie między ludźmi dzieje. Dzisiaj oczywiście domyślam się, co nas wtedy trochę dzieliło, a co chyba nie było moim niedorastaniem do nich, czego się chwilami dopatrywałem. Mieliśmy te same lata, ale inne doświadczenia życiowe, których wojna dostarczyła mi w nadmiarze, im zaś oszczędziła. Takiego dystansu nie można przeskoczyć i to nie ja, to oni do mnie nie dorastali.

Dysproporcja między możliwościami ociemniałego i widzących jest mimo wszystko tak przygniatająca, że do dziś trudno mi oprzeć się poczuciu niedorastania do nich. Chyba najdotkliwiej odczułem to w czasie wizyty u dobrych znajomych, gdzie nieoczekiwanie zastałem kilka nie znanych mi osób, zajmujących dość eksponowane stanowiska. Rozmowa nie wykraczała poza ramy spraw służbowych, więc mogłem jedynie słuchać. Zresztą owi dygnitarze, dla których byłem rodzajem „gafy towarzyskiej”, popełnionej przez gospodarzy, nie dopuszczali nikogo do głosu, zbyt zajęci sobą, a raczej tym, co każdy z nich o sobie mówi. Początkowo robili to oczywiście w sposób zawoalowany, w miarę jednak rozgrzewania się licytacji, maskowali się coraz mniej i coraz wyraźniej było widać, że nie chodzi o poruszane zagadnienia, lecz o pokazanie przed innymi swego osobistego znaczenia. Na pewno nie przynosiło im to zaszczytu, wobec nich czułem się niezmiernie malutki, prawie wyrzucony poza margines. Nie mogłem im zaimponować wykonywaną wtedy przeze mnie pracą, konfekcjonowaniem kapsli do butelek, zajęciem niewątpliwie pożytecznym, wymiernym w „szeleszczących papierkach”, ale również bez wątpienia leżącym grubo poniżej moich faktycznych możliwości. Taka praca nie daje satysfakcji, gdyż nie angażując zupełnie tych możliwości, nie stwarza szans wykazania się przed sobą i innymi. Żadną przeciwwagą nie mogła być również moja praca społeczna wśród niewidomych. To prawda, że dawała mi ona wiele satysfakcji, gdyż stwarzała okazję do ujawnienia mych rzeczywistych możliwości, mogłem więc, przeciwnie niż: w pracy zarobkowej, czuć się kimś niezbędnym. Ale dla większości widzących ta moja działalność jest mało ważna, nie daje wszak jakiejś określonej pozycji społecznej. Na szczęście nie wszyscy tak myślą i dają temu wyraz, lecz wtedy, na owej wizycie, nie czułem się najlepiej. Nieodparcie nasuwała mi się myśl, że gdybym nie stracił wzroku, na pewno w odpowiadającej mi dziedzinie osiągnąłbym rezultaty wcale nie gorsze od każdego z obecnych. Była to oczywiście typowa i reakcja emocjonalna, której niekiedy trudno się oprzeć.

A tak naprawdę, ludzie ci, nic o tym nie wiedząc, oceniali siebie. Swą żałosną gadaniną, natrętnym eksponowaniem swego znaczenia owi panowie na stanowiskach pragnęli w odczuciach swych znaleźć potwierdzenie własnej wartości, a tym samym zdradzali, że nie są wolni od kompleksu niedorastania do poziomu własnych pragnień. Dręczyło ich przeświadczenie, że zostali w jakiś sposób nie dostrzeżeni, nie tyle z powodu braku zdolności lub cech charakteru, ile na skutek zbiegu niepomyślnych okoliczności, co nie pozwoliło na realizowanie tych pragnień w daleko szerszym zakresie. I chociaż tego również nie wiedzieli, byliśmy dla siebie równorzędnymi partnerami, na zasadzie „współbrzmienia” podobnych właściwości wewnętrznych, bo niczym się nie różniliśmy poza fizyczną przyczyną i intensywnością odczuwania naszego wspólnego kompleksu.

Opisałem tu kilka niewielkich zdarzeń. Takich i podobnych było w mym życiu wiele. Dlaczego wybrałem właśnie te? Bo chciałem na ich przykładzie wykazać, że nie tylko wśród nas, niewidomych, lecz i wśród widzących większość ludzi nosi w sobie kompleks nie spełnionych nadziei i nie ziszczonych pragnień. Jakże jesteśmy w tym do siebie podobni!

I chociaż startujemy z nierównych pozycji, jednakowo musimy naszą rzeczywistość akceptować, jeśli chcemy znaleźć właściwą drogę do naszego   miejsca w świecie.

 

Praca opublikowana w książce: "Ciemność przezwyciężona"

Wydawca: "Iskry" Warszawa 1975