1. 2. 3. 4. 5. 6. 7.

 

 aaa0

8.  Cele rehabilitacji realizowane w rodzinie

 

 

aaa0

8.1. Znaczenie życia rodzinnego

 

Każdy z nas jest członkiem rodziny i pełnimy w niej różne role. Raz jesteśmy dzieckiem, innym razem rodzicem, a najczęściej jednym i drugim jednocześnie. Jeżeli nasi rodzice żyją, jesteśmy dziećmi w rodzinie pochodzenia. Jeżeli mamy własne dzieci, jesteśmy rodzicami w rodzinie prokreacji. W rodzinie pełnimy rolę matki i żony, ojca i męża, dziecka, brata, siostry, babci i dziadka. A jeżeli będziemy rozpatrywali szerszą rodzinę, to również cioci, szwagra, bratowej, stryjka, kuzyna itd.

O celach rehabilitacyjnych realizowanych przez rodziców w stosunku do swoich niewidomych lub słabowidzących dzieci pisałem już wcześniej. Teraz zastanówmy się nad naszymi celami rehabilitacyjnymi jako rodziców, żon i mężów. Dodajmy od razu, że małżeństwo to jeszcze nie rodzina. Jest to dopiero przygotowanie do utworzenia rodziny, która powstanie wraz z pojawieniem się pierwszego dziecka.

A więc mamy najpierw małżeństwo, a potem rodzinę. Są też rodziny, które nie zostały poprzedzone małżeństwem. Nie chodzi mi o formalną stronę zagadnienia. Mam na myśli dwoje ludzi, którzy żyją wspólnie i wspólnie wychowują dzieci. Często jest inaczej - w rodzinie brakuje ojca, czasami matki. Wówczas mamy rodzinę niepełną. Nie to jest jednak przedmiotem moich rozważań.

Małżeństwo i rodzina ma również wielkie znaczenie dla niewidomych i słabowidzących. W rodzinie bowiem mogą oni zaspokajać wiele ważnych potrzeb i realizować różne cele, w tym rehabilitacyjne.

Osobom z uszkodzonym wzrokiem jest trudniej zawrzeć małżeństwo i stworzyć warunki do prawidłowego funkcjonowania rodziny. Chociażby tylko brak pracy może przekreślić wszystkie plany w tej dziedzinie. Cóż, osobom niewidomym niemal wszystko przychodzi trudniej, ale potrafią pokonywać wszelkie przeszkody i osiągać założone cele. Tak jest i z małżeństwem, a następnie z życiem rodzinnym.

 

aaa0

8.2. Małżeństwa osób z uszkodzonym wzrokiem

 

Rozpatrując małżeństwa, w skład których wchodzą osoby z uszkodzonym wzrokiem, można podzielić na dwie grupy:

- małżeństwa, które powstały przed wystąpieniem niepełnosprawności u jednego lub u obojga współmałżonków,

- małżeństwa, które zostały zawarte z udziałem jednej lub dwojga osób niesprawnych wzrokowo.

Małżeństwa można też dzielić ze względu na stan wzroku współmałżonków. Wyróżniamy tu:

- jedno ze współmałżonków jest osobą widzącą, drugie słabowidzącą,

- oboje współmałżonkowie są osobami słabowidzącymi,

- jedno ze współmałżonków jest osobą niewidomą, a drugie widzącą,

- jedno ze współmałżonków jest osobą niewidomą, a drugie osobą słabowidzącą,

- oboje współmałżonkowie są osobami niewidomymi.

W każdym z wymienionych małżeństw mogą wystąpić dodatkowe schorzenia i niepełnosprawności. Nie będę zajmować się takimi sytuacjami, żeby zbytnio nie komplikować tych rozważań. Konieczne bowiem byłoby uwzględnienie zbyt wielu czynników.

Zrozumiałe jest, że każde z wymienionych małżeństw jest w nieco innej sytuacji życiowej. O każdym z wymienionych małżeństw można napisać artykuł, kilka artykułów, a nawet książkę. Zakupy, utrzymanie porządku, gotowanie, załatwianie spraw urzędowych, opłaty, pielęgnacja niemowląt, wychowanie dzieci, wszystko to i wiele innych czynników jest udziałem niewidomych i słabowidzących rodziców. W jednym rozdziale książki można tylko zasygnalizować problemy.

Należy przyjąć, że im wyższy stopień niepełnosprawności występuje u jednego ze współmałżonków, tym więcej problemów z wykonywaniem codziennych obowiązków. Jeżeli znaczny stopień niepełnosprawności, a zwłaszcza całkowita utrata wzroku, występuje u obojga współmałżonków, wówczas mamy do czynienia z wielkim spiętrzeniem trudności.

Mimo to, jeżeli oboje współmałżonkowie są dobrze zrehabilitowani, zaradni, świadomi swoich możliwości i ograniczeń, mogą żyć podobnie jak inni ludzie, w rodzinie mogą zaspokajać wiele potrzeb i realizować cele rehabilitacyjne.

Znam małżeństwo dwojga całkowicie niewidomych osób. Są to ludzie pierwszorzędnie zrehabilitowani, wykształceni, zaradni. Z małżeństwa tego urodziło się czworo dzieci, dwie córki i dwóch synów. Wszyscy zostali dobrze wychowani i wykształceni. Osoby te miały mnóstwo problemów i trudności, ale umieli je pokonywać. Umieli, co podkreślam z całą mocą, bo byli świetnie do życia przygotowani, jednak pomoc osób widzących była im niezbędna.

Znam wiele rodzin, w których jedno lub dwoje współmałżonków są osobami niesprawnymi wzrokowo. Jedne radzą sobie znakomicie, inne przeciętnie, a jeszcze inne nie radzą sobie zupełnie. Wszystko zależy od ludzi, od ich charakterów, przygotowania do życia, zrehabilitowania. I właśnie o tym powinni pomyśleć młodzi ludzie przed wstąpieniem w związek małżeński. Powinni zastanowić się, czy podołają trudnościom, czy ulegną im, czy zapewnią właściwe warunki swoim dzieciom.

W rodzinie inna jest rola ojca, babci, córki, brata. Są role męskie i kobiece, chociaż ostatnio następuje tu pewnego rodzaju ujednolicenie ról. Co raz częściej podział zajęć między małżonkami następuje według innych kryterjów czy warunków niż płeć Każdy z nas, oprócz pełnienia dziesiątek różnych ról, pełni jeszcze rolę niewidomego czy słabowidzącego. Nakłada się ona na inne role, związane z wiekiem, płcią, charakterem, usposobieniem i całym bogactwem różnorodnych stosunków społecznych.

Niezmiernie ważne jest nie dopuścić do tego, żeby rola niewidomego stała się najważniejszą z pełnionych ról. Niewidomy nie może być tyranem dla swej rodziny. Nie może wymuszać, by nikt niczego nie przestawiał w mieszkaniu, by wszyscy zachowywali się w sposób, jakiego on sobie życzy. Ciągle podkreślam, że ślepota może być wspaniałą wymówką, usprawiedliwieniem lenistwa, złośliwości, tyranizowania pozostałych członków rodziny swoim nieszczęściem.

Mimo trudności i ograniczeń, należy dobrze przygotować się do życia i stworzyć rodzinę. Jak Państwo pamiętają, psychiatra, na którego powoływałem się w rozdziale bbb, życie rodzinne uznał za jeden z dwóch ważnych punktów oparcia. Według tego psychiatry życie rodzinne, obok pracy zawodowej, jest najważniejszym czynnikiem zachowania równowagi psychicznej. Trzecim, mniej ważnym czynnikiem, punktem oparcia, może być cokolwiek - hobby, rozrywka, życie towarzyskie, turystyka itp.

Życie rodzinne zawiera nieprzebrane bogactwo przeżyć, doznań, radości i trosk. Dobra rodzina to wielkie szczęście, zła przeciwnie - wielkie nieszczęście.

W życiu rodzinnym i małżeńskim zaspokajana jest większość różnorodnych potrzeb człowieka. Nie dopracowaliśmy się innych form życia społecznego, zaspokajających równie dobrze potrzeby dorosłych i dzieci. Tak jest i chociażby wszystkie single świata twierdzili coś innego, rodziny nic nie zastąpi.

Funkcjonowanie małżeństwa i rodziny zależy od wielu czynników wewnętrznych i zewnętrznych. Na te ostatnie najczęściej nie mamy wpływu, chociażby klęski żywiołowe czy bezrobocie. Bez wątpienia pojedynczy człowiek nie może zmienić tych warunków. Może jednak w pewnym zakresie wpływać na złagodzenie ich skutków w odniesieniu do siebie i swojej rodziny. Im ktoś jest bardziej zaradny, tym łatwiej sobie poradzi nawet w bardzo trudnych warunkach.

Należy raz jeszcze podkreślić, że niewidomi powinni być dobrze przygotowani do życia, do samodzielności, do pracy zawodowej, do życia społecznego. I są to główne cele rehabilitacji, a wśród nich przygotowanie do życia w rodzinie, do założenia rodziny i do tworzenia warunków prawidłowego jej funkcjonowania.

Tak, jest to jeden z najważniejszych celów rehabilitacji, a zarazem jeden z najtrudniejszych do osiągnięcia. Przygotowanie do życia rodzinnego jest trudne, nawet bez niepełnosprawności. Świadczą o tym liczne rozwody, rozpady rodzin, tragedie dzieci. Niepełnosprawność niczego tu nie ułatwia.

Jakość życia rodzinnego zależy od tak wielu czynników: psychicznych, społecznych, ekonomicznych, zdrowotnych, środowiskowych, obyczajowych, moralnych, że nie ma tu gotowych wzorów, recept, sposobów. Każdy sam musi rozwiązywać te skomplikowane problemy, a jeżeli będzie to robił w zgodzie, w porozumieniu ze współmałżonkiem, wszystko będzie łatwiejsze. Młodzi ludzie powinni dobierać tak partnerów życia, żeby porozumienie było możliwe. Dotyczy to również niewidomych.

 

aaa0

8.3. Przygotowanie niewidomych i słabowidzących do życia rodzinnego

 

Pisałem, jak ważne jest przygotowanie do życia rodzinnego. Jest to ważne zadanie dla wszystkich ludzi, ale dla niewidomych jest znacznie trudniejsze do realizacji.

Niewidomy naprawdę musi być pierwszorzędnie zrehabilitowany, doskonale przygotowany do życia, samodzielny, zdolny do zaopiekowania się innymi osobami. Nie powinna to być osoba, która sama ciągle oczekuje pomocy, a nawet opieki ze strony innych osób.

Niestety, tak być powinno, ale często jest inaczej. Osoby niesamodzielne, niezaradne mają zdecydowanie mniejsze możliwości znalezienia partnera życia, nie tylko niż osoby widzące, ale również niż osoby niewidome dobrze do życia przygotowane. Dlatego częściej niż inni zawierają związki małżeńskie również z osobami niewidomymi i to nienajlepiej zrehabilitowanymi. Łatwiej jest znaleźć im takiego partnera niż osobę zaradną, widzącą albo słabowidzącą, czy niewidomą dobrze przygotowaną do życia.

Dwie osoby niesamodzielne, niezaradne życiowo spotykają się na jakimś turnusie rehabilitacyjnym, poznają się i dochodzą do wniosku, że razem będzie im dobrze, lepiej niż oddzielnie. Bywa, że się pobierają, zakładają rodzinę i spotykają się z trudnościami, które przerastają ich siły i możliwości. W przypadku dwojga osób niesamodzielnych, niezaradnych problemy we wspólnym życiu nie sumują się, lecz ulegają pomnożeniu, a nawet spotęgowaniu. Fakt ten powinien być przedmiotem troski wszystkich, którzy zajmują się rehabilitacją niewidomych i zainteresowanych osób niewidomych. Przeciwdziałanie takim sytuacjom należy uznać za główny cel rehabilitacji w tej dziedzinie.

Nie oznacza to, że niewidomi nie mają prawa do życia rodzinnego i czerpania z niego wszystkiego, co oferuje, radości i trosk, normalnego życia. Niewidomi są zdolni do życia rodzinnego i powinni zakładać rodziny i żyć podobnie jak inni ludzie. Powinni jednak dobrze przygotować się do założenia i utrzymania rodziny, powinni mieć dochody znacznie większe niż renty socjalne, mieć mieszkanie i pracę. Bez tego będą zawsze na łasce swoich rodziców czy szerzej rodzin, z których pochodzą, albo opieki społecznej. Nie są to warunki życia godne człowieka, nie są to warunki, jakie rodzice chcieliby stworzyć swoim dzieciom.

Warto głęboko zastanowić się nad podobnymi problemami i warto przeciwdziałać piętrzeniu trudności, których nie będzie można pokonać. A już z całą pewnością nie należy narażać własnych dzieci na życie niegodne człowieka.

 

aaa0

8.4. Dziedziczenie ślepoty

 

Kolejnym bardzo ważnym problemem jest dziedziczenie ślepoty. Jeżeli na niezaradność z powodu niedostatecznego zrehabilitowania nałoży się zagrożenie dziedziczeniem ślepoty, zawarcie małżeństwa staje się wyjątkowo trudne, wymagające rozwagi, delikatności i fachowej pomocy.

Dziedziczenie ślepoty wiąże się z najintymniejszą sferą życia człowieka, jego uczuciowości, życia rodzinnego, dodatkowymi ograniczeniami możliwości założenia rodziny. Instynkt macierzyński albo lepiej rodzicielski, należy do najsilniejszych u zwierząt i u ludzi. Dla wielu sensem istnienia, pracy, wszelkich dążeń, marzeń i planów są ich dzieci. Wychowanie następnych pokoleń ma zasadnicze znaczenie również dla istnienia państwa, narodu, religii i cywilizacji.

Nikt, kto kieruje się rozumem, nie chce, żeby jego dziecko było niewidome i stara się robić wszystko, żeby uchronić je przed niepełnosprawnością z tego powodu. Nie chcą też tego osoby niewidome, chociaż wiedzą, że można sobie radzić w życiu bez wzroku, osiągać sukcesy w różnych dziedzinach działalności i mieć satysfakcję. Jest to istotne w przypadku dziedziczenia ślepoty, które jest problemem moralnym, społecznym, ekonomicznym, rehabilitacyjnym, osobistym i praktycznym.

Nie będę opisywać medycznej strony dziedziczenia. Warto jednak nadmienić, że jak na razie, badania genetyczne nie są powszechnie stosowane, ale niektóre sytuacje są aż nazbyt oczywiste. W szkołach dla niewidomych znane są przypadki całych rodów. Uczył się tam pradziadek, dziadek, ojciec i uczy się syn. W niektórych rodzinach jest po kilkoro dzieci z poważnymi uszkodzeniami wzroku. W takich sytuacjach jest niemal pewne, że mamy do czynienia ze ślepotą dziedziczną.

Należy jednak rozgraniczyć wady dziedziczne od wrodzonych. Wady dziedziczne przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Nie muszą one zawsze występować. Zdarza się, że rodzice obciążeni dziedzicznie mają dzieci bez wad. Upośledzenia te wystąpić mogą znowu u ich wnuków czy prawnuków. Prawdopodobieństwo wystąpienia wad dziedzicznych jest znacznie większe, jeżeli oboje rodzice obciążeni są podobnymi wadami, uwarunkowanymi genetycznie. Jeżeli tylko jedno z rodziców jest "nosicielem" wady dziedzicznej, cechy drugiego z rodziców mogą okazać się silniejsze i wada nie wystąpi u potomstwa.

Wady wrodzone powstają w okresie życia płodowego i nie są dziedziczone. Często myli się wady dziedziczne z wrodzonymi. Może prowadzić to do błędnych wniosków, niepotrzebnych obaw lub niedoceniania poważnego zagrożenia. Prawidłowe rozróżnianie tych pojęć ma więc dla niektórych niewidomych i słabowidzących zasadnicze znaczenie.

Wielkim problemem w przypadku zagrożenia dziedziczeniem, jest decyzja o posiadaniu dzieci. Z jednej strony mamy potrzeby biologiczne, psychiczne i społeczne. Z drugiej zaś występuje kwestia odpowiedzialności. Wielu niewidomych stawia sobie pytania i przeżywa rozterki. Wiedzą bowiem, że koszty ich decyzji ponoszą dzieci, a następnie dorośli i społeczeństwo.

Nikt nie ma prawa ingerować w czyjeś życie, ale czy można godzić się na skazywanie własnych dzieci na życie bez wzroku? Czy jest to zgodne z systemem wyznawanych wartości, z moralnością i ludzką wrażliwością?

Jest to tym bardziej ważne, że dziedziczna ślepota wiąże się niekiedy z innymi upośledzeniami fizycznymi i umysłowymi. Czasami te dodatkowe upośledzenia stanowią poważniejszy problem, niż sama ślepota.

Każdy, kto jest obciążony dziedziczną ślepotą, musi sam decydować o swoim losie i nie tylko o swoim. Decyzje te muszą być świadome, a więc dobrze przemyślane.

Każdy, kto podejrzewa, że jego niepełnosprawność może być dziedziczna, powinien starać się dowiedzieć, czy rzeczywiście tak jest. Można spróbować dowiedzieć się, czy w rodzinie występowały i występują przypadki ślepoty. Trzeba też przeprowadzić rozmowę z lekarzem okulistą. W części przypadków potrafi on stwierdzić, czy dane schorzenie jest dziedziczne. Może też zalecić odpowiednie badania, jeżeli możliwości i potrzeba takich badań istnieje.

Badaniami dziedziczności zajmują się poradnie genetyczne. Istnieją one w wielu miastach. Do poradni należy zgłosić się z wynikami badań okulistycznych. Na ich podstawie specjaliści stwierdzą, czy istnieje prawdopodobieństwo dziedziczenia. Jeżeli tak, w celu weryfikacji tych podejrzeń, wykonują odpowiednie badania.

Badania takie warto poradzić osobom, w przypadku których istnieją uzasadnione podejrzenia, że ich ślepota może być dziedziczna. Radzić można tylko wówczas, gdy osoby zainteresowane chcą słuchać rad. Zachować też trzeba dużo ostrożności i wykazać dużo taktu. Jak już wspomniałem jest to bardzo delikatna dziedzina życia, w którą nie należy brutalnie wkraczać.

Rozwiązaniem może być adopcja, może wyrzeczenie się posiadania dzieci. Adopcja nie jest łatwym rozwiązaniem. Jej możliwości istnieją chyba tylko wówczas, gdy osoby niewidome są zaradne i mogą zapewnić adoptowanemu dziecku właściwe warunki rozwoju. Celem adopcji nie może być zapewnienie pomocy osobom adoptującym.

 

aaa0

8.5.Moje życie rodzinne

 

O swoim życiu w rodzinie, jako dziecko i młody człowiek, pisałem w rozdziałach bbb i bbb. Teraz napiszę o życiu w rodzinie, w której przypadły mi rolę męża i ojca.

Zdobyłem wykształcenie, miałem pracę, przyszedł czas na założenie rodziny. Niezbędne było jeszcze mieszkanie. Miałem pokój o powierzchni 9 metrów kwadratowych, a w nim: wersalkę, stół, dwa krzesła, kawałek szafy i kuchenkę gazową - wszystko w tym jednym pokoiku. Toaleta była wspólna i znajdowała się pół piętra niżej. Miałem i pewne rozrywki - trzydzieści metrów od mojego okna jeździły pociągi. Niektóre z nich robiły taki raban, że szklanki skakały na stole. Założyłem książeczkę mieszkaniowo i była szansa rozwiązania problemu mieszkaniowego.

Jak już pisałem wcześniej, pracowałem w Zakładzie Rehabilitacji i Szkolenia Inwalidów Wzroku w Chorzowie. Pracowała tam również nauczycielka Basia, moja przyszła żona. Nie piszę romansu. Na tej informacji więc poprzestanę. Dodam tylko, że Basia miała też jeden pokój, większy od mojego i z kuchnią zrobioną z przedpokoju. To też nie były warunki do życia przyszłej rodziny. Na szczęście miałem książeczkę mieszkaniową. Z grubsza więc byliśmy przygotowani do założenia rodziny.

20 lutego 1971 r. stałem się człowiekiem żonatym. Syn urodził nam się 15 maja 1973 r. Tak się złożyło, że żonę zabrałem ze szpitala do nowego, trzypokojowego, spółdzielczego mieszkania.

W dniu 25 sierpnia 1974 urodziła się nam pierwsza córka, a w dniu 4 czerwca 1976 druga córka. Syn skończył medycynę, a córki ekonomię. I myślę, że było to normalne życie, że nie byłem gorszym ojcem od tysięcy ojców w naszym kraju. Tak myślę, ale wiem, że brak wzroku nie ułatwiał mi tego zadania. Mogłem dzieciom to i owo wytłumaczyć, wyjaśnić, tego i owego nauczyć, ale były też sprawy, które musiała załatwiać żona. Czasami wyglądało to wręcz humorystycznie. Na szczęście żona posiada dobry wzrok.

Niewiele mogłem zajmować się niemowlętami. Potrafiłem zmienić pieluszkę, ale tylko wtedy, kiedy nie było w niej nic poważniejszego. Jeżeli jednak było - wstyd powiedzieć. Wówczas to mną trzeba było się zajmować. Od razu wymioty i niech się dzieje co chce. Nie wynikało to jednak z braku wzroku. Robiłem więc wszystko, byle nie zostać sam na dłużej z niemowlęciem. Wolałem jechać z Chorzowa do Katowic czy do Bytomia szukać apteki, żeby kupić lekarstwa lub humanę (mleko dla niemowląt), byle tylko nie narażać się na zmianę pieluchy. Robiłem zakupy, stałem w kolejkach, nosiłem siatki. Sąsiadom się nie podobało. Twierdzili, że widząca baba siedzi w domu, a ten biedaczysko musi tłuc się tramwajami i narażać na niebezpieczeństwo. Cóż, nie mogłem wszystkim tłumaczyć, dlaczego wolę wyprawy, czasami w nieznane, niż spotkanie z zawartością pieluszki.

Dzieciaki rosły. Zaczynały zauważać, że z ich tatą jest coś nie tak. Brały mnie więc za rękę, kładły na ekranie telewizora i pytały "tatusiu, co to jest?". Wtedy trzeba było odwoływać się do mamy. Szło to nawet dobrze z obrazkami, ale z telewizorem... Zanim dziecko zmieniło konsultanta, obraz znikał i to coś zostawało nierozpoznane.

Kiedyś wybraliśmy się na spacer nad rzekę. Mieszkaliśmy bardzo blisko bbb Rawy. Poszedłem z synem przodem, a żona z córkami, jedna przy wózku, druga w wózku, szły za nami. W pewnym momencie syn zapytał: "tatusiu, co to jest?" Zacząłem dopytywać, o co mu chodzi - taki biały puder, powiedział. Poczekajmy, zaraz przyjdzie mama i nam powie. Przyszła i powiedziała - mgła nad rzeką.

Podane przykłady świadczą o tym, że są sprawy, z którymi niewidomi rodzice sobie nie poradzą. Mam tu na myśli faktycznie niewidomych, a nie osoby uznane za niewidome. Słabowidzącemu, jak to ciągle podkreślam, wszystko przychodzi łatwiej niż niewidomemu. Łatwiej też radzi sobie z problemami życia rodzinnego.

W tym miejscu dodam, że mam troje wnucząt i żałuję, że tylko troje. Z wnuczętami poszło mi jakoś łatwiej. Tak jakoś naturalnie bąki podeszły do mojej niepełnosprawności, że nie było żadnych problemów. Wnuczek Mateusz to nawet poczuł się w obowiązku, żeby sąsiadów poinformować, że dziadek jest niewidomy. Miał wtedy 4 latka.

Na koniec chcę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że życie moje nie byłoby pełne, gdyby nie żona, gdyby nie dzieci, nie wnuczęta. Teraz dzieci są już samodzielne i wychowują własne dzieci, a my z żoną żyjemy jak w pierwszych dwóch latach małżeństwa. Ale to już inny rozdział naszego życia.

 

aaa0

9. Cele rehabilitacyjne realizowane w działalności społecznej

 

aaa0

9.1. Znaczenie działalności społecznej dla psychiki

 

W rozdziałach bbb i bbb pisałem o wielkim rehabilitacyjnym znaczeniu pracy zawodowej i życia rodzinnego. Są to dwa podstawowe punkty oparcia, które umożliwiają prawidłowe funkcjonowanie psychiki. Pozostał nam trzeci, najmniej, ale jednak ważny punkt oparcia. Tu można wybierać niemal dowolnie: rozrywka, życie towarzyskie, hobby, literatura, muzyka, turystyka, sport, działalność społeczna. Ze względu na znaczenie tej ostatniej, poświęcę jej więcej uwagi.

Wiemy już, że korzyści rehabilitacyjne osiągane w czasie wykonywania pracy zawodowej są wielkie i trudno je przecenić. Nie każdy jednak ma pracę i może pracować zawodowo, i nie każdemu wystarcza zatrudnienie. Fakt, że niewidomi i słabowidzący są zdolni do pracy zawodowej, i że jest to dla nich ważne ze względu na osiąganie celów rehabilitacyjnych, świadczy o tym, że mogą również pracować społecznie. To zresztą niewidomi udowodnili w przekonujący sposób. Można wymieniać setki niewidomych prawdziwych społeczników i setki pseudospołeczników. Ci ostatni jednak nie są przedmiotem niniejszych rozważań.

Praca na rzecz innych osób, dla wspólnego dobra, podobnie jak praca zawodowa, umożliwia realizację wielu celów rehabilitacyjnych. Obawiam się jednak, że pojęcie pracy czy działalności społecznej zostało u nas nieco wypaczone. Przyjęło się uważać, że działaczem społecznym jest ten, kto bezinteresownie pełni z wyboru funkcje w zarządach, komisjach, sądach koleżeńskich. Konkretne prace natomiast wykonują wolontariusze. Dla naszych potrzeb traktuję łącznie działalność społeczną i wolontariat.

Nie wnikając w szczegóły, obie formy działalności umożliwiają realizację celów rehabilitacyjnych. Jedna i druga forma działalności wypełnia nadmiar czasu wolnego i może być powodem zadowolenia, poczucia własnej wartości, uznania innych osób, w tym najbliższych. Można powiedzieć, że dla osób z uszkodzonym wzrokiem ze względu na ograniczenia w różnych dziedzinach życia, zajmowanie się tym, co jest możliwe i pożyteczne stanowi wielką wartość.

Tak więc w ich interesie leży, żeby nie skupiać się wyłącznie na własnych problemach, ale być użytecznym dla innych. To bowiem umożliwia realizację ważnych celów rehabilitacyjnych. Każdy człowiek, który w jakiś sposób zaspokaja potrzeby innych ludzi, zaspokaja również własne. Praca na rzecz innych, udzielanie im pomocy, daje poczucie własnej wartości, przydatności społecznej, podnosi poziom samooceny i przynosi uznanie społeczne. Wszystko to jest niewidomym i słabowidzącym bardzo potrzebne, nawet bardziej niż ludziom bez niepełnosprawności, gdyż muszą oni w większym stopniu niż pozostali ludzie korzystać z pomocy. Ważne jest, że nie tylko korzystają z pomocy, ale i coś dobrego potrafią zrobić dla innych. Bez zaangażowania społecznego nie mogłyby funkcjonować stowarzyszenia i fundacje działające na rzecz osób z uszkodzonym wzrokiem. Wówczas wiele potrzeb tych osób nie byłoby zaspokajanych.

Poczucie zadowolenia z działalności społecznej czy wolontariackiej może ułatwiać przełamywanie trudności w innych dziedzinach życia i działalności, np. w kontaktach z ludźmi czy w życiu rodzinnym. W ten sposób osiągamy cele rehabilitacji psychicznej i społecznej, a to jest wielką wartością w życiu każdej osoby niewidomej i słabowidzącej.

Znaczenie zaangażowania w pracy na rzecz innych ludzi uwypuklają ostatnie badania naukowe. .

W artykule "

Wolontariat jest korzystny dla zdrowia " opublikowanym przez PAP Nauka w Polsce i przedrukowanym przez

Rynek Zdrowia we wrześniu 2013 r. czytamy:

"Wolontariusze cieszą się lepszym zdrowiem psychicznym i dłużej żyją - wynika z analizy przeprowadzonej przez brytyjskich naukowców i opublikowanej w czasopiśmie "BMC Public Health".

 

aaBadacze z University of Exeter Medical School (W. Brytania) dokonali przeglądu wyników dotychczasowych badań nad ludźmi udzielającymi się w wolontariacie i stwierdzili, że wolontariusze rzadziej cierpią na depresję, odczuwają większą satysfakcję z życia i wyższy poziom dobrostanu psychicznego. Ponadto dobroczyńcy zazwyczaj żyją dłużej niż pozostali, mniej aktywni społecznie obywatele.

Mechanizm stojący za pozytywnymi efektami wolontariatu nie jest do końca znany. Rezultaty badań sugerują, iż wpływ wolontariatu na lepszą jakość życia zanika, jeśli wolontariusze nie czują, że dostają coś w zamian za swoje zaangażowanie, a swoje działania zaczynają postrzegać w kategoriach ciężaru, a nie dobrowolnej, altruistycznej aktywności".

Mamy więc zaskakująco korzystne skutki pracy wolontariackiej. Dotyczy to wszystkich ludzi, niewidomych i słabowidzących również. Angażowanie się w pracę na rzecz innych ma więc wielkie, różnorodne znaczenie i powoduje różnorodne, korzystne skutki.

 

aaa0

9.2. Możliwości pracy społecznej

 

Z pewnością niektórzy czytelnicy sceptycznie odnoszą się do poglądów wyrażonych w poprzednim rozdziale. Uważają, że skoro osoby niewidome i słabowidzące same potrzebują pomocy, i to niejednokrotnie wcale niemałej, czy mogą więc pomagać innym i dlaczego mają to robić.

Odpowiedź jest prosta, skoro sami muszą korzystać z pomocy, a jednocześnie w niektórych okolicznościach mogą pomagać innym - powinni to robić dla dobra swego i innych osób.

Być może niektórzy czytelnicy zastanawiają się, co pożytecznego mogą robić niewidomi. Otóż mogą i to wcale niemało. Mogą:

- planować działalność stowarzyszenia czy fundacji albo części tej działalności,

- uzgadniać programy działania,

- protokołować obrady i pisać uchwały,

- organizować spotkania, imprezy kulturalne, wycieczki, rajdy i zawody sportowe,

- przygotowywać salę do obrad lub spotkań, a następnie posprzątać po spotkaniu towarzyskim lub obradach,

- przygotować naczynia do podania kawy, herbaty i ciasta,

- prowadzić zajęcia rehabilitacyjne, uczyć brajla, posługiwania się sprzętem rehabilitacyjnym, rozmawiać z nowo ociemniałymi i ich rodzinami,

- informować nowo ociemniałych i mniej zorientowanych o przysługujących uprawnieniach, o instytucjach i organizacjach, które mogą udzielić pomocy, o działalności organizacji i instytucji działających na rzecz osób z uszkodzonym wzrokiem,

- zaopiekować się dziećmi sąsiadów, którzy mają ważne sprawy do załatwienia,

- pomóc dzieciom sąsiadów w zrozumieniu jakichś partii materiału z chemii, fizyki, matematyki, historii itd.,

- pomóc sąsiadowi poprzestawiać meble przed malowaniem mieszkania.

Wszystko to i jeszcze więcej mogą nawet całkowicie niewidomi, jeżeli są dobrze zrehabilitowani i zdrowi. Słabowidzący mogą jeszcze więcej, mogą być przewodnikami niesamodzielnych niewidomych na turnusach rehabilitacyjnych, w drodze do lokalu koła PZN lub siedziby innego stowarzyszenia, w drodze do lekarza itd.

Każda taka praca, chociażby wydawała się mało znacząca, jest potrzebna i ma rehabilitacyjną wartość.

a

aaa0

9.3. Historyczne uwarunkowania pracy społecznej i obecne potrzeby

 

 Jak wiele dziedzin życia, praca społeczna została zdeprecjonowana w okresie tzw. realnego socjalizmu. Wówczas, obok bardzo ważnych zadań realizowanych w ramach działalności społecznej, wykonywano wiele prac zupełnie zbędnych. Przykładem zbędnych prac było wiele czynów społecznych organizowanych nie dlatego, że należało wykonać jakąś pracę potrzebną lokalnej społeczności, grupie niewidomych czy społeczeństwu w ogóle. Często było inaczej - pracę nikomu do niczego nie potrzebną, trzeba było zaplanować, zorganizować i wykonać dla uczczenia czegoś, czego społeczeństwo czcić nie chciało, np. roczniczy Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej czy zwołania Zjazdu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Czyny społeczne musiały być zorganizowane niezależnie od tego, czy była taka potrzeba, czy nie. Niekiedy najtrudniejszym zadaniem było wymyślenie, co by tu można zrobić, czym się wykazać przed komitetem miejskim PZPR.

Sytuacja taka była bardzo demoralizująca i doprowadziła do wypaczenia pojęcia pracy społecznej. Po zmianach ustrojowych w naszym kraju zaczął rozwijać się wolontariat, jako coś bardziej realnego, potrzebniejszego od pracy społecznej. Niestety, wolontariat nie rozwinął się u nas na skalę naszych potrzeb. Być może, kiedy społeczeństwo stanie się bardziej zamożne, więcej osób będzie angażowało się w bezinteresowną pracę na rzecz innych. Zanim jednak to nastąpi, warto wiedzieć, że zaangażowanie takie potrzebne jest osobom, na rzecz których angażują się wolontariusze czy społecznicy, ale również im samym. Wiem to z własnych doświadczeń. Mnie zawsze duże zadowolenie sprawiała możliwość wykonania czegoś konkretnego na rzecz innych. Myślę, że wiele osób potrafi odczuwać satysfakcję z podobnego powodu.

Myślę, że obecnie najważniejszym zadaniem organizacji pozarządowych działających w środowisku osób z uszkodzonym wzrokiem jest zorganizowanie systemu usług na rzecz osób całkowicie niewidomych i osób z uszkodzonym wzrokiem z dodatkowymi niepełnosprawnościami. Mam tu na myśli pomoc w postaci przewodnika umożliwiająca korzystanie z działalności stowarzyszeń i fundacji, korzystanie ze spacerów, wycieczek, rajdów, wyjść do kina i teatru itd. Są niewidomi samotni, którzy chętnie uczestniczyliby w podobnych imprezach, ale potrzebują pomocy w dotarciu do miejsc, w których się one odbywają i w powrocie do domu.

Podobnie, niektórzy niewidomi potrzebują pomocy w wypełnianiu przekazów na stałe lub jednorazowe opłaty, zaadresowanie i przeczytanie listu czy pisma urzędowego, pomocy przy zrobieniu zakupów, zwłaszcza odzieży, obuwia, sprzętu domowego i wiele innych drobnych usług.

W takie prace mogą angażować się osoby słabowidzące, które zachowały spore możliwości widzenia oraz osoby widzące, a niektóre mogą wykonywać również osoby niewidome.

Na tych ostatnich możliwościach należy zatrzymać się nieco dłużej. Niewidomi nie tylko potrzebują pomocy, ale również potrafią jej udzielać. Poniżej znajdą Państwo kilka przykładów konkretnych prac, które wykonywali niewidomi na rzecz innych osób.

Tak więc, praca społeczna czy wolontariacka jest korzystna dla osób, które z niej korzystają i dla osób, które jej udzielają. Dlatego, niezależnie od historycznych obciążeń, warto ją podejmować i wykonywać.

 

aaa0

9.4. Przykłady społecznego zaangażowania

 

Wbrew pozorom i niemal powszechnym poglądom, jak starałem się wykazać, niewidomi mogą pomagać indywidualnie konkretnym osobom. Podkreślam "indywidualnie", bo działanie w organizacji pozarządowej jest czym innym niż osobiste bezinteresowne świadczenie jakichś usług na rzecz innych. Jest to chyba nawet trudniejsze, ale również możliwe.

 

Pewna niewidoma starsza pani była "babcią" dla wszystkich dzieci na podwórzu kamienicy we Wrocławiu. Zawsze miała dla nich czas, pociechę i radę. Wszystkie dzieci biegły więc do niej ze swoimi "wielkimi i małymi nieszczęściami", a ona potrafiła im zaradzić. Kiedy przeprowadziła się do innej dzielnicy, wszyscy dorośli i dzieci odczuli jej brak. Można powiedzieć, że miała talent, a ludzi utalentowanych nie ma znowu tak wielu. Nie wszystkie prace, przysługi i nie każda pomoc jednak wymaga talentu. Każda natomiast wymaga dobrych chęci.

Pewien niewidomy zajmował się pomaganiem starszym uczniom w zrozumieniu matematyki. Rozwiązywał z nimi mnóstwo zadań matematycznych, chemicznych i fizycznych. Udzielał bezinteresownie korepetycji z przedmiotów ścisłych. Z rozdziału bbb czytelnicy dowiedzą się, że całkowicie niewidomy z uszkodzonym narządem ruchu i trudnościami w mówieniu, w okresie okupacji prowadził tajne nauczanie.

Niektórzy niewidomi pomagali znajomym pisać prace kontrolne, licencjackie i magisterskie.

Oczywiście, mogą być prostsze formy pomocy, o których już wspomninałem. Można zostać z dziećmi sąsiadki, żeby mogła iść na zakupy czy załatwić sprawę urzędową, można pomóc przestawić meble, skopać ogródek i świadczyć wiele podobnych przysług.

Pewien niewidomy z Poznania przez kilkanaście lat bezinteresownie pomagał kierowcom przejeżdżającym przez to miasto. Jest on osobą całkowicie niewidomą. Działalność swą zaczyna o ósmej, a kończy o siedemnastej. Prowadzi nasłuch przy pomocy radiotelefonu na kanale zarezerwowanym dla kierowców. W przypadku, kiedy usłyszy, że jakiś kierowca ma trudności ze znalezieniem interesującej go ulicy, włącza się i wyznacza mu najłatwiejszą trasę dojazdu pod wskazany adres oraz zdalnie kieruje go. Plan Poznania ma w małym palcu. Dziennie udziela kilkudziesięciu porad. Ma wielu znajomych kierowców i poznaje ich po głosie.

Pewnie GPS w przyszłości całkowicie wyeliminuje podobne usługi, ale jeszcze nie tak dawno niewidomy ten mógł ułatwiać życie kierowcom. i mieć interesujące zajęcie.

Nie będę zbyt skromny i powołam się również na własny przykład. Od stycznia 2009 r. całkowicie społecznie wydaję miesięcznik dla niewidomych i słabowidzących "Wiedza i Myśl". Nieco więcej informacji na ten temat znajdą czytelnicy w rozdziale bbb. Teraz tylko dodam, że do czasu zakończenia prac nad tą książką ukazało się bbb 62 numery mojego miesięcznika.

 

Ważne jest więc, żeby umieć znaleźć dla siebie miejsce w lokalnej społeczności, być uczynnym i pomagać, jeżeli zaistnieje taka potrzeba. Niemal każdy może komuś w czymś pomóc, a wielu to robi z pożytkiem również dla siebie.

 

3gwiazdki

 

Przytoczę jeszcze dwa przykłady niezwykłej pomocy, której podjęły się niewidome kobiety.

 

Jak można być osobą pożyteczną i realizować się w życiu dla innych wyraźnie wykazują doświadczenia Barbary Urbańczyk. Rozmowę z panią Barbarą można znaleźć w "Wiedzy i Myśli" z lipca 2011 r. Przytaczam fragmenty tej rozmowy, gdyż jej bohaterka potrafi dać innej osobie coś z siebie, mimo że sama jest w bardzo trudnej sytuacji. Mało tego, że może coś dać, to daje coś naprawdę cennego, daje miłość.

 

 

"Pani Barbara Urbańczyk bbb jest niezwykłym człowiekiem, o niezwykłych postawach i doświadczeniach. Jest osobą, która żyje dla niepełnosprawnego chłopca. Jest jego prawdziwą choć zastępczą mamą, którego kocha i z miłości tej czerpie siły do zmagania się z wielkimi przeciwnościami losu, z trudnościami życia codziennego oraz z własnymi słabościami. Warto poznać jej drogę życiową i cele jej życia".

 

3gwiazdki

 

"S.K. - Jest Pani osobą niewidomą o złożonej niepełnosprawności. Proszę powiedzieć kilka słów na temat swego stanu zdrowia i niepełnosprawności.

 

B.U. - Od 11 roku życia chorowałam na zaburzenia hormonalne, 10 lat uporczywej walki i brania leków sterydowych spowodowały w moim organizmie ogromne spustoszenie niosąc ze sobą choroby: osteoporozę, astmę i cukrzycę insulinozależną.

 

S.K. - A jaki jest stan Pani wzroku i innych niesprawności?

 

B.U. - W latach 2000-2002 postępująca cukrzyca spowodowała takie spustoszenie w organizmie, że nastąpiła konieczność amputacji obu nóg i utrata wzroku.

 

S.K. - Rozumiem, że porusza się Pani na wózku inwalidzkim. A jaki jest stan pani wzroku ? Czy pozostały jakieś resztki widzenia?

 

B.U. - Nie mam nawet poczucia światła. Wzrok straciłam w ciągu pół roku. Miałam kilka poważnych i bolesnych operacji, które nie dały efektu.

 

S.K. - No, przeżyć coś takiego... Ale brak wzroku nie jest jedyną Pani niepełnosprawnością. Proszę powiedzieć coś więcej na ten temat.

 

B.U. - Niestety, i z tym nie było łatwo. Amputowano mi najpierw prawą nogę. Gorzej było z lewą nogą. Chirurdzy zabierali się do niej aż trzy razy.

 

 S.K. - Pani Basiu! Słów mi brakuje. Przecież tymi "szczęściami" można obdzielić kilka osób, a każda miałaby powody do narzekania. Jak Pani to przetrwała? Kto Pani pomagał?

 

B.U. - Przede wszystkim bliscy - mama i brat. Mama, kiedy trzeba było, zamieniała się w pielęgniarkę - robiąc zastrzyki, opatrunki, zmieniając kroplówki. Z potrzeby serca nie trzeba było żadnego wykształcenia lekarskiego, ona robiła to z wielką miłością. A do tego obie miałyśmy poczucie odpowiedzialności za to, że jest z nami Konrad, który potrzebuje naszej opieki. Nasza wspólna wzajemna miłość była motorem do przetrwania i działania".

 

3gwiazdki

 

S.K. - A jaki jest Pani stan cywilny, jeżeli wolno mi o to zapytać?

 

B.U. - Jestem osobą niezamężną. Schorzenia i niepełnosprawność nie pozwoliły mi na zawarcie małżeństwa. Świadoma swego stanu zdrowia, nie zdecydowałam się założyć rodziny i mieć dzieci, które prawdopodobnie odziedziczyłyby po mnie chorobę. Jestem natomiast rodziną zastępczą dla Konrada Wnykowskiego. Mój przybrany syn jest motorem działania. Poświęcam mu całe siły, jakimi dysponuję, wszystkie myśli i uczucia, całą miłość. Jest to konieczne, ponieważ cierpi on na epilepsję, porażenie mózgowe i autyzm.

 

S.K. - Trudnego zadania Pani się podjęła. Porażenie mózgowe, epilepsja i autyzm... W jaki sposób zapewnia mu Pani bezpieczeństwo, jak chroni przed uderzaniem głową w twarde przedmioty? Jak przed odgryzieniem sobie języka?

 

B.U. - Zacznę od tego, jak zostałam rodziną zastępczą. Latem 1998 r. dowiedziałam się, że w domu dziecka w Turku (miasteczku, w którym mieszkam) znajduje się 3-letni chłopiec chory na epilepsję, porażenie mózgowe i autyzm. Kiedy wraz z moją mamą zobaczyłyśmy go po raz pierwszy, Konrad wyglądał jak zaniedbane, chore i przerażone zwierzątko kiwające się to w przód, to w tył. Jego stan był tragiczny, świerzb pokrywał całą skórę, miał ropiejące oko, paciorkowca w gardle i kołtun we włosach. Widok był przerażający, chłopiec nie mówił, nie potrafił sam jeść, był całkowicie zamknięty w sobie, cały czas wprawiał w ruch obrotowy przeróżne przedmioty: dekielki od słoików lub zabawkę "bąk". Oprócz tego był bardzo nerwowym dzieckiem, bardzo często uderzającym głową o ścianę lub podłogę. Miałam to szczęście, że Konrad uderzał głową o podłogę i w ściany, robił to dopóki jeszcze widziałam. Miłość i fachowa opieka lekarzy doprowadziły do tego, że z epilepsji Konrada pozostały tylko spastyczne skurcze mięśni, które rozluźniałam przytulając go i delikatnie ściskając. Robiłam to z miłości i okazało się, że według pani doktor psychiatry, tego Konrad najbardziej potrzebował, oprócz leków.

Razem spędzamy czas chodząc na spacery, na cmentarz, wyjeżdżając na wieś, przychodzą wolontariuszki, czytają mu książki (bardzo to lubi), zajmujemy się układaniem klocków, Konrad kocha grać w piłkę z wolontariuszami.

 

S.K. - Rzeczywiście stan Konrada mógł wywołać litość i chęć zaopiekowania się nim. Nie była chyba jednak to łatwa decyzja?

 

 B.U. - Nie, nie była łatwa. Na jej podjęcie miałam niespełna dwa miesiące. Takie dzieci nie są mile widziane w domach dziecka, ponieważ wymagają całodobowej opieki i dużej cierpliwości. Nie są też chętnie przyjmowane do rodzin zastępczych.

Decyzja o zostaniu matką Konrada była z pewnością najtrudniejszą w moim życiu. Sama borykałam się z problemami zdrowotnymi, nie miałam nawet idealnych warunków mieszkaniowych, gdyż moje mieszkanie ma zaledwie 37 metrów kwadratowych.

 

S.K. - Pani schorzenia, małe mieszkanie, a mimo to...?

 

B.U. - Cóż, wiedziałam, że jeśli nie wezmę Konrada, trafi on do zamkniętego zakładu psychiatrycznego i spędzi tam resztę życia. Po wielu nieprzespanych nocach postanowiłam, że spróbuję pomóc temu chłopcu, dam z siebie wszystko, by jego życie uczynić lepszym. Początki nie były łatwe. U Konrada stwierdzono częściowy autyzm.

 

S.K. - Obawiam się, że nie tylko początki były bardzo trudne.

 

B.U. - To prawda, ale z każdą sytuacją można się oswoić, wypracować metody postępowanie, zorganizować pomoc w sytuacjach, w których sama sobie nie radzę.

Obecnie Konrad należy do Łódzkiego Stowarzyszenia Chorych na Autyzm. To Stowarzyszenie nie było jedynym ośrodkiem, do którego z nim jeździłam. Jeździłam do ortopedy w Poznaniu i Łodzi oraz do neurologa w Centrum Matki Polki. Ponadto zaliczyliśmy kilka wizyt u ordynator Oddziału Psychiatrii, prof. Renaty Czart.

Obecnie Konrad jest pod stałą opieką psychiatry dr Żaboklickiej w Koninie i lekarza rodzinnego dr Skowrońskiej w Turku. Każda wizyta jest dla nas prawdziwą walką, Konrad cierpiący na autyzm nie pozwala się zbadać, nie jest w stanie powiedzieć co go boli i gdzie, a jest bardzo chorowitym dzieckiem. Jego próg drgawkowy wynosił zaledwie 37,5 stopnia.

(Obniżony próg drgawkowy przyczynia się do większego prawdopodobieństwa wystąpienia drgawek. Przypis redakcji)

 

S.K. - Kto, oprócz wolontariuszy, pomaga Pani prowadzić gospodarstwo domowe i opiekować się Konradem?

 

B.U. - Nieocenioną i niemal niezastąpioną osobą w naszym życiu była moja mama. Wykonywała wszystkie obowiązki dotyczące gospodarstwa domowego oraz woziła syna do szkoły.

 

S.K. - Rozumiem, że teraz mama już nie pomaga. Czy tak?

 

B.U. - Obecnie mieszkamy razem z bratem, ponieważ mama zginęła przed rokiem w wyniku potrącenia przez samochód. Miała wówczas 76 lat. Jej śmierć była dla nas wielką tragedią. Nie mógł pogodzić się z tym również Konrad - bardzo tęsknił, do tej pory tęskni, bywa, że ją woła.

Z tamtego okresu pamiętam przede wszystkim, że nieważny był ból, strach i choroba, lecz nieustająca myśl, że w domu czeka na mnie Konrad. W styczniu skończył 16 lat, a ja mam już 53 lata.

 

S.K. - I jak sobie Pani radzi?

 

B.U. - W ciągu tygodnia Konrad uczęszcza do Specjalistycznego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Stemplewie, które jest oddalone od Turku o 35 km. Teraz wozi go brat.

Po sześciu latach pobytu w przedszkolu zapisałam syna do klasy integracyjnej w Turku, która okazała się niewypałem. Uczęszczał tam około dwa miesiące, ale nie mógł się zaaklimatyzować - dwa tygodnie siedział w kurtce z plecakiem i w czapce. Żadna "siła" nie była w stanie zmusić go do wejścia do klasy. Dopiero po wielu staraniach i kłopotach (Starostwo nie chciało się zgodzić na pobyt Konrada w Stemplewie) udało się! Konrad dostał się do Stemplewa, gdzie się zaaklimatyzował i dobrze się czuje. Tam również jeździ na turnusy rehabilitacyjne, gdzie także jest hipoterapia. Dzieje się tak między innymi dzięki dobrze i mądrze wyszkolonej kadrze zawodowej. W tym roku także mam problemy z turnusem rehabilitacyjnym, gdyż PCPR w Turku nie ma funduszy na dofinansowanie (koszt 2100 zł). Próbowałam i udało się. Teraz po raz drugi piszę pisma do zakładów pracy i proszę o dofinansowanie Konrada. Nie proszę o pieniądze na moje konto, lecz na konto Stowarzyszenia, które organizuje ten turnus. Może się uda.

 

S.K. - Tak, jeżeli Konrad przebywa w ośrodku, problemem może być tylko zawiezienie go tam i przywiezienie do domu. Ale jak Pani sobie radzi, bo chyba zabiera go czasami do domu?

 

B.U. - Konrad ma 160 cm wzrostu i niewyczerpane pokłady energii, lubi słuchać disco polo i jeść średnio co 10 minut. Gdy wraca do domu na weekend, pierwsze dwie godziny spędza wtulony w moje objęcia, kołyszemy się razem słuchając polskich przebojów. W takich chwilach, w tym uścisku dziękujemy sobie nawzajem, ja za to, że mam tak wspaniałego synka, a on za to, że 13 lat temu postanowiłam spróbować… i że próbuję do dziś otoczyć go opieką. Nigdy nie żałowałam swojej decyzji, nigdy nie myślałam, żeby go oddać czy zrezygnować. Konrad w dalszym ciągu wymaga opieki całodniowej, pomocy w myciu, ubieraniu się, przygotowywaniu każdego posiłku.

 

S.K. - Tak, ale co poza tymi dwiema godzinami?

 

B.U. - Jak już wspomniałam, mam pomoc ze strony wolontariuszy, którzy chodzą z nim na spacer, do fryzjera czy czytają mu bajki.

Razem przeżywamy wzloty i upadki, chwile małych zwycięstw, tj. pierwsze własne słowa i zdania Konrada, pierwszy samodzielnie zjedzony posiłek, pierwszy raz samodzielnie nałożona bluza. Te sukcesy są niewielkie, ale wciąż postępujące.

Mój synek daje mi siłę, by wstawać rano i uśmiechać się do ludzi. Nawet mój pobyt w szpitalu nie może trwać dłużej niż tydzień, gdyż wiem, że już w piątek wraca Konrad, którego muszę powitać pełna energii i optymizmu. Ale ta samodzielność jest w pewnym stopniu pozorna, gdyż w każdej czynności życiowej (ubieranie, mycie, jedzenie itd.) trzeba mu towarzyszyć i pokazywać, jak to robić.

 

S.K. - Jak radzi Pani sobie z atakami epilepsji? A może to są tylko małe ataki?

 

B.U. - Jak wcześniej mówiłam, zostały małe spastyczne przykurcze mięśni.

 

S.K. - Powiedziała Pani, że nie żałuje swojej decyzji. Jak można wnioskować z bardzo powolnego uczenia się wykonywania nawet prostych czynności, Konrad jeszcze bardzo długo będzie potrzebował opieki, a może nawet nigdy nie będzie samodzielny. Czy jednak czasami nie wątpi Pani, że ta decyzja była słuszna?

 

B.U. - W dalszym ciągu twierdzę, że postąpiłam słusznie. Wyrzuty sumienia nie pozwoliłyby mi żyć, że go spotkałam i nie zaopiekowałam się nim. Wiele rodzin boi się adoptować chore dziecko, gdyż chcą, by ich pociechy były piękne, zdrowe i sprawne intelektualnie. Nie ma w tym nic złego, ale z własnego doświadczenia wiem i mogę śmiało podpisać się pod tym, że adopcja dziecka cierpiącego na przykład na autyzm jest dobrem, które zwraca się po 100-kroć. Dzieci autystyczne są niezwykłe i wyjątkowe, uczą ogromnej pokory wobec przeciwności losu, cieszenia się z najdrobniejszych rzeczy.

Bycie mamą zastępczą to największe szczęście, jakie mnie w życiu spotkało. Nigdy bym nie pomyślała, że to małe, przestraszone dziecko, które zawitało w moim domu 13 lat temu, wniesie w moje życie tyle radości i szczęścia.

Konrad jest moją miłością, któremu oddaję się całą sobą. Mimo że nie widzę, oczami duszy czuję mocniej, głębiej, bardziej. To właśnie Konrad jest sensem mojego życia. Oczywiście, że nieraz bywam bardzo zmęczona życiem, cierpieniem, chorobą i nim, krzyczącym bez powodu w napadach autystycznych, ale gdy wszystko wraca do normy, jestem bardzo szczęśliwa. Moja miłość do niego rośnie razem z nim.

 

S.K. - Piękny sens znalazła Pani w swoim niełatwym życiu. Szkoda, że tak mało jest ludzi, nawet w pełni sprawnych, zdolnych do takich poświęceń.

 

B.U - To zależy, jak na to popatrzeć. Niektórzy widzą w tym właśnie poświęcenie, a ja uważam, że Konrad nie tylko bierze, ale bardzo dużo daje.

 

 

3gwiazdki

 

Kawaler Orderu Uśmiechu Wanda Wajda

 

W dniu 2011-06-13 SE.pl podaje, że niewidoma kobieta uratowała dziecko.

Wanda Wajda (44 l.) z Przemyśla uratowała dziewczynkę, którą znalazła na ulicy w Indiach i adoptowała. W sobotę kobieta otrzymała Order Uśmiechu.

Pani Wajda od dziecka praktycznie nie widzi.

W 1993 roku pojechała do Kalkuty w Indiach, gdzie znalazła na ulicy 8-miesięczną, niewidomą porzuconą dziewczynkę. Choć lekarze nie dawali małej szans, pani Wanda troskliwie się nią opiekowała, a gdy dziewczynka skończyła 3 lata, zgodnie z indyjskim prawem mogła ją adoptować. W 2000 roku wyjechały do Polski.

 

 

aaa0

9.5. Moja działalność społeczna

 

Moje doświadczenia w działalności społecznej rozpoczęły się już w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Pan Józef Stroiński był zbyt wielkim społecznikiem, żeby nie starał się wciągać innych osób do tej działalności. Rzecz jasna, przede mną postawił inne zadania - miałem się uczyć. A więc uczyłem się i pracowałem w spółdzielni. Nie miałem więc wiele czasu na inną działalność.

W tej sytuacji zarząd okręgu PZN powierzył mi pracę mało absorbującą - opiekę nad jednym z powiatowych kół. Wówczas były takie funkcje. Rzeczywiście, praca nie była absorbująca, ale i wiele zrobić nie mogłem. Z okresu mojego "opiekowania się" kołem, pamiętam zabawne i smutne zarazem zdarzenie.

Pojechałem do tego koła, rozmawiałem z jego przewodniczącym. W pewnym momencie powiedział on, że chciałby, żeby zarząd okręgu zakupił dla koła magnetofon. Z magnetofonem pan przewodniczący zamierzał odwiedzać urzędy, komitety PZPR i nagrywać ustalenia, żeby potem móc im przypominać. Wyraziłem wątpliwość, czy to dobra metoda. Pan przewodniczący zwymyślał mnie za zarozumialstwo. Postanowiłem więc załagodzić spór i zapytałem, jaki chciałby mieć magnetofon - "Melodię" czy "Wilgę" - nazwy tego drugiego nie jestem pewien. Na to pan przewodniczący stwierdził, że on nie chce żadnych melodii, on potrzebuje takiego magnetofonu na słowa. I tu popełniłem kolejny błąd. Powiedziałem, że "Melodia" to jest taka marka magnetofonu, a nagrywać można i muzykę i słowa. To już całkowicie rozsierdziło pana przewodniczącego. Dowiedziałem się, że jestem żółtodziobem, gówniarzem, jeszcze za mleko matce się nie wypłaciłem, a chcę pouczać jego, człowieka doświadczonego, starszego i na odpowiedzialnym stanowisku.

Spotkanie odbywało się w lokalu koła, czyli w mieszkaniu pana przewodniczącego. Przepraszałem, jak umiałem, za ten nietakt i poprosiłem o przerwę w omawianiu spraw, bo mam coś do załatwienia. Wyszedłem i wróciłem z kwiatkiem dla pani domu oraz z książeczkami dla dzieci pana przewodniczącego. W ten sposób spór został załagodzony, ale więcej nie pokazałem się w tym kole. I tak zakończył się białostocki etap mojej działalności społecznej.

W czasie studiów aktywnie uczestniczyłem w pracach krakowskiej sekcji młodzieży uczącej się. Organizowałem wieczorki taneczne, spotkania z interesującymi luźmi, wystawy książek i prasy brajlowskiej na Rynku w majowe Dni Książki i Prasy. Przez rok byłem przewodniczącym tej sekcji. Uczestniczyłem też w pracach Zarządu Krajowej Sekcji Młodzieży Uczącej się Polskiego Związku Niewidomych. W okresie tym organizowałem też pracę Studenckiego Ośrodka Dyskusyjnego w domu studenta "Żaczek".

Po studiach pełniłem wiele funkcji w Sądzie Koleżeńskim, w komisjach rewizyjnych PZN, w Prezydium Zarządu Okręgu PZN w Chorzowie oraz przez trzy kadencje w Prezydium ZG PZN, w tym przez dwie kadencje byłem skarbnikiem.

Pierwsza moja kadencja w Prezydium ZG przypadła na lata 1977-1981. Z okresu tego pamiętam pierwsze doświadczenia w dyplomacji.

Otóż w ówczesnym okręgu w Bielsku-Białej wybuchł konflikt między kierownikiem biura okręgu i przewodniczącym zarządu okręgu. Szczegółów nie pamiętam, ale Zarząd Główny PZN stanął po stronie kierownika i przewodniczący został odwołany. Poszedł na skargę do Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Bielsku-Białej. Wówczas stanowiska kierowników okręgów PZN i funkcje przewodniczących zarządów okręgów były w tak zwanej nomenklaturze. Oznaczało to, że bez zgody KW nie można było powoływać i odwoływać kierowników, a także wybierać przewodniczących. No i spotkał mnie "zaszczyt" załatwienia sprawy. Pojechałem do Bielska-Białej. Wcześniej została uzgodniona wizyta w KW PZPR. I zaczęło się. Przyjęła mnie towarzyszka, której nazwiska nie pamiętam i od razu ruszyła na mnie. Co Wy sobie myślicie? Czy oczekujecie, że będziemy tolerowali taką samowolę? I co ja chcę tu osiągnąć? Jak mamy zamiar sprawę tę załatwić? Czy nie wiemy, co to jest nomenklatura? Jaka jest rola partii? I tak przez godzinę. Co próbowałem naświetlać sprawę, towarzyszka przywoływała mnie do porządku i usiłowała doprowadzić do tego, żebym przeciwstawił się matce partii. Ja jednak przyjechałem załatwić sprawę, a nie walczyć z partią ani z socjalizmem. Za każdym razem odpowiadałem, że będzie tak, jak postanowi KW, że my się podporządkujemy i dodawałem, że taki stan ciągłych kłótni, nieporozumień i walki podjazdowej nie służy niewidomym, że zawsze nasz Związek spotykał się z życzliwością władz partyjnych i tak w koło. Po dwóch godzinach towarzyszka zaczęła rozmawiać po ludzku i szukać sposobu załatwienia sprawy. W rezultacie przewodniczący musiał pogodzić się z koniecznością odejścia, a kierownik został na stanowisku.

Przez kilkadziesiąt lat członkostwa w PZN brałem udział w pracach różnych zespołów, w Sekcji Niewidomych Nauczycieli, w pracach kolegium redakcyjnego "Pochodni" oraz w różnych doraźnie powoływanych gremiach.Przez kilka lat pracowałem w Radzie Konsultacyjnej powołanej przez Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych. bbb

Jestem członkiem założycielem Stowarzyszenia Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki Niewidomych i Słabowidzących "Cross" i byłem przez kilka lat członkiem Zarządu tego stowarzyszenia.

Jestem też członkiem założycielem Fundacji Polskich Niewidomych i Słabowidzących "Trakt" i również przez kilka lat byłem członkiem zarządu Fundacji.

Aktywnie uczestniczyłem w tworzeniu Polskiego Forum Osób Niepełnosprawnych. I tu musiałem również wykazać się dyplomacją, żeby przezwyciężyć rozbieżne interesy i poglądy, a także ukrytą niechęć znaczących osób z dwóch wielkich stowarzyszeń. Przy tworzeniu tych organizacji przygotowywałem ich statuty, regulaminy pracy i programy działania.

Było sporo tych funkcji, posiedzeń, protokołów, opracowań, spotkań, decyzji. Niektóre działania były bardzo potrzebne, inne mniej potrzebne, a były i całkiem zbędne. Do najtrudniejszych zadań, w których uczestniczyłem, było wydobywanie PZN-u z bagna, w jakie został wprowadzony przez wielkich i wybitnych działaczy w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Udało się wówczas Związek uratować i poprawić nieco jego reputację. Udało się uratować większość majątku Związku, spłacić kilka milionów długów oraz uwolnić Związek od różnych zobowiązań, poręczeń i nierozliczonych dofinansowań na kilkadziesiąt milionów złotych. W tym miejscu muszę nadmienić, że większość osób odpowiedzialnych za doprowadzenie Związku na skraj przepaści nie poniosło żadnych konsekwencji. Osoby te w swoich okręgach były, a nawet są w dalszym ciągu wybierane na najwyższe funkcje i cieszą się uznaniem, szacunkiem, mirem. Tak jakoś przyjęło się w PZN, że pełnienie funkcji społecznych nie wiąże się z odpowiedzialnością. Tak było i tak jest, ale to nie jest przedmiotem moich wspomnień.

W sumie działalność społeczna, jeżeli udało się coś załatwić dla niewidomych, coś zorganizować, coś powołać, uratować, dawała mi wiele zadowolenia. Nigdy jednak nie imponowało mi zajmowanie pierwszych miejsc, najwyższych funkcji, otrzymywanie odznaczeń i wyróżnień. Zawsze wolałem konkretne prace niż zaszczyty. Najlepiej się czułem, jeżeli mogłem pracować sam i odpowiadać za to, co sam robiłem. Nie zawsze mi się to udawało. Osiągnąłem taki stan dopiero po kilku latach na emeryturze. Ale o tym informacje znajdą czytelnicy w rozdziale bbb

 

 

aaa0

10. Cele rehabilitacyjne realizowane w czasie wolnym

 

aaa0

10.1.Potrzeba wypoczynku i rozrywki

 

Nie samą pracą żyje człowiek, potrzebna rozrywka, aktywny wypoczynek, kontakty z ludźmi, rozwijanie zainteresowań i zamiłowań.

Ograniczenia i utrudnienia wynikające z utraty wzroku występują w ciągu całego życia i we wszystkich jego dziedzinach. Zawsze i wszędzie osoba niewidoma musi stosować odmienne metody i sposoby wykonywania różnych czynności oraz posługiwać się sprzętem rehabilitacyjnym. Tak jest w życiu codziennym, w czasie zdobywania wykształcenia i kwalifikacji zawodowych, w zatrudnieniu, w działalności społecznej i w każdej innej formie aktywności.

Pisałem już we wcześniejszych rozdziałach, że według lekarza psychiatry, każdy człowiek musi mieć trzy punkty psychicznego oparcia. Podstawowymi punktami oparcia jest życie rodzinne i praca zawodowa. Trzecim punktem może być chyba wszystko, co człowiek uzna za ważne, co sprawia mu przyjemność, co pozwala wypoczywać, zrelaksować się, odprężyć. W poprzednim odcinku pisałem o działalności społecznej, jako o ważnym punkcie oparcia dla wielu osób. Działalność społeczna nie wyczerpuje jednak wszystkich możliwości i nie zaspokaja wszystkich potrzeb człowieka. Nie wszyscy też lubią taką formę aktywności i nie wszyscy potrafią się w nią angażować.

Teraz zastanowimy się nad wielką grupą różnorodnych czynności, które z pożytkiem dla siebie, może wykonywać osoba niewidoma. Jest to tak liczna grupa różnych czynności i zajęć, których opisanie, z uwzględnieniem różnorodnych metod, sprzętu rehabilitacyjnego, ograniczeń i możliwości, wymagałoby napisania odrębnej książki. Piszę na ten temat tylko jeden rozdział, dlatego ograniczę się do wymienienia grup czynności i zajęć, które mogą wypełniać czas wolny osób niewidomych. Jest tego naprawdę sporo, tak dużo, że może nawet nie uda mi się o wszystkim wspomnieć, wymienić, zasygnalizować. Każda grupa to wiele różnorodnych możliwości, np. w sporcie jest co najmniej kilkanaście dostępnych dyscyplin.

Podstawową zasadą rehabilitacji jest skupienie się na tym, co jest możliwe, co osiągalne, a nie na tym, co zostało bezpowrotnie utracone. W niniejszym rozdziale mógłbym również przytoczyć długą listę czynności, których niewidomi wykonywać nie mogą. W myśl przyjętej zasady, mamy skupić się na tym, co jest dostępne, możliwe, a tym samym warte zachodu. Jeszcze raz podkreślam, że w każdej dziedzinie życia i działalności, mamy jakieś ograniczenia, ale tego co nam pozostało jest naprawdę sporo. Co bezpowrotnie przepadło nie wróci, ale to co pozostało jest nasze i stanowi podstawę rehabilitacji, osiągania celów rehabilitacyjnych i sensownego, interesującego, pożytecznego życia.

Ważne jest jednak, żeby nic z góry nie wykluczać, bo wtedy okaże się, że naprawdę jest to nieosiągalne. Dla przykładu zatrzymam się nieco nad życiem towarzyskim. Jeżeli niewidomy dojdzie do wniosku, że źle czuje się wśród ludzi, bo go źle traktują, przyglądają się, komentują, porozumiewają na migi i zacznie unikać towarzystwa, z pewnością po pewnym czasie będzie mu coraz trudniej przebywać wśród ludzi. Odzwyczai się, stanie się samotnikiem i będzie twierdził, że przyczyną jego samotności jest brak wzroku. Często tak będzie, ale nie zawsze. Pamiętajmy, że są również ludzie widzący, którzy nie lubią towarzystwa i najlepiej czują się, kiedy są sami. Mają takie usposobienie i nic nie robią, żeby to zmienić, a może nawet nie warto tego zmieniać. To już inna sprawa i każdy sam powinien kwestię tę rozstrzygnąć. Gorzej jest jednak, jeżeli osoba niewidoma, przez unikanie ludzi, wpędzi się w "samotność", bo się odzwyczai od towarzystwa i przyzwyczai do życia w izolacji, a będzie przekonana, że to wina jej niepełnosprawności. Wtedy potrzebny jest wielki wysiłek rehabilitacyjny, żeby trudność tę przezwyciężyć.

Zrozumiałe jest, że kontakty niewidomego z ludźmi widzącymi zależą również od ludzi widzących. Zaryzykuję tu jednak twierdzenie, że zależą one przede wszystkim od osoby niewidomej, od jej zrehabilitowania, usposobienia, upodobań, ogłady towarzyskiej i pewnie jeszcze od czegoś. Ważne jest jednak, że ta dziedzina życia jest dla niewidomych dostępna i może dawać im wiele zadowolenia.

 

aaa0

10.2. Możliwości wypełniania czasu wolnego

 

Przystępuję do wymieniania tego, co jest dostępne dla niewidomych w pełni lub częściowo. Dostępne są:

- biesiady, wspólne śpiewy, rozmowy, dyskusje, plotki, taniec, niektóre zabawy towarzyskie,

- słuchanie muzyki i muzykowanie,

- czytanie książek i prasy,

- słuchanie radia i oglądanie telewizji, (świadomie piszę "oglądanie", bo ludzie widzący oglądają. W miarę rozwoju audiodeskrypcji oglądanie to będzie jeszcze bardziej dostępne.), a więc i niewidomi oglądają),

- uczęszczanie do kina, do teatru, na koncerty, do kabaretu,

- gra w brydża, w szachy i inne gry planszowe,

- niektóre gry komputerowe,

- surfowanie po internecie, wymiana poglądów na listach dyskusyjnych i na innych forach internetowych,

- kolekcjonerstwo i różne inne hobby,

- majsterkowanie, rzeźba, drobne naprawy,

- niektóre dyscypliny sportowe i łatwiejsze formy turystyki,

- wspólne z osobami widzącymi rozwiązywanie krzyżówek i udział w konkursach,

- amatorska twórczość literacka i publicystyka.

 

Z pewnością nie wymieniłem wszystkich możliwości osób niewidomych, ale naprawdę jest z czego wybierać. Nie oznacza to, że każdy musi zajmować się wszystkim, i że wszystko jest dla każdego dostępne. Ale przecież ludzie widzący też muszą wybierać i nie wszystkim mogą się zajmować. Ważne, żeby robić to, co się lubi. Wtedy osiąga się ważne cele rehabilitacyjne, głównie z zakresu rehabilitacji psychicznej. A więc warto się zastanowić i znaleźć coś takiego, co w danych warunkach jest dostępne i co mi odpowiada. Jeżeli uda się znaleźć, życie stanie się bogatsze, a samopoczucie lepsze. I to jest celem rehabilitacyjnym w tym obszarze tematycznym.

 

aaa0

10.3. Moje zainteresowania i zajęcia w czasie wolnym

 

Moje życie było i jest dosyć wypełnione. W czasie pisania tej książki ukończyłem 76 lat, ale ciągle pracuję, tworzę, redaguję, publikuję. bbb O tym jednak napiszę odrębnie. Teraz opowiem pokrótce, co lubię, czym zajmowałem się w czasie wolnym w okresie, w którym byłem czynny zawodowo i miałem sporo obowiązków rodzinnych.

Od czasu, kiedy pojawiły się książki mówione, czytanie jest moją pasją, wcześniej również lubiłem książki. Były to jednak przede wszystkim lektury szkolne, powieści czytane w odcinkach w radiu oraz książki czytane zbiorowo w biurze PZN w Białymstoku. Kuratorium Okręgu Szkolnego opłacało nam lektora i kilka godzin tygodniowo (w soboty i w niedziele), słuchaliśmy naszej lektorki. Pojawienie się książki mówionej jednak, stworzyło mi, wielu niewidomym również, o wiele większe możliwości czytelnicze. Stało się to jeszcze większym dobrodziejstwem, kiedy pojawiły się magnetofony kasetowe, zwłaszcza kieszonkowe, a następnie odtwarzacze MP3. Od tej pory trudno znaleźć dni, w których bym nie czytał chociaż pół godziny. Czytam dużo różnorodnych książek, najchętniej przyrodnicze oraz obyczajowe z ukierunkowaniem na psychiczne przeżycia bohaterów, ale interesują mnie również historyczne i kryminały. W zasadzie nie czytam opowiadań, a poezji prawie wcale. ccc Interesuje mnie też publicystyka polityczna i ekonomiczna. Dodam, że nie tylko czytam, ale i piszę teksty publicystyczne. Mnóstwo napisałem ich w ciągu kilkudziesięciu lat.

Lubię też długie spacery i łażenie po niezbyt wysokich górach, grać w brydża i w szachy. Niestety, nie zawsze miałem partnerów, zwłaszcza do brydża. Przyjemność sprawiają mi spotkania towarzyskie, ale w niezbyt licznym gronie, gdyż nie potrafię być duszą towarzystwa. Na większych imprezach towarzyskich tracę orientację i nie mogę w pełni w nich uczestniczyć, to jest czerpać tyle zadowolenia, ile bym chciał. W tym przypadku, jak to określam, moja druga niepełnosprawność stoi na przeszkodzie. Bardzo trudno rozpoznaję ludzi po głosie, a to utrudnia orientację w liczniejszym towarzystwie, śledzenie wielu wątków rozmowy, zwracanie się do rozmówców itp.

Lubię również rozwiązywać zadania matematyczne i geometryczne oraz zagadki logiczne. Rzadko jednak się zajmuję takimi czynnościami, bo nie są one tak łatwo dostępne.

Z wymienionych zajęć, które towarzyszą mi na co dzień to: książki, polityka i spacery po lesie, a raczej skrawku lasu w mieście. Na szczęście mam blisko do tego lasu, który nazywam swoją puszczą. Pozostałymi zajmuję się raczej okazyjnie.

Jestem osobą niewidomą i zaprzeczeniem stereotypu niewidomego. Według niemal powszechnych poglądów, każdy niewidomy jest uzdolniony muzycznie. Ja nie jestem i muzyka mnie nie interesuje.

Wszystko to wypełniało mój wolny czas w przeszłości, ale zainteresowania pozostały i nie słabną w miarę upływu czasu.

 

aaa

10.4. Kilka przykładów realizowania się niewidomych poza pracą zawodową i społeczną

 

3gwiazdki

 

Andrzej Chudkowski recytator

 

Jest znanym recytatorem. Odnosi sukcesy w konkursach organizowanych dla osób niepełnosprawnych oraz tych, w których uczestniczą recytatorzy bez niepełnosprawności. Recytacja jest pasją jego życia i daje mu dużo satysfakcji.

A oto jak sam mówi o swojej działalności - wypowiedź opublikowana w artykule Grażyny Wojtkiewicz "Jądro życia" - "Pochodnia" sierpień 1993 r..

 

"Wychowałem się w rodzinie miłującej literaturę. Jak to zwykle bywa, byłem "etatowym" recytatorem na wszelkich szkolnych uroczystościach. Marzyłem o scenie. Chciałem zostać aktorem lub choćby krytykiem teatralnym. Na przeszkodzie młodzieńczych marzeń stanęły jednak kłopoty ze wzrokiem. Zaczęły się tuż po maturze, więc o szkole teatralnej musiałem zapomnieć. Zdałem na polonistykę, ale i tych studiów nie dane mi było ukończyć - nie radziłem sobie z czytaniem dużej ilości lektur. I tak, pomału, musiałem dostosować marzenia do rzeczywistości. Skończyłem 3-letnie Studium Kultury i Oświaty Dorosłych, potem już w trakcie pracy 2-letnie Studium Asystentów Socjalnych. Nie zerwałem więc zdecydowanie z literaturą, sztuką, poezją. Była to zawsze moja pozazawodowa pasja. Kiedy zaczynam rozmawiać z ludźmi, często zastanawiam się, co też oni sobie o mnie myślą. No, bo przecież facet jest niemłody, siwy, a zajmuje się głupstwami. Teraz trzeba robić rzeczy konkretne, przynoszące pieniądze, a nie bujać w obłokach. Jednak to właśnie recytacja, ta moja staroświecka pasja sprawia, że świat wokół mnie jest plastyczny i barwny, podczas gdy inni widzą go szarym i zupełnie nieciekawym. Poezja dostarcza mi tylu wspaniałych przeżyć, które i ja, poprzez recytację, mogę przekazywać innym. I nie chodzi tu o nagrody, lecz o ludzkie wzruszenia. Gdy słuchacze dziękują mi za piękne słowo, jest to dla mnie największą satysfakcją.

Miałem to szczęście w życiu, że zawsze spotykałem na swojej drodze takich pasjonatów, jak ja. A może to ja potrafiłem dostrzec ich w tłumie? Maciej Rayzacher, przedtem Jacek Borkowski (aktor warszawskiego teatru "Ateneum") czy obecnie aktorka - Lucyna Suchecka to wielcy entuzjaści poezji, którzy swój entuzjazm potrafią zaszczepić innym. To było tak... Pierwsze poważne występy na prawdziwej scenie wspominam z rozrzewnieniem. W latach siedemdziesiątych przy warszawskim okręgu PZN zebrała się grupka osób, próbując stworzyć jakąś działalność kulturalną. Tak powstał kabaret "Gafa", do którego i ja się przyłączyłem. Byli tam fajni ludzie - Aleksandra Bojanowska, która w kabarecie poznała swego przyszłego męża - Eugeniusza, Andrzej Szczygieł, Włodek Stefanek, Małgorzata Osuchowska - nasza najlepsza wokalistka, Anna Waksberg. Sami pisaliśmy teksty, coś w rodzaju politycznej satyry. Wtedy było to modne, a tematów nie brakowało.

 Występowaliśmy w kołach, osiedlowych świetlicach, klubach emerytów, szkołach. Nasz kabaret był także swego rodzaju wizytówką możliwości niewidomych, którzy potrafią nie tylko narzekać na swój los, lecz także rozweselać innych. Moim debiutem na forum ogólnopolskim był udział w konkursie recytatorskim, organizowanym przez Polski Związek Niewidomych. Nie odnotowałem wtedy jakiegoś znaczącego sukcesu. Potem nastał stan wojenny. Nasz kabaret zajął się repertuarem poważniejszym, patriotycznym. Zmieniliśmy też jego nazwę na "Teatr Poezji" i pracowaliśmy pod kierunkiem Macieja Rayzachera - wspaniałego aktora i człowieka, który w tych czasach był na czarnej liście polskich aktorów, jako sympatyk i działacz opozycji.

Wtedy to posypały się prawdziwe nagrody: pierwsza - zdobyta w ogólnopolskim konkursie recytatorskim, zorganizowanym przez ówczesny Centralny Związek Spółdzielczości Inwalidów, potem liczne wyróżnienia".

 

I dalej z wyżej wymienionej publikacji:

 

 "Co mi daje poezja? Jest dla mnie światem wspaniałych przeżyć, ucieczką przed szarzyzną codzienności, lekarstwem na stresy. Dzięki niej stałem się wrażliwszy, umiem dostrzec to, czego inni nie widzą, bogaci mnie wewnętrznie. Jest receptą na życie ciekawe, niekonwencjonalne, jest po prostu jądrem mego życia...".

 

3gwiazdki

 

 Twórcze hobby Wiktorii Giec

 

Fragment artykułu Anny Kaźmierczak pt. "Twórcze hobby" opublikowanego na łamach "Pochodni" w marcu 2002 r.

 

Wiktoria Giec ukończyła fizykę na uczelni gdańskiej jako osoba widząca. Potem przez dziesięć lat uczyła tego przedmiotu. Ale przyszedł czas, kiedy na skutek pogłębiającj się wady wzroku musiała rozstać się ze szkołą. Nie było to łatwe, ale życie ma swoje twarde prawa. Bezpośrednio po utracie pracy w szkole przeszła do nakładztwa w Spółdzielni Niewidomych "Sinema" w Gdyni. Odtąd, oprócz pracy zawodowej jej pasją stała się działalność społeczna, najpierw w zarządzie koła Polskiego Związku Niewidomych, potem w zarządzie okręgu w Gdańsku.

Tu od 1977 roku działał recytatorski zespół, święcący pierwsze estradowe sukcesy. Pani Wiktoria dołączyła do jego grona i odnalazła swoje prawdziwe miejsce. Niewidomi artyści stworzyli wspólnie ciekawą sceniczną formę - Teatr Poezji, coraz częściej goszczący nie tylko w miejscowym środowisku, lecz na imprezach w całej Polsce.

Czas płynął, a teatr trwał, a w nim Wiktoria. W międzyczasie wyszła za mąż i urodziła troje dzieci, które obecnie są już samodzielne.

W 1990 roku skończyła się jej praca w spółdzielni. Od tej pory pustkę życiową po utracie pracy całkowicie wypełniło jej twórcze hobby - teatr. Aktualnie w skład jego zespołu wchodzi siedem osób. Wszyscy są inwalidami. Sześć osób to inwalidzi wzroku pierwszej grupy, jedna ma inwalidztwo narządu ruchu. Jednak tylko Wiktoria, jedyna spośród nich, jest osobą całkowicie niewidomą. Mimo to właśnie ona szefuje teatrowi. Ma cechy przywódcze, które rozwinęła w pracy nauczycielskiej, no i oczywiście jako mama.

Ich teatr można by określić mianem rodzinego, ponieważ w jego skład wchodzą trzy małżeństwa: dwa z nich poznały się i pobrały w teatrze.

Dla niewidomych aktorów ważne jest opanowanie właściwej mimiki i gestu. W tym celu Wiktoria na finiszu każdego spektaklu angażuje zawodowych aktorów, a koszty z tym związane pokrywa gmina Gdańsk i Fundacja Adama Mysiora. Za swoją działalność w upowszechnianiu kultury Wiktoria otrzymała złotą Honorową Odznakę PZN. Okazja ku temu była szczególna, jako że jej macierzysty, pomorski okręg, święcił półwiecze swego istnienia. W jego historii Teatr Poezji miał swój znaczący udział.

Pod koniec ubiegłego roku przyszedł kolejny sukces, tym razem zagraniczny. Gdański teatr, jako jedyna grupa z Polski, wziął udział w Międzynarodowym Przeglądzie Teatrów Niewidomych, który odbywał się w Zagrzebiu w Chorwacji. Towarzyszył im kielecki aktor - Lech Sulimirski, od dawna związany z naszym środowiskiem.

 

3gwiazdki

 

Teresa Dębowska - redaktor naczelna miesięcznika "Cross", wybitna szachistka

 

Informacje wybrałem z artykułu "Po prostu Tereska" Andrzeja Szymańskiego opublikowanego na łamach "Pochodni" w kwietniu 2003 r.

 

Mówi Teresa Dębowska:

"Nigdy nie myślałam, że z tak małej wioski trafię kiedyś do Rio de Janeiro i z "Głowy Cukru" będę podziwiała słynną plażę Copacabana."

"Szachistka urodziła się w małej kieleckiej wiosce. Chodziła do zwykłej podstawówki. Słaby wzrok nie przeszkadzał jej w czytaniu z tablicy czy pisaniu wypracowań w zeszycie. Jednak wzrok pogarszał się i okulista, który ją badał przed maturą, wykluczył dalszą naukę. Poradził szkołę masażu. Pracę podjęła w Polanicy, jednak w zawodzie tym nie pracowała długo, gdyż miała inne zainteresowania.

W wolnym czasie Grała w szachy w lidze okręgowej, udzielała się społecznie w PTTK, wędrowała po górach, jeździła na nartach.

Podjęła dalszą naukę w systemie zaocznym na wydziale dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, ale wcześniej ukończyła 3,5-letnie studia w Studium Kultury i Oświaty Dorosłych.

Pracowała w warszawskim okręgu PZN i studiowała.

Napisała pracę dyplomową "Czasopiśmiennictwo szachowe na ziemiach polskich (1898-1990)" i otrzymała ocenę celującą.

Jednak jej pasją są szachy. Na tym polu odnotowała największe sukcesy życiowe. Szachy dały jej też otwarcie na świat. Pierwsze ruchy i posunięcia na planszy pokazał jej starszy brat, dziś ksiądz. Nie było pieniędzy na prawdziwą szachownicę, więc brat Staszek nakreślił na kartce papieru szachownicę, wystrugał z drewna figury i tak spędzała długie jesienno-zimowe wieczory czwórka rodzeństwa Dębowskich.

Mając dwadzieścia lat zaczęła na poważnie przyglądać się tej królewskiej grze. Najpierw w Krakowie, a potem w Kłodzku. I właśnie w Kłodzku zaczęła grać w lidze okręgowej, co było dla niej samej sporym zaskoczeniem. Wygrywała wszystkie partie, awansowała do ligi wojewódzkiej... i tu zaczęły się pierwsze porażki. Nie załamały jej jednak.

W 1978 roku Teresa Dębowska przeniosła się na stałe do Warszawy. Grała w barwach stołecznego "Startu". Zwyciężyła w otwartych mistrzostwach Warszawy. I nastąpiły lata tłuste. Jako niepełnosprawna brała udział w otwartych krajowych imprezach szachowych, a wśród inwalidów wzroku była ośmiokrotną mistrzynią Polski kobiet. W roku 1986 w Bad Liebenzell (Niemcy) wywalczyła tytuł I mistrzyni świata niewidomych kobiet. W trzy lata później zdobyła w Szczyrku srebrny medal. Na dwóch kolejnych mistrzostwach świata kobiet wywalczyła brąz i srebro. Stała się postrachem światowych faworytek.

 Obecnie w 2003 roku trochę inaczej podchodzi do gry. Kiedyś nie miało dla niej znaczenia, jaką partię rozegra, nie chodziło o dramaturgię, kombinacje, a wyłącznie o zwycięstwo. Z biegiem lat zaczęła odbierać szachy jako sztukę pięknej gry. Teraz dużo frajdy sprawia jej rozwiązywanie problemów, najważniejsza jest atrakcyjność partii, a nie tylko wygrana.

Długoletnia przygoda z szachami pozwoliła jej zwiedzić większość krajów europejskich. W 1996 roku brała udział w Olimpiadzie Szachowej w Brazylii.

 

 Od momentu, gdy znalazła się w czołówce najlepszych niewidomych zawodniczek na świecie zaczęła startować w reprezentacji kobiecej IBCA (Międzynarodowy Związek Niewidomych Szachistów) na olimpiadach szachowych FIDE (dla widzących). W 1994 r. FIDE dopuściła inwalidów wzroku do uczestnictwa w olimpiadach osób zdrowych. Teresa grała w Moskwie, potem w Armenii, a w 1998 w Eliście (Republika Kałmucji).

 W 2000 r. nasza mistrzyni odwiedziła Stambuł, w 2002 Bled w Słowenii, za rok być może zawita na hiszpańską Minorkę, a latem tego roku wybiera się do Indii. Coraz mniej gra, coraz więcej staje się działaczem. Na kongresie IBCA (Międzynarodowa Szachowa Organizacja Niewidomych) w Zakopanem została wybrana na sekretarza generalnego. I w tej roli znajdzie się w Indiach".

Teresa Dębowska pracuje jako dziennikarka i jest działaczką społeczną. Z wyżej wymienionego artykułu Andrzeja Szymańskiego wybrałem jednak tylko jej dokonania szachowe. Chciałem bowiem pokazać, w jak trudnych warunkach można rozpoczynać i jakie rezultaty można osiągnąć.

 

3gwiazdki

 

 Waldemar Kikolski - słabowidzący sportowiec

 

Fragment artykułu "Znany jak Gagarin" Andrzeja Szymańskiego, "Pochodnia" maj 2001 r.

 

28-letni niedowidzący student AWF z Katowic, od 2 lat jest najlepszym polskim sportowcem niepełnosprawnym. W latach 1993 i 1994 wygrał plebiscyt gazety "Słowo Powszechne - Dziennik Katolicki", ogłoszono go liderem i nikt nie jest w stanie do tej pory mu zagrozić.

Pasją tego wysokiego, szczupłego bruneta jest bieganie. Najlepszy wynik w maratonie - 2 godz. 28 minut - jest o godzinę lepszy niż ten, osiągnięty w pierwszym starcie przed dziesięciu laty. Wtedy to, nie znając się zupełnie, wzięliśmy udział w VII Warszawskim Maratonie Pokoju. On debiutował w biegu maratońskim, ja startowałem po raz czwarty. Dołożył mi 13 minut, za to ja miałem dwa razy więcej lat w dowodzie. Potem już nie spotkaliśmy się na trasie jakiegokolwiek biegu.

Kikolski pochodzi z 20-tysięcznego miasteczka Łapy w pobliżu Białegostoku. Tam kończył podstawówkę, tam zaczął kopać piłkę i nauczył się doznawać radości ruchu, smaku wygranych w wojewódzkich spartakiadach. Wychowany został w porządnej, głęboko wierzącej rodzinie. Nie usłyszał nigdy wulgarnego słowa z ust ojca ani narzekania na los ze strony matki, sklepowej. Szkoła średnia uczy go rygoru i nie daje dużo czasu na sport.

Mając 15 lat, w częstochowskim liceum, prowadzonym przez księży, dowiaduje się niespodziewanie o chorobie oczu. Zanik nerwu wzrokowego odbiera mu 50-60 procent widzenia. Półtora miesiąca pobytu w szpitalu to długi czas na myślenie, na podjęcie decyzji. Do świadomości Waldka dociera myśl, że może przyjść taka chwila, gdy biała laska stanie się jego jedynym przewodnikiem.

Mimo słabego wzroku w 1986 roku kończy szkołę i zostaje wysłany na studia filozoficzne do Rzymu (spędza tam 2 lata), później na rok do Paryża. Jak szalony uczy się języków. Dziś zna ich lepiej lub gorzej pięć: francuski, włoski, hiszpański, angielski i portugalski. Nie odpuszcza sportu - może z mniejszym natężeniem, ale amatorsko startuje w biegach ulicznych we Francji i Włoszech. Podróżuje po Europie Zachodniej. Lubi oglądać widowiska sportowe. Mówi:

- Zamiast iść z kolegami na piwo czy do klubu, wolałem udać się na I-ligowy mecz piłkarski w Barcelonie czy Paryżu.

W 1989 roku wraca do Polski. Słabnący wzrok nie pozwala na kontynuowanie studiów filozoficznych. Co robić dalej? Jak pokierować swym w połowie inwalidzkim życiem?

Kolejnym etapem zdobycia jakiegoś fachu jest krakowska szkoła masażu. Przez dwa lata uczęszcza na zajęcia przy ul. Królewskiej, zdobywa dyplom masażysty.

- Mam mieszane uczucia z tej szkoły - mówi Kikolski. - Przyzwyczajony do innego trybu studiowania za granicą, ze zdziwieniem stwierdziłem, że nauczyciele traktują nas troszkę jak dzieci. Prowadzili dorosłych ludzi przez studia za rękę.

Studiując biega. Powoli staje się znany w sportowym środowisku inwalidów wzroku. Sport coraz poważniej staje się częścią jego osobowości. Lekarz nie wyraża żadnych przeciwwskazań do intensywnego biegania.

- Gdy zacząłem z powagą traktować sport, to przyszły wyniki - mówi Waldemar Kikolski.

W 1991 roku pojechał na Mistrzostwa Europy Niewidomych do Francji i zdobył II miejsce w biegu na 800 metrów. Medal stał się przepustką do startu w paraolimpiadzie w Barcelonie w 1992 roku. Tam już pokazał klasę. W grupie B-2 wygrał 800 metrów w czasie 1 min. 55,8 sek. Na półtora i pięć kilometrów zajął drugie miejsca. Wracając z paraolimpiady do kraju, stał się najbardziej utytułowanym sportowcem inwalidą nad Wisłą.

 

3gwiazdki

 

Jan Szklany - Rzeźbiarz

 

Dwa fragmenty artykułu Henryka Szczepańskiego pt.:

"Jubileuszowy wernisaż" - "Pochodnia" kwiecień 1999 r.

 

Niedawno w Małej Galerii Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Katowicach miał miejsce wyjątkowo uroczysty, bo jubileuszowy, wernisaż prac rzeźbiarskich Jana Szklanego z bielsko-bialskiego Stowarzyszenia Plastyków Amatorów "Ondraszek". Mija już 20 lat od czasu, gdy jubilat po raz pierwszy chwycił za dłuto i od razu został nagrodzony.

- Był to właściwie przypadek - mówi pan Janek. - Jako młode małżeństwo dostaliśmy nowe mieszkanie. Pieniędzy nie mieliśmy za wiele, a trzeba było jakoś je wyposażyć i ozdobić. Postanowiłem zrobić to sam. Kiedy wyrzeźbiłem pierwszą drewnianą figurkę, a potem jeszcze zostałem dobrze oceniony przez jurorów, wciągnęło mnie na dłuższy czas. Z zawodu jestem technologiem drewna. Z roku na rok przekonywałem się, że ono warte jest tego, aby je pokochać. Po kilku latach zdradziłem jednak dłubanie w tym materiale i pewnie nie powróciłbym do tego, gdyby nie wypadek samochodowy, w którym straciłem wzrok.

Od tamtej pory rzeźbiarstwo dla Jana Szklanego stało się szansą na normalne życie i określenie swego miejsca wśród ludzi. Podczas warsztatów artystycznych organizowanych przez Polski Związek Niewidomych spotkał swego mistrza i odkrywcę talentu prof. Stefana Lisowskiego z Warszawy. On go ukierunkował i zachęcił do rzeźbiarstwa w wymiarze profesjonalnym. Znów miał szczęście. Jego pierwsza pełnopostaciowa rzeźba zatytułowana "Nadzieja" tak się podobała, że została zakupiona natychmiast po wykonaniu. Od wielu lat jest ozdobą ośrodka wypoczynkowego niewidomych w Muszynie.

Rychło znalazł się w czołówce najlepszych rzeźbiarzy. Jego pracami chlubią się nie tylko niewidomi, ale też znawcy sztuki i luminarze kultury Bielska-Białej. Dziś Jan Szklany legitymuje się osiągnięciami, które predestynują go do roli ambasadora Podbeskidzia w kraju i na świecie. On i jego dzieła to wizytówka miasta i polskich niewidomych. Witając gości, powiedział:

- Moje prace są obrazem walki z przeciwnościami losu, z oporną materią drewnianego kloca i z samym sobą.

 

I drugi fragment pt.: "Nota biograficzna"

 

Jan Szklany urodził się w 1953 r. w Makowie Podhalańskim. Jest absolwentem Technikum Przemysłu Drzewnego w Żywcu. Pracował jako technolog drewna. Częściowa utrata wzroku zmobilizowała go do wypróbowania sił w rzeźbiarstwie artystycznym. W 1978 r. zdobył I nagrodę na konkursie zorganizowanym przez zakład "Zampol". Od 1987 r. należy do Stowarzyszenia Plastyków Amatorów "Ondraszek": uczestniczy w spotkaniach warsztatowych, jeździ w plenery i bierze udział w wystawach. W kilku kolejnych edycjach konkursu "Rudzka jesień" zdobywa nagrody i wyróżnienia. Regularnie uczestniczy w pokonkursowych wystawach "Barwa i kształt dotyku" organizowanych przez Krajowe Centrum Kultury PZN w Kielcach. Pokazuje swoje prace na licznych wystawach zbiorowych w Polsce i za granicami. Był stypendystą ministra kultury i sztuki. Już po raz trzeci jest stypendystą Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Miasta Bielsko-Biała.

Mieszka i tworzy na Podbeskidziu. Jest jednak znany w Polsce, na Śląsku i w świecie. Uczestniczył w wystawach zbiorowych we Francji, a także w "EXPO`91" w Sarregnemines. Znamy go z programów telewizyjnych i radiowych prezentujących twórczość osób niepełnosprawnych. Może się poszczycić niebagatelną liczbą 25 wystaw autorskich i zbiorowych.

 

3gwiazdki

 

Ryszard Małecki - muzyk i działacz społeczny, kolekcjoner ustnych harmonijek

 

Fragmenty artykułu Andrzeja Szymańskiego pt.: "Duet słowno-muzyczny" - "Pochodnia" czerwiec 2006 r.

 

 Urodził się prawie 60 lat temu we wsi pod Świeciem na Pomorzu Gdańskim. W Bydgoszczy skończył szkołę muzyczną (organy i akordeon). Tam też zrobił dyplom mistrzowski elektroakustyka i zatrudnił się w lokalnej telewizji. Nie za długo się tam napracował. Na Targach Poznańskich chodził za kamerą telewizyjną jako dźwiękowiec i został potrącony przez ciągnik. Wylądował w szpitalu. Stwierdzono złamanie podstawy czaszki, wylew krwi do gałek ocznych. Został inwalidą. To był rok 1966.

W trzy lata później znalazł się w PZN. Zaczął pracę w spółdzielni "Sinpo" w Poznaniu. Grał też na zabawach. Pracował na montażu i w czynie społecznym podjął się konserwacji radiowęzła. Jego słuch nie mógł znieść rzężących audycji nadawanych ze studia. Poprawił nagłośnienie i w nagrodę dostał w opiekę cały spółdzielczy radiowęzeł. Dopracowałby do emerytury, ale los chciał inaczej. Podczas srogiej zimy przewrócił się na oblodzonym chodniku i obudził się w szpitalu. "Ojciec powiedział: To mi graj Barkę" - Tak się potłukłem, że musiano mnie operować - wspomina pan Rysio. - Podczas zabiegu mam sen. Zwiedzam Watykan. W Bibliotece Papieskiej całuję sygnet Ojca Świętego. A on mi mówi: - To mi graj "Barkę". Pod wpływem tego zdarzenia wybudziłem się, ku zdumieniu lekarzy, ze znieczulenia. Przywrócono mi prawidłową pracę błędnika, ale do "Sinpo" już nie wróciłem.

Jako rencista zajął się gospodarstwem domowym, bowiem słabowidząca żona zaczęła pracę w "Sinpo". - Stałem się garkotłukiem - tak się określał Małecki. W wolnych chwilach grał na organach i harmonijce. Jednego dnia naszło go twórcze natchnienie. Zamknął się w swoim "gabinecie" i zaczął pisać wiersze. O papieżu: "Dziękuję Ci Ojcze Święty za wyproszone przez Ciebie łaski, które otrzymałem, i że na apelu przy Poznańskich Krzyżach na harmonijce grałem..." Doszło do tego, że domowym sposobem nagrał płytę z tymi wierszami i utworami muzycznymi!

 Drugiego dnia każdego miesiąca pan Ryszard udaje się pod wspomniane Krzyże i w rocznicę śmierci Jana Pawła II oddaje hołd wielkiemu Polakowi, grając cztery utwory: "Barkę", "Łzy matki", "Nim świt" i "Amazing Grace" Toma Andersona. Nie jest sam. Czasami towarzyszy mu kolega, też z harmonijką. Nieraz zjawi się ojciec Góra. O tych jego koncertach był nawet reportaż w lokalnej telewizji.

 Panu Rysiowi zdrowie się poprawiło, odeszły kłopoty z błędnikiem. Mógł sam chodzić. A gdzie chodził? Do poznańskiego Centrum Kultury "Zamek" (miejscowi nazywają go Pałacem Kultury) i do Stanisława Machowiaka, znanego niewidomego poety.

 Przed trzema laty "Pałac Kultury" zapowiedział niezwykły wyczyn. Otóż największa na świecie orkiestra harmonijkarzy ustnych miała się zebrać na Rynku i zagrać utwór "Gdy wszyscy święci", i tym samym trafić do Księgi Guinnessa. Na dyplomie Ryszarda Małeckiego widnieje po angielsku napis: "13 września 2003 roku 851 harmonijkarzy, zebranych na X Festiwalu w Polsce, grało przez 15 minut "Wszystkich Świętych", ustanawiając tym samym rekord Guinnessa".

 Oczywiście, ten wyczyn nie zrodził się z marszu. Musieli zostać zebrani ludzie z całej Wielkopolski. Ćwiczyli przez miesiąc. Fundusze wykładał prezydent Poznania. I tym sposobem pan Rysio stał się współrekordzistą świata, z czego, nie ma co ukrywać, jest bardzo dumny.

 

O harmonijkach słów kilka

Ryszard Małecki na swej wizytówce ma napisane: "Miłośnik harmonijki ustnej". I to prawda, bowiem nie tylko gra, ale kolekcjonuje te instrumenty. Ma ich ponad setkę. Kupuje, wymienia, dostaje w prezencie, m. in. od Krystyny Feldman, poznańskiej aktorki, znanej odtwórczyni roli Nikifora. Od ciotki Seweryna Krajewskiego dostał harmonijkę chromatyczną. I tu należy się Czytelnikowi wyjaśnienie. Harmonijka chromatyczna ma całe tony i półtony. Można przesuwać registrem jak na akordeonie. Z kolei harmonijki diatoniczne to instrumenty dwu- i jednorzędowe, 10-wlotowe, inaczej zwane blusówkami. Harmonijka ustna została wynaleziona w 1821 roku przez Buschmanna, a ostateczną formę nadał jej w 1857 roku Niemiec Hohner.

Pan Ryszard ma w swych zbiorach kilkanaście harmonijek Hohnera, w tym najmniejszą na świecie (3 cm długości, 4 wloty i jedna oktawa. Grał na niej przez kwadrans na Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku i w nagrodę dostał aparat cyfrowy Kodaka i trzy i pół stówki do kieszeni. Jeden z najstarszych okazów pochodzi z 1905 roku. Jest z kości słoniowej. Niektóre z harmonijek, szczególnie blusówki, specjalnie przerabia, montując je w metalowej rurce. Grając na nich, otrzymuje się ciekawe, rezonansowe brzmienie.

 

 

3gwiazdki

 

Andrzej Sztandor fraszkopisarz

 

Fragmenty artykułu Andrzeja Szymańskiego pt.: "Fraszki piszę" - "Pochodnia" luty 1995 r.

 

Fraszki piszę

by najciszej

przenieść je do serc ponurych,

smutnych, przygnębionych,

gniewnych...

Niechby się uśmiechnął melancholik,

który

- niechby...

Andrzej Sztandor napisał do nas przed rokiem list. Prosił o ocenę swoich fraszek. - "Jeśli są dobre, to wydrukujcie, a jeśli marne, to wyrzućcie do kosza". Wydrukowaliśmy nie raz i nie dwa, bo nam się podobały.

- "Fraszki zacząłem układać 30 lat temu" - mówi Sztandor. - "Do dziś jeszcze przechowuję bardzo wdzięczny list od mistrza Jana Sztaudyngera, zachęcający do pisania".

Mistrz zachęcał, a pan Andrzej wtedy bardziej myślał o fotografowaniu niż fraszkowaniu. W latach sześćdziesiątych pracował w szkole podstawowej w Pabianicach jako nauczyciel języka polskiego. Założył kółko fotograficzne, a właściwie spółdzielnię uczniowską, która zarabiała na siebie. Obsługiwali różne imprezy, nie tylko szkolne, nawet uroczystości ślubne. Nauczyciela języka polskiego fotografia wciągnęła na kilkanaście lat. Zrobił papiery instruktorskie. Zdjęcia wykonywał lustrzanką jednoobiektywową "Pentacon six". Na tamte czasy dla ludzi żyjących w obozie postępu i socjalizmu był to supersprzęt. - "Fotografią dorabiałem drugie tyle do pensji nauczycielskiej" - opowiada Sztandor.

 

Andrzej Sztandor coraz gorzej widział i nie mógł już zajmować się fotografią. Przeszedł na emeryturę i z żoną, również emerytką przeniesli się na Kieleczczyznę, gdzie kupili sklep. Następnie zmarła mu żona w wieku 51 lat. Jego życie stało się bardzo trudne, bo nie jest sprawny w wykonywaniu prac domowych.

 

Andrzej Sztandor po trzydziestu latach od pierwszych prób powraca do układania fraszek. - "A powróciłem do nich - mówi - gdyż przed moim sklepem z pamiątkami raczej nie ustawiały się kolejki. Czasu było dużo, a sytuacje obyczajowo-polityczne zabawne w tej nowej Polsce, tematów więc do pisania nie brakowało".

Drukowali go w "Gazecie Ponidzia", "Rycerzu Niepokalanej", "Seksodramie", "Tygodniku Pabianickim". Żaden fachowiec nie oceniał jego dziełek. Jedynym konsultantem była żona. Liczył się z jej zdaniem. W lipcu ubiegłego roku, na skutek wylewu, umarła, licząc lat 51. To był straszny cios dla Andrzeja Sztandora. Do tej pory nie może się psychicznie podnieść. O sobie mówi krytycznie: - "Jestem człowiekiem niepraktycznym, mam dwie lewe ręce, a tu trzeba zadbać o domek, o 34 ary ziemi. To mi zajmuje mnóstwo czasu i nie ma mowy o wynajęciu fachowców, bo nie mam na to pieniędzy. Trochę pomagają sąsiedzi, ale właściwie to jestem sam. Osobie słabowidzącej ciężko jest o wszystko zadbać. Kiedy żyła żona, była dla mnie matką, gospodynią, kochanką".

 

 

Kiedy pytam, jak przychodzą mu pomysły na fraszki... odpowiada fraszką. - "Magdalena Samozwaniec kiedyś na ten temat tak powiedziała: Sztaudynger wytrząsa fraszki dla wprawki, raz z rękawa, raz z nogawki! Tylko ja się zastanawiam jak on to robił. Dla mnie pożywką dla napisania fraszki może być irytacja - wtedy słodka zemsta jest dwuwierszem rymowana. Pożywką może być ciekawe słowo, które gdzieś usłyszałem. Do napisania fraszki może też skłaniać konkretna sytuacja lub problem".

Andrzej Sztandor najlepiej się czuje w takiej najkrótszej formie literackiej, nieopisowej, nierozbudowanej, ale tej lapidarnej, króciutkiej, mającej czasem trzy słowa z tytułem włącznie. Mając takie hobby, trzeba być uważnym obserwatorem życia.

 

"Ułożyć fraszkę, to nie taka fraszka" - mówi autor. - "Tracę na to dużo czasu. No dobrze, mam pomysł, siadam i piszę. Potem przychodzi refleksja: czy napisałem gramatycznie, czy jakiegoś wyrazu nie zamienić na inny? Po jakimś czasie okazuje się, że zostaje tylko koncepcja, a fraszka jest całkowicie inna. Sztaudynger mówił, że fraszki tworzy na zamówienie. Ja bym nigdy tego się nie podjął. Kiedyś przyszli do mnie redaktorzy z "Gazety Buskiej" z gotowymi rysunkami i chcieli, abym dopasował rymowane podpisy. Odmówiłem, bo nie czułem się na siłach".

 

Antoni Szczuciński: recytator, działacz kultury, turysta i prawnik

 

Fragmenty artykułu "Smakosz życia" pióra Jakuba Andrzejewskiego - "Pochodnia" czerwiec 2003

 

 - Miarą sukcesów Antoniego Szczucińskiego jest liczba jego przyjaciół, a ma ich wielu - mówi Ryszard Radwan, naczelnik Wydziału Kultury Fizycznej i Turystyki UM w Bielsku Białej. Jest przykładem człowieka niezłomnego, który potrafił znaleźć swoje miejsce w życiu poprzez niezwykły hart ducha w pokonywaniu własnych słabości.

Kiedy w 2001 roku podjął się organizacji I Ogólnopolskiego Tandemowego Obozu Wędrownego na trasie Kołobrzeg - Bielsko-Biała, wielu zastanawiało się, czy osoby niepełnosprawne poradzą sobie z licznymi przeciwnościami. Na łamach prasy opowiadał: „Dla osoby niepełnosprawnej wydarzeniem jest już samo uczestniczenie w takim rajdzie. Jazda na rowerze wymaga przecież pewnych umiejętności, sprawności fizycznej. Wrażenia estetyczne dla inwalidy wzroku są niepowtarzalne". Szczuciński poprzez swoją aktywną działalność na trwałe wpisuje się także w krajobraz bielskiej kultury i sportu.

 

Ważną umiejętnością Szczucińskiego jest otaczanie się właściwymi i oddanymi mu bez reszty ludźmi. Ma też zdolność, wyniesioną chyba z harcerstwa, bezbłędnego wyławiania tylko tych pomysłów, które mogą przynieść spektakularny i pewny sukces.

Zaczął od wystawy "Czytające ręce" w grudniu 1975 roku w Bibliotece Wojewódzkiej. Bielscy niewidomi wtedy "wyszli z cienia", zaznaczając swoją obecność w miejscowej społeczności. Były to czasy kiedy tematyka związana z ludźmi niepełnosprawnymi nie była mile widziana, gdyż zakłócała sielsko-radosny obraz społeczeństwa rozwiniętego socjalizmu. Tak się zaczął trwający do dziś jego mariaż z kulturą. Potem było m.in. przejęcie pod skrzydła okręgu, działającego w bielskim Kole Teatru Poezji Niewidomych, wielce zasłużonego dziś i utytułowanego zespołu artystycznego. Stał się nie tylko jego opiekunem i hojnym sponsorem, ale szybko został niekwestionowanym liderem tej grupy. Pierwszymi słuchaczkami i recenzentkami były córki, którym na dobranoc zamiast bajek recytował "Zaczarowaną dorożkę". Z tej właśnie pasji wzięła się w Bielsku-Białej dwukrotna edycja Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego i Teatralnego Niewidomych oraz Ogólnopolski Konkurs Krasomówczy.

Najbardziej spektakularną imprezą, której nikt już później nie powtórzył, był w 1979 r. "Bielski Jarmark Kulturalny", ogólnopolski przegląd aktywności kulturalnej inwalidów wzroku. Zjechało wówczas z całej Polski kilkaset osób muzyków, wokalistów, teatralników, rzeźbiarzy, kolekcjonerów. Szczuciński do swoich pomysłów starał się przekonywać kolegów z innych okręgów. Z myślą o nich zorganizował w Cieszynie kurs działalności kulturalnej poprowadzony przez naukowców z Uniwersytetu Śląskiego. Od 1983 r. rozpoczęła w Bielsku-Białej działalność Poradnia Niewidomego Recytatora, na zajęcia której przyjeżdżali amatorzy sztuki mówienia od Rzeszowa aż po Wrocław. Zawsze kierował się zasadą: brać tylko z "górnej półki", dlatego pewnie projektantem medalu na jubileusz Okręgu był światowej klasy rzeźbiarz - Bronisław Krzysztof, a twórcą plakatów i druków firmowych jeden z najwybitniejszych polskich grafików - prof. Michał Kliś.

Drugą wielką pasją Szczucińskiego stała się turystyka i rekreacja. W 1977r. wymyślił RIN - Rajd Inwalidów Niewidomych. Gdy pierwszy raz wyprowadził swoje "owieczki" w góry, otoczenie stukało się znacząco w głowy uważając, że pozabija ludzi. Kiedy wsadzał swoich nietypowych turystów na tandemowe rowery czy organizował spływy kajakowe, nikt już się nie dziwił. Rowerowy obóz wędrowny z Pól Grunwaldu do Bielska-Białej w 1979r. był wydarzeniem bez precedensu. Kiedy 22 lata później przejechał wraz ze swoją czeredą na rowerach z Kołobrzegu do Bielska, było to czymś normalnym.

 Dzisiaj, gdy nie pełni żadnych funkcji etatowych, organizuje Rajdy Ociemniałych Diabetyków oraz wyżywa się w Stowarzyszeniu Sportu,Turystyki i Rekreacji Osób z Dysfunkcją Wzroku "Smrek", z którym wędruje od Bałtyku po Tatry. Przygotowywane na konkursy recytatorskie utwory sprawdza teraz na wnukach. Mając dyplom aplikacji radcowskiej, od kilku lat pozostaje bez pracy. Z konieczności pełniąc żywot emeryta, z tym większym zapałem oddaje się swoim pasjom. Dążąc do doskonałości w ich pielęgnowaniu, staje się z wiekiem coraz bieglejszy, jak markowe wino - im starsze tym szlachetniejsze w smaku. A smakoszem Antoni przecie jest najprzedniejszym!

 

3gwiazdki

 

 Wielu niewidomych pisze wiersze, opowiadania i powieści, wielu śpiewa i gra na różnych instrumentach, niektórzy rzeźbią. Wielu uprawia różne dziedziny sportu, wielu uczestniczy w imprezach turystycznych, konkursach literackich i muzycznych.

Piszę tu o artystycznej działalności amatorskiej. Są jednak niewidomi, którzy osiągają sukcesy na skalę światową jako muzycy np. bbb i bbb czy pisarze, np. Taha bbb Husein, ale to już inne zagadnienie. Informacje ich dotyczące znajdą czytelnicy w rozdziale bbb.

Faktem jest, że niewidomi i słabowidzący mogą znaleźć dla siebie interesujące zajęcia, jeżeli mają nadmiar wolnego czasu i to jest cenne. W ten sposób wzbogacają swoje życie, a bogate życie jest jednym z celów rehabilitacji.

Podane przykłady dobitnie świadczą o możliwościach osób z uszkodzonym wzrokiem. Możliwości te należy wykorzystywać z pożytkiem dla siebie i dla innych.

 

aaa0

11. Cele rehabilitacyjne realizowane w podeszłym wieku

 

aaa0

11.1. Stopniowa utrata sprawności

 

W życiu każdego człowieka, niewidomego i słabowidzącego również, są różne okresy. Każdy z nas był noworodkiem, niemowlęciem, dzieckiem, młodzieńcem (młodą dziewczyną), człowiekiem w pełni sił i w końcu osobą w podeszłym wieku. Każdy z tych okresów stawia inne wymagania, występują w nim inne potrzeby i inne sposoby ich zaspokajania. Tak trwa przez całe życie, aż do pełnej niezaradności i śmierci.

O tej końcówce życia nie będę pisać. Tak się składa, że nie osiągnąłem jeszcze kresu życia, nie mam więc żadnych doświadczeń, a jak będę je miał, z wiadomych względów, już o nich nie napiszę. Ograniczę się więc do wieku emerytalnego, bez jego końcówki.

Ludzie żyją coraz dłużej. Wydłuża się więc okres zmniejszonej aktywności. Niezależnie od tego czy wcześniej ktoś pracował zawodowo, czy zajmował się tylko gospodarstwem domowym, czy żył bez sprecyzowanych obowiązków, jego aktywność w późniejszych latach życia ulega zmniejszeniu aż do całkowitego zaniku. Zmniejszenie aktywności nie jest skokowe, odczuwalne z dnia na dzień. Najczęściej przebiega w sposób niezauważalny dla osoby zainteresowanej i jej otoczenia. Widoczne jest natomiast w dłuższych okresach. Oczywiście, bywa i tak, że ktoś jest aktywny do śmierci, zwłaszcza kiedy następuje ona nagle.

Starzenie się jest trudnym okresem życia, następuje stopniowa utrata sprawności, pojawia się wiele schorzeń, często ból, zanik nadziei itd. Ważne jest, żeby zbyt wcześnie nie poddawać się i nie rezygnować z niczego, z czego nie musimy.

Przejście na emeryturę wprowadza w życie człowieka wielkie zmiany i to zmiany radykalne. Niektórzy nawet nasz system emerytalny nazywają emeryturą-gilotyną. I coś w tym jest. Znane są przypadki górników, którzy po przejściu na emeryturę całe lata wstają bardzo wcześnie, żeby iść pod kopalnię i obserwować kolegów dążących do pracy. Podobnie bywa w innych zawodach.

Dobrze jest, jeżeli można stopniowo rezygnować z aktywności zawodowej - najpierw przejść na 3/4 etatu, potem na 1/2 i na koniec na jakieś zastępstwa w niewielkim wymiarze. Jednak najczęściej nie ma takich możliwości i trzeba uporać się z tą zmianą we własnym zakresie.

 

aaa0

11.2. Niewidomi i słabowidzący na emeryturze

 

Przejście na emeryturę jest szczególnie trudne dla osoby niewidomej, która była bardzo aktywna. Wymaga to, jak od każdego, przebudowania całego życia, z tym że przebudowa ta jest znacznie trudniejsza, znacznie trudniej znaleźć sobie inne zajęcia, pole wykorzystania swej aktywności, wypełnić czas wolny.

Mimo tych ograniczeń istnieją spore możliwości, z których nie należy rezygnować. Zależą one od wielu czynników, a przede wszystkim od zainteresowań, stanu zdrowia, stopnia samodzielności, warunków rodzinnych, usposobienia, warunków lokalnych i stopnia zamożności. Nie na wszystko mamy wpływ, ale wiele możemy. Warto więc poszukiwać sposobów pożytecznego i interesującego wypełnienia czasu.

Dziadek, a zwłaszcza babcia, to naprawdę wspaniała instytucja. Jeżeli mamy małe wnuczęta , zajmowanie się nimi może wypełnić nadmiar wolnego czasu i może być bardzo korzystne dla wszystkich, dla babci, dla wnucząt i dla ich rodziców. Zajęcie to jest w znacznej mierze dostępne dla nawet całkowicie niewidomej babci czy dziadka, oczywiście, jeżeli są oni dobrze zrehabilitowani, samodzielni i mądrzy.

Prowadzenie gospodarstwa domowego wymaga czasu. Niewidomi również mogą się tym zajmować, mogą prowadzić własne gospodarstwo domowe i mogą pomagać dzieciom lub innym osobom, które takiej pomocy potrzebują, ale tylko wówczas, kiedy niewidomy jest dobrze zrehabilitowany, zaradny, samodzielny. Tak jednak jest w każdym przypadku, dlatego trzeba o tym pamiętać przy rozpatrywaniu wszystkich szans działania. Trzeba też wiedzieć, że niemal wszystko, czym człowiek zajmował się w okresie aktywności zawodowej, jest nadal dostępne, a czasami w większym zakresie niż poprzednio. Teraz jest więcej czasu na zajmowanie się tym, co lubimy, co sprawia nam przyjemność.

W rozdziale bbb pisałem, co jest dla niewidomych dostępne. Teraz tylko króciutko przypomnę, że mogą zajmować się turystyką, sportem, grami towarzyskimi, uczestniczyć w przyjęciach, uroczystościach i zabawach, mogą brać czynny udział w zajęciach świetlicowych i klubowych, słuchać wykładów na uniwersytecie trzeciego wieku, chodzić na długie przechadzki, czytać książki i prasę, słuchać radia i oglądać telewizję, mogą zajmować się zbieractwem, angażować się w działalność społeczną i wolontariacką.

Pewnie nie wszystko wymieniłem, ale i nie o to chodzi. Chcę tylko zwrócić uwagę na fakt, że wybór, chociaż ograniczony, nie jest mały. Każdy może znaleźć coś, co jemu odpowiada, i co w danych warunkach jest możliwe.

Znam osobę całkowicie niewidomą, która od lat gromadzi stare zegary. Ma ich kilkadziesiąt, a może już setkę. Nabywała te czasomierze w okresie aktywności zawodowej, nakręcała je, czyściła. Teraz jest już emerytem i ma dużo więcej czasu, żeby je czyścić, ustawiać, pielęgnować i słuchać, jak dzwonią.

Znam wielu niewidomych, którzy pasjonują się sporami na listach dyskusyjnych, prowadzą własne blogi i wyszukują interesujące ich wiadomości. Naprawdę jest wiele możliwości i trzeba z nich korzystać. Życie będzie ciekawsze, pełniejsze, bardziej wartościowe.

Wielkie zadania stoją przed organizacjami pozarządowymi, działającymi na rzecz niewidomych i słabowidzących. Powinny one stwarzać różne udogodnienia, ułatwiające niewidomym korzystanie zarówno ze swojej działalności jak i tej, którą prowadzą inne instytucje. Niestety, nie zawsze tak jest. Niektóre koła PZN, np. zajmują się organizowaniem działalności dla kilkunastu procent swoich członków, niemal samych słabowidzących. PZN nie dopracował się efektywnych form pracy z mniej zaradnymi niewidomymi seniorami. Nie zawsze potrafi wykorzystać ich doświadczenie i wiedzę, włączyć w swoją działalność i stworzyć warunki uczestnictwa w życiu organizacji oraz korzystania z oferowanych form działalności.

Pomoc niewidomym seniorom, zwłaszcza samotnym, mniej zaradnym i schorowanym - jest to zadanie, które czeka na wypracowanie efektywnych form pracy, na jej podejmowanie i prowadzenie. I jest to zadanie dla wszystkich ogniw PZN, a także dla niektórych fundacji i stowarzyszeń działających na rzecz osób niewidomych.

Zaznaczyć należy, że nie jest to łatwe zadanie. Ludzie w podeszłym wieku niejednokrotnie stają się niezbyt łatwymi uczestnikami życia społecznego. Niektórzy stają się podejrzliwi, nadmiernie wymagający, lubią mówić niemal wyłącznie o swoich chorobach i innych problemach. Niewidomi i słabowidzący nie różnią się pod tym względem od pozostałych ludzi.

Niezależnie od tego jednak, czy jakieś stowarzyszenie zorganizuje niewidomym seniorom czas, ułatwi go wypełnić, spędzić w sposób interesujący, każdy powinien sam wytyczyć sobie jakiś cel i dążyć do jego osiągnięcia, a jak już osiągnie, wytyczyć kolejny albo kilka od razu. Wtedy jego życie będzie miało sens, będzie żył pełnią życia, a nie tylko czekał na śmierć.

 

aaa0

11.3. Moje emeryckie życie

 

Na emeryturę zostałem odesłany w dniu 31 sierpnia 2004 r. Miałem wówczas prawie 67 lat. Nie była to moja wola. Nowym władzom PZN, wybranym w marcu 2004 r., moje umiejętności i wiedza okazały się zbędne, a może wręcz szkodliwe, a może poglądy na potrzeby osób niewidomych i na zadania PZN-u nie takie, jakie być powinny. Tak czy owak od 1 stycznia 2005 r. stałem się emerytem całą gębą.

Z dalszego ciągu opisu mojej działalności czytelnicy przekonają się, że zachowałem znaczne możliwości. Na szczęście udało się mi znaleźć dla nich zastosowanie.

Po całkowitym przejściu na emeryturę zupełnie nie odpowiadało mi niezajmowanie się niczym. Z kilkoma kolegami zaczęliśmy szukać dla siebie nowych możliwości pożytecznej działalności. W wyniku tych poszukiwań, powołaliśmy Fundację Polskich Niewidomych i Słabowidzących "Trakt". Zostałem wiceprezesem jej zarządu. Opracowałem statut, wszystkie niezbędne regulaminy oraz programy działania. Piszę "opracowałem", ponieważ ja rzeczywiście je opracowałem, napisałem i po przedyskutowaniu przez Radę Fundacji oraz przez Zarząd Fundacji naniosłem uzgodnione poprawki i uzupełnienia. Miałem więc co robić. Fundacja została zarejestrowana w marcu 2005 r. i zaczęła działalność.

W ramach podziału pracy w Zarządzie Fundacji zająłem się zagadnieniami wydawniczymi. Począwszy od maja 2005 r. rozpoczęliśmy wydawanie "Biuletynu Informacyjnego Trakt", uruchomiliśmy stronę internetową Fundacji i listę dyskusyjną. Wszelkie opracowania związane z tymi przedsięwzięciami należały do moich obowiązków. Zostałem też redaktorem naczelnym "Biuletynu Informacyjnego Trakt" i redaktorem serwisu informacyjnego "Trakt". Miesięcznik redagowałem do końca 2008 r. Zredagowałem 43 numery, z czego 31 bez wynagrodzenia i 12 za pieniądze. Dodam, że kiedy zrezygnowałem z pracy w Fundacji i redagowania "BIT-u", były pieniądze na jego wydawanie i mój następca przez cały 2009 r. otrzymywał wynagrodzenie. Dopiero w 2010 r. zabrakło pieniędzy i "BIT" z trudem przetrwał do końca roku. Fundacja była zmuszona zaprzestać wydawania tego czasopisma.

W okresie pracy w Fundacji napisałem "Przewodnik po problematyce osób niewidomych i słabowidzących", który został wydany w bbb przez Fundację.

Całe życie bardziej odpowiadała mi praca, którą mogłem sam wykonywać. Mniej interesowały mnie zaszczytne funkcje, stanowiska i kierowanie pracą innych osób. Sytuację, która z tych względów, odpowiada mi całkowicie, stworzyłem sobie w styczniu 2009 r. Rozpocząłem wówczas wydawanie internetowego miesięcznika "Wiedza i Myśl". Tu potrzebuję dużo pomocy przy korekcie i adiustacji oraz, w mniejszym zakresie, przy wyszukiwaniu informacji w internecie.

Wydawanie "Wiedzy i Myśli " rozpocząłem tylko przy pomocy żony. Obecnie mam kilkoro stałych współpracowników i kilkoro raczej dorywczych. Kiedy zaczynałem tę działalność, dysponowałem około pięćdziesięcioma adresami mailowymi prenumeratorów "Biuletynu Informacyjnego Trakt". Obecnie, kiedy kończę tę książkę, ukazało się już 62 bbb numerów "Wiedzy i Myśli". Mój miesięcznik trafia już do ponad 900 indywidualnych prenumeratorów, , do około 50 bibliotek, które prowadzą zbiory dla niewidomych, około 50 czytelników, którzy otrzymują "WiM" za pośrednictwem listy dyskusyjnej oraz do nieznanej mi liczby czytelników, którzy pobierają "WiM" w wersji dźwiękowej, w formacie mp3, w systemie DAISY ze stron internetowych bbb Centralnej Biblioteki i Fundacji KLUCZ. Ponadto wiem, że niektórzy czytelnicy przekazują mój miesięcznik znajomym. W rezultacie mam co najmniej 1200 czytelników. Dodam, że mój miesięcznik, którego jestem wydawcą i redaktorem naczelnym, ukazuje się bardzo regularnie - pod koniec każdego miesiąca na miesiąc następny. No i co bardzo ważne, miesięcznik wydawany jest bez kosztów. Wszystkie osoby, łącznie ze mną i moją żoną, za wykonywane prace nie otrzymują wynagrodzenia, a prenumeratorzy czasopismo otrzymują nieodpłatnie.

Zatrzymałem się dłużej nad tą kwestią, nie tylko po to, żeby się pochwalić, chociaż uważam, że jest czym. "WiM" jest największym środowiskowym czasopismem o bardzo zróżnicowanej problematyce i nie ucieka w sprawy natury ogólnej. Niemal wszystkie teksty dotyczą niewidomych i słabowidzących oraz osób niepełnosprawnych, ale w tym przypadku, tylko w takim zakresie, w którym dotyczą również osób z uszkodzonym wzrokiem, głównie przepisów prawnych i funkcjonowania PFRON-u.

Teraz oddaję tę książkę w nadziei, że może ktoś skorzysta z moich doświadczeń, może komuś ułatwi odnalezienie celu i sensu życia po utracie wzroku. W dalszym ciągu wydaję też "Wiedzę i Myśl".

Wydaje się, że wiele osób na emeryturze może w miarę możliwości robić coś pożytecznego. Opisałem swoje dokonania w wieku emerytalnym po to, żeby pokazać na tym przykładzie, jakie są możliwości, jeżeli się bardzo chce. Oczywiście, nie każdy może wydawać miesięcznik, nie każdy może kolekcjonować stare zegary, ale każdy może robić coś interesującego, a w wielu przypadkach coś pożytecznego. Chciałem także zwrócić uwagę, że fundacje i stowarzyszenia działające w środowisku osób z uszkodzonym wzrokiem powinny starać się ułatwiać swoim seniorom czynne życie, wykorzystywać ich wiedzę i doświadczenie. Proszę zwrócić uwagę na fakt, że na emeryturę poszedłem w wieku prawie 67 lat. Od tego czasu, nie licząc różnych prac organizacyjnych, kontynuowałem redagowanie: przez 4 miesiące "Biuletynu Informacyjnego" wydawanego przez PZN, przez 43 miesiące "Biuletyn Informacyjny Trakt" i już przez 62 bbb miesiące redaguję "Wiedzę i Myśl". Razem jest to 79 bbb miesięcy, czyli ponad bbb 6 i pół roku. Nie wiem, jak długo jeszcze będę mógł wydawać "WiM", może rok, może dwa lata, a może tylko kilka miesięcy, ale to, co zrobiłem do tej pory, moim zdaniem, zasługuje na uwagę.

Próbowałem też innej formy działalności. Włączyłem się w pracę zarządu mojego koła PZN. Niestety, szybko zrezygnowałem. Nie jest to taki rodzaj działalności, który mi szczególnie odpowiada. Nie w tym jednak główny powód rezygnacji. Szybko zorientowałem się, że w pracy zarządu nic zmienić nie można. Wszystko najlepiej wie przewodniczący, a pozostali członkowie zarządu są chyba jedynie dla zasady. Próbowałem na przykład przekonać, żeby jedno spotkanie zarządu zorganizować w dniu, w którym koło nie jest czynne i nie przychodzą interesanci. Zależało mi na spokojnym przedyskutowaniu dalszej działalności koła. Przewodniczący stanowczo się sprzeciwił. Praca zarządu koła wyglądała tak - spotkania odbywały się w godzinach przyjęć interesantów. Ponieważ prawie wszystkie sprawy załatwiał przewodniczący, co chwila wychodził z zebrania, wracał po kilku lub kilkunastu minutach, i znowu wychodził, bo ktoś przyszedł. Cały zarząd czekał. I głównie na tym polegała praca członków Zarządu Koła. Dlatego chciałem to zmienić. Nie udało się. Doszedłem do wniosku, że jest to strata czasu, że czas ten potrafię lepiej spożytkować. Mogłem wprawdzie podjąć akcję przeciwko panu przewodniczącemu i to chyba skuteczną, ale pod warunkiem, że zostanę przewodniczącym. Na to ochoty nie miałem, bo wymagałoby chodzenia po sponsorach, proszenia o pieniądze... Nie lubię tego, więc zrezygnowałem. Uważam, że tego rodzaju działalność jest również potrzebna, ale nie leży ona w mojej naturze.

Dowodem możliwości pracy w wieku emerytalnym jest również niniejsza książka. Być może, że nie będzie ona ostatnia. W wieku 76 lat nie warto jednak planować, przewidywać, obiecywać. Warto natomiast robić to, co się lubi. I taki mam właśnie zamiar.

Żeby jednak nie być jednostronnym, muszę zauważyć i to, że są osoby, które czują się pokrzywdzone, mają żal i pretensje, że musieli odejść, chociaż nie mają do tego żadnych podstaw. Są tacy, którzy doskonale wiedzą, co trzeba zrobić, jak to zrobić i że mają to zrobić inni, broń Boże, nie oni. Są działacze-gadacze, którzy tylko potrafią zabierać głos na zebraniach i mówić na każdy temat, z zapałem i długo. Są ludzie, którzy nie potrafią się uśmiechać, uważają, że wiele mogą, a zgłaszają tylko pretensje i żale, sączą wokół swoje rozgoryczenie. Trudno znaleźć sensowne zajęcie dla tego typu osób.

Jak znaleźć złoty środek? Jak nie dać się zdominować całej działalności malkontentom, którzy tylko narzekać potrafią i mówić o swoich krzywdach, tych rzeczywistych i tych liczniejszych urojonych? Jak nie dopuścić do marnowania możliwości osób, które mogą wiele, ale nie całkiem samodzielnie? Niełatwo odpowiedzieć na te pytania. Zagadnieniem tym może zajmę się w przyszłości. Tu chciałem tylko zwrócić uwagę na fakt, że jeżeli ktoś bardzo chce - wiele może i nie należy odrzucać jego chęci. Włączenie osób w podeszłym wieku w czynne życie społeczne jest ważnym celem rehabilitacyjnym.

Ja sobie poradziłem, robię to, co lubię i mam nadzieję, że potrafię to robić. Czuję się z tym dobrze i nie marzę o żadnych funkcjach społecznych. Oczywiście, lepiej by było, żeby z wykonywanej pracy, którą się lubi, były jeszcze pieniądze. Nie zawsze jednak jest to możliwe. Nie to jest jednak najważniejsze. Jeżeli ludzie chcą z mojej pracy korzystać - jest wspaniale. Te uwagi to tak pro publico bono. Dodam, że nie miałbym żadnego prawa wspominania o niedotrzymanych obietnicach, o rezygnacji z moich możliwości pożytecznej pracy, gdybym nie udowodnił, że potrafię pracować i to wcale niemało, nawet bez wynagrodzenia. Przecież redagowanie tak dużego miesięcznika, jakim jest "Wiedza i Myśl", gdyby był wydawany np. przez Polski Związek Niewidomych, wymagałoby zatrudnienia przynajmniej kilkuosobowej redakcji, wliczając w to opracowanie techniczne, oraz wykonywanie prac pomocniczych np. prowadzenie rejestrów prenumeratorów i rozsyłanie do nich czasopisma.

Oczywiście, praca redaktorska, twórcza i publicystyczna nie wypełnia mi całego czasu. Nadal zostaje go trochę na inne zajęcia. Pisałem o tym w rozdziale bbb. Teraz tylko wspomnę, że przede wszystkim czytam książki. Najczęściej lekturę łączę ze spacerami. Prawie codziennie wychodzę na około trzy godziny do lasku, który mam w odległości sześciu minut od domu, nazywam go swoją puszczą, chodzę i czytam książkę. Czytam też trochę prasy dzięki e-Kioskowi, rano słucham radia, wiadomości i komentarzy, wieczorem oglądam wiadomości w dwóch stacjach telewizyjnych, czasami jakieś spotkanie towarzyskie, częściej rodzinne, jakaś rozmowa.

Codziennie przeglądam listę Typhlos i niektóre portale internetowe. Wcześniej przeglądałem również listę dyskusyjną PZN, ale została zlikwidowana. Z komputerem gram w brydża - wolałbym grać z ludźmi, ale skoro ich nie ma... Żałuję też, że nie mam partnera do szachów. Trudno, nie wszystko można mieć.

I tak wygląda moje życie. Nie jest nudne, raczej bardzo aktywne, a może też pożyteczne - jeżeli tak, to i dobrze.

 

aaa0

11.4. Niezwykłe zamiłowania aktywnego emeryta

 

Jak można realizować się na emeryturze, czym się zajmować, co może sprawiać przyjemność, możemy dowiedzieć się z rozmowy, którą przeprowadziłem ze Zbigniewem Niesiołowskim opublikowanej w kwietniowym numerze "Wiedzy i Myśli" w 2011 r.

Podaję tu tylko jeden przykład jego zainteresowań. O możliwościach interesującego spędzania czasu wolnego pisałem w rozdziałach bbb, opisy te świadczą o znacznych możliwościach osób z uszkodzonym wzrokiem, w tym emerytów. Zamiłowania Zbigniewa Niesiołowskiego są natomiast trochę niezwykłe w naszej kulturze, gdyż "wyżywa się" w dziedzinie przypisywanej kobietom.

 

Zbigniew Niesiołowski jest osobą całkowicie niewidomą, posiada wykształcenie wyższe ekonomiczne oraz znaczny dorobek w pracy zawodowej i w działalności społecznej. Poniżej znajdą czytelnicy fragment rozmowy poświęcony zajęciom i zainteresowaniom realizowanym na emeryturze. Z całą rozmową można zapoznać się w wyżej wymienionym numerze "Wiedzy i Myśli".

 

"S.K. - No, nie jest tego mało. Wystarczyłoby dla kilku mniej aktywnych osób. Teraz, jeżeli się dobrze orientuję, interesujesz się polityką, czytasz prasę, słuchasz audycji radiowych, a w prasie i w radiu interesuje Cię czysta polityka, ekonomia, socjologia i wiele innych zagadnień. Lubisz też czytać książki, uprawiasz turystykę pieszą i, co mnie najbardziej zaskoczyło, bardzo dobrze gotujesz, pieczesz, smażysz, robisz sałatki. Które z tych zajęć jest dla Ciebie najważniejsze, najwięcej sprawia Ci zadowolenia i najwięcej czasu zajmuje.

 

Z.N. - W trakcie pracy zawodowej miałem przełożonego, który zawsze powtarzał podwładnym, że do emerytury trzeba się mentalnie dobrze przygotować. Ostrzeżeniem był dla nas przypadek pana, który twierdził, że pierwszego dnia po przejściu na emeryturę umrze, tak jak jego ojciec. I tak rzeczywiście się stało. Wobec tego uznałem, że do emerytury należy mieć pozytywne nastawienie i liczne zainteresowania w ramach programu samorealizacji. Ja wreszcie mogę zajmować się rozwijaniem zainteresowań muzyką poważną, poszerzać wiedzę o kompozytorach i wykonawcach, no i oczywiście słuchać wielu dobrych nagrań, których nie trzeba kupować, lecz można wypożyczać. Kontynuuję rozwijanie zainteresowań czytelniczych, zwłaszcza w zakresie tzw. kanonu literatury światowej i polskiej. Pasjonują mnie również sprawy popularnonaukowe, zwłaszcza w dziedzinie kosmologii. Informacje zdobywam z prasy radia i telewizji.

Jako że z wykształcenia jestem ekonomistą i po trosze socjologiem, z pasją śledzę to, co dzieje się w światowej gospodarce i w różnych społeczeństwach. Wielki kryzys budzi we mnie niepokój przez analogię z kryzysem w latach 1928 - 33 i straszliwymi jego skutkami.

Pasją mego życia był sport, zwłaszcza pływanie i turystyka, i ten rodzaj aktywności staram się kontynuować przez uprawianie gimnastyki, nordic-walking, rajdy piesze, taniec towarzyski i czasem pływanie.

 

S.K. - Nie za dużo tego w Twoim wieku?

 

Z.N. - Właśnie w naszym wieku ta aktywność jest niesłychanie ważna. Zdecydowanie hamuje ona nieunikniony proces starzenia się organizmu.

 

S.K. - Fakt, ludzie aktywni dłużej cieszą się dobrym zdrowiem, ale Ty jeszcze gotujesz, smażysz i pieczesz. Kiedy robisz to wszystko?

 

Z.N. - W ramach domowego podziału obowiązków, żona zajmuje się pracami porządkowymi, a ja żywieniem. Przy takim podziale pracy, każde z nas nie ma jej zbyt dużo. Dodam, że mieszkamy tylko we dwoje. Syn od dawna ma własną rodzinę, więc większych obowiązków, np. związanych z wychowaniem wnuka nie mamy.

 

S.K. - No tak, ale co z tym gotowaniem? Gdzie się tego nauczyłeś?

 

Z.N. - Gotować nauczyła mnie mama, a potem w harcerstwie znalazło się kilku podobnych pasjonatów i przed pierwszym wyjazdem na obóz odbyliśmy praktykę w stołówce pracowniczej. Pracę w kuchni traktuję jako swoiste hobby. Szukam nowych przypraw, zestawień smakowych oraz coraz lepszych metod obróbki. Często inspiracją są dla mnie zasłyszane opowieści, artykuły czy rozmowy. Za wypiek ciast wziąłem się po to, żeby odtworzyć smaki zapamiętane z domu rodzinnego.

 

S.K. - Jesteś osobą całkowicie niewidomą. Jak sobie radzisz w kuchni? Wiele osób nie może sobie tego wyobrazić, prawdę mówiąc, ja również nie. Opowiedz więc, co w tej pracy jest najważniejsze, co najtrudniejsze, jakie metody stosujesz, jakich imasz się sposobów, żeby tak doskonale radzić sobie z tymi, bądź co bądź, niełatwymi pracami.

 

Z.N. - Przede wszystkim jest to kwestia dobrej organizacji pracy. Najpierw przygotowuję wszystkie składniki i niezbędne oprzyrządowanie. Kolejny etap to obróbka poszczególnych surowców - marynowanie mięs, obranie ziemniaków, warzyw itp. W tym pomaga mi żona poprawiając, odmierzając i segregując. Mam dobre oprzyrządowanie w postaci malaksera, robota, blendera, licznych noży obieraków, brytfanek, patelni i garnków, których wybór jest ważny, bo od tego zależy smak i konsystencja potraw. Istotna jest również technologia, bigos na przykład robię w brytfannie w piekarniku, dobierając odpowiednie temperatury i czasy obróbki.

Trzeba też wyciągać wnioski z każdego nieudanego eksperymentu.

 

S.K. - No tak, jak się chce, to wiele można. Miałem okazję w naturalny sposób stwierdzić, że to co mówisz, jest szczerą prawdą, a potrawy przez Ciebie przygotowane - palce lizać. Jak doszedłeś do tych umiejętności?

 

Z.N. - Wymagało to wielu lat praktyki, gromadzenia oprzyrządowania, receptur, zestawów przypraw i prób technologicznych. Ważne jest, by stale doskonalić warsztat i wyciągać wnioski z popełnianych błędów. Jednak najważniejsze jest, żeby lubić to, co się robi.

 

S.K. - Czyli krótko mówiąc, korzystanie z literatury kucharskiej, doświadczeń innych osób, własne doświadczenia i eksperymenty dają doskonałe rezultaty. Co chciałbyś jeszcze dodać na ten temat?

 

Z.N. - Mnie ciekawią smaki świata. Gdy idziemy z żoną na zakupy, pilnie przeglądamy półki "kuchnie świata", zdrowa żywność i wszelkie nowości. Nie wolno się bać nowych wyzwań.

Dla mnie takim wyzwaniem było przejście żony na wegetarianizm. Otworzyło to nowe pole doświadczeń i ciekawych pomysłów oraz smaków.

 

S.K. - Pojedliśmy smacznych, dobrze doprawionych potraw, to teraz możemy udać się na turystyczne szlaki. Opowiedz o swoich wyczynach w tej dziedzinie, sposobach chodzenia po górach, dolinach i wertepach. Z jakich pomocy korzystasz? Jak sobie radzisz?

 

Z.N. - Urlopy spędzałem w górach, prawie od zawsze i wypróbowywałem różne metody chodzenia: na słuch, na linkę i na "dyszel", którym jest laska. Ostatnio prezes naszego stowarzyszenia "Razem na szlaku" opracował specjalną uprząż, dzięki której tandem przewodnik-niewidomy może swobodnie poruszać się po szlakach nizinnych i górskich przy pomocy kijów do nordic-walkingu.

 

S.K. - Zmęczyliśmy się chodzeniem, odpocznijmy więc przy prasie, przy radiu lub przy książce. Opowiedz o swoich zainteresowaniach w tych dziedzinach, o stosowanych technikach czytania, używanym sprzęcie itp.

 

Z.N. - Lubię czytać tygodniki, które kiedyś skanowałem przy pomocy autolektora, a teraz korzystam z oferty "De Facto". Mam również dużo książek w formacie txt, które czytam przy pomocy autolektora. Kiedyś czytałem dużo audiobooków, ale teraz nie mam na nie czasu.

Jak już wspomniałem, najbardziej interesuje mnie literatura popularnonaukowa, która ma w moim odczuciu duże znaczenie dla podtrzymywania sprawności umysłowej. Czasem, aby zrozumieć sens danego fragmentu, trzeba go przesłuchać kilka razy. Przy okazji można odświeżyć znajomość ortografii literując trudniejsze wyrazy. To wszystko ma znaczenie w hamowaniu procesów starzenia.

 

S.K. - Widzę, że robisz wszystko, żeby ZUS-owi nie ulżyć. I słusznie, tak trzymać!

Na koniec powiedz nam, czy w Twoim życiu jest jeszcze miejsce na jakąś działalność społeczną?

 

Z.N. - Nie. Uważam, że w życiu są różne etapy: przygotowania do aktywności zawodowej i społecznej, etap samej aktywności, a po nim czas samorealizacji. Wtedy należy pozostawić pole do popisu młodszym osobom, które często lekceważąco podchodzą do pomysłów "wapniaków". Jest to naturalny proces i nie ma się co zżymać, tylko wiedzieć, kiedy skończyć z działalnością społeczną. Oczywiście, jeśli ktoś się zwraca do mnie o pomoc, to nigdy jej nie odmawiam i włączam się do opracowania materiałów, wystąpień czy znalezienia odpowiednich rozwiązań. Czasami ludzie dzwonią i pytają o sprawy z dziedziny prawa pracy, pomocy społecznej itp. Ponieważ nie śledzę już na bieżąco przepisów, podpowiadam, gdzie można znaleźć odpowiednie informacje".

 

aaa0

12. Cele rehabilitacyjne realizowane w ciągu całego życia

 

aaa0

12.1.Rehabilitacja jako proces dostosowywania się do zmiennych warunków życia

 

Rehabilitacja jest procesem, który trwa całe życie. Oznacza to, że nie jest możliwe w wyznaczonym okresie opanowanie wszystkich umiejętności, które mogą okazać się niezbędne, albo tylko przydatne we wszystkich sytuacjach do końca życia. Zresztą osoby widzące także muszą ciągle opanowywać nowe umiejętności, tyle że im przychodzi to łatwiej. Mimo to niektórzy nie są zdolni do nadążania w zmianach, jakie niesie postęp techniczny i technologiczny oraz organizacja życia społecznego.

Nie wszyscy niewidomi również są zdolni do dostosowywania się do szybko następujących zmian. Doskonałym przykładem są osoby, które w porę nie uznały komputerów za wspaniały sprzęt rehabilitacyjny. Osoby te uważały, że nie istnieje nic lepszego od pisma punktowego i nic lepszego istnieć nie może. W rezultacie pozbawiły się wielkiego dobrodziejstwa, ułatwienia, poszerzenia możliwości życiowych i dostosowawczych. Ich rehabilitacja zatrzymała się w miejscu i osoby te utraciły kontakt z głównym sposobem funkcjonowania niewidomych w społeczeństwie informacyjnym.

Przykład ten wymownie świadczy o potrzebie opanowywania nowych umiejętności rehabilitacyjnych, uzupełniania wiedzy rehabilitacyjnej i ciągłego dostosowywania się do zmiennych warunków życia. W tym miejscu należy podkreślić, że konieczna jest własna inicjatywa i własny wysiłek. Nie ma bowiem możliwości, nie ma też takiej potrzeby, żeby organizować specjalne szkolenia posługiwania się nowym typem pralki, nowym, drobnym oprogramowaniem odtwarzacza Mp3, komputera itp. Najczęściej wystarczy tu własna inicjatywa i pomoc kolegów, np. za pośrednictwem Listy dyskusyjnej Typhlos lub osobistych kontaktów.

Na drodze ustawicznej rehabilitacji stają niejednokrotnie postawy bliskich osób widzących i samych niewidomych.

Jak już niejednokrotnie pisałem, osoby widzące, często z życzliwości, z miłości, z chęci pomocy, chęci ułatwiania tak trudnego życia starają się wyręczać we wszystkim bliskich niewidomych, a nawet ograniczać ich samodzielność. Postępowanie takie prowadzi do opłakanych skutków. Dotyczy to niewidomych dzieci, dorosłych niewidomych oraz ociemniałych, czyli wszystkich osób z uszkodzonym wzrokiem.

Najczęściej rodzice przychyliliby nieba niewidomemu dziecku. Zdarza się, że ich postawy są negatywne, wstydzą się swego dziecka, odrzucają je, oddają do ośrodka szkolno-wychowawczego z internatem i niewiele interesują się jego losami. Przypadki takie jednak rzadziej występują. Znacznie częściej niewidome dzieci otaczane są nadmierną troską, miłością i opieką.

Zdarza się, że niewidomego w szkole nauczą samodzielności i zupełnie dobrze radzi sobie z orientacją przestrzenną, sam chodzi i podróżuje, wykonuje czynności samoobsługowe. Po powrocie do domu rodzinnego, albo po założeniu rodziny, wszystko to dzięki najbliższym stopniowo zanika. Osoba taka staje się znowu niesamodzielna, niezaradna i niezadowolona z siebie.

Podobnie ma się sprawa z ociemniałymi. W tym przypadku, na drodze do w miarę normalnego życia, staje nie tyle utrata wzroku, co "miłość" otoczenia, przede wszystkim osób najbliższych. Często wyręczają one we wszystkim nowo ociemniałego, niczego nie wymagają, podsycają wiarę w postęp okulistyki, nawet wówczas, gdy nie ma żadnej nadziei, obiecują cudowny sprzęt, który oczy zastąpi itp. Rezultat jest żałosny. Ociemniały nie osiąga tego, co mógłby osiągnąć, zdaje się na pomoc najbliższych i innych ludzi, ma coraz więcej do nich pretensji, jest niesamodzielny i czuje się z tym źle.

 

aaa0

12.2. Jak zmienia się świat dla niewidomych?

 

Zmienność bliższego i dalszego otoczenia, zmienność warunków życia, starzenie się, choroby itd., wszystko to wymaga przeciwdziałania, czyli ustawicznego podejmowania wysiłków, których celem jest optymalna samodzielność. Nie wszyscy jednak podejmują niezbędne wysiłki i skazują się na zależność, brak samodzielności, na to, żeby być uciążliwym dla siebie i otoczenia.

Zmiany powodowane przez przyrodę, zmiany pór roku, deszcz, śnieg, wiatr, zmiany oświetlenia również wymagają ciągłego dostosowywania metod postępowania, korzystania z różnych informacji i borykania się z różnorodnymi trudnościami.

Takie zmiany jednak mają charakter cykliczny, okresowy i dlatego łatwiej się do nich dostosowywać. Gorzej jest ze zmianami powodowanymi przez ludzi.

Działalność człowieka również zmienia otoczenie i powoduje duże utrudnienia, które łatwo pokonać przy pomocy wzroku. Niewidomych jednak narażają one na niebezpieczeństwa, na niedogodności i sprawiają, że staje się niesamodzielny. Jest to oczywiste i zrozumiałe, ale wymaga ciągłego opanowywania nowych dróg, nowych metod postępowania, sposobów przezwyciężania nowych ograniczeń. Przebudowa dróg, budowa nowych szlaków komunikacyjnych, pojawianie się zwiększonego ruchu drogowego itp. powodują utratę samodzielności i konieczność jej odzyskiwania.

Powstanie sklepów samoobsługowych czy nagłośnienia dużych pomieszczeń tworzą trudności, których nie było wcześniej, np. w kościele głośniki utrudniają orientację, w którym kierunku znajduje się ołtarz. Jeżeli niewidomy nie ma miejsca siedzącego w ławce czy nie stanie przy ścianie, zdarza się, że odwróci się bokiem do ołtarza, a przodem do głośnika. Nie wygląda to dobrze, a świadomość możliwości wystąpienia takiej sytuacji utrudnia uczestnictwo w nabożeństwie.

Wynalezienie telewizji relatywnie obniżyło możliwości niewidomych w porównaniu z osobami widzącymi. Lekarstwem na te trudności jest audiodeskrypcja, niestety, nie całkiem skutecznym, a ponadto wymaga nauczenia się korzystania z niej.

Przykłady te odnoszą się do przeszłości, ale podobne zmiany ciągle następują i powodują, że niewidomi stają się bezradni w sytuacjach, w których nie mieli trudności. Powstają więc ciągle nowe cele rehabilitacyjne.

Ot, chociażby slajdy, które stanowią ułatwienie w odbiorze wykładu czy referatu. W niektórych sytuacjach wykład ogranicza się niemal całkowicie do wyświetlania i omawiania slajdów. Dopóki ich nie wynaleziono, niewidomi mogli swobodnie korzystać z treści wygłaszanych przez wykładowców. Slajdy spowodowały, że odbiór wykładu stał się niemal niemożliwy.

Na dużych pocztach i w niektórych innych placówkach usługowych wprowadzono wydawanie numerków. Wyświetlenie numerku informuje, że nadeszła kolej na załatwienie sprawy, i w którym okienku należy ją załatwiać. Udogodnienie dla osób widzących, a niewidomi... Dawniej niewidomy szedł, stawał w kolejce i dochodził do odpowiedniego okienka, a teraz... Zupełnie sobie nie poradzi. Ale sprawy załatwiać musi. Musi więc znaleźć sposoby na przezwyciężenie tej trudności. Musi znaleźć sposoby na przyciski otwierające drzwi w środkach komunikacji miejskiej, sensoryczne przyciski na domofonach i różnych urządzeniach codziennego użytku i inne wynalazki, które powodują niezaradność i konieczność szukania nowych sposobów postępowania. Podobnie jest z bankomatami, kartami kredytowymi, przyciskami, którymi przechodnie zmieniają światło na przejściach dla pieszych. Można by więcej wymieniać podobnych "udogodnień", chociażby bardzo płaskie klawisze na aparatach telefonicznych albo ułożone w półokręgi, nie mówiąc już o klawiaturach dotykowych telefonów komórkowych. Samo skorzystanie z toalety, wszystko jedno gdzie i jakiej - publicznej, w pociągu czy w czyimś mieszkaniu - nastręcza problemy. Urządzenia spuszczającego wodę trzeba szukać na podłodze, na ścianach, przycisków w dół i w bok, okrągłych, płaskich i jeszcze jakich? To samo z umywalką. Też nie jest łatwo. Człowiek widzący spojrzy i wie, czy ma pociągnąć, czy przycisnąć i w którym miejscu. A niewidomy... Musi poznawać różne rozwiązania, zapamiętywać je i uczyć się posługiwać nimi. Najważniejsze jest jednak to, że kiedy niewidomy opanowuje sposoby ich pokonywania, konstruktorzy już myślą, jaką by tu nowość wprowadzić.

Komputery stały się dla niewidomych niezwykle cennym sprzętem rehabilitacyjnym, stworzyły im niebywałe możliwości. Tu jednak całe sztaby informatyków, elektroników i konstruktorów intensywnie pracują, żeby ciągle je udoskonalać. Każdy nowy program, niemal każda zmiana konstrukcyjna, powoduje konieczność dostosowywania do możliwości osób niewidomych i konieczność opanowywania nowych komend, nowych skrótów klawiszowych, nowych procedur.

Technika i technologia, informatyka i wynalazczość stwarzają niewidomym i słabowidzącym coraz to nowe możliwości i powodują coraz to nowe bariery na ich drodze do samodzielności. Bariery te muszą być pokonywane, bo inaczej koniec z rehabilitacją, koniec z samodzielnością. Czas przynosi ciągle coś nowego i ciągle musimy wytyczać sobie nowe cele rehabilitacyjne.

 

aaa0

12.3. Moje dostosowywanie się do zmian

 

Moje życie, podobnie jak życie tysięcy osób z uszkodzonym wzrokiem, wymagało w przeszłości wytyczania coraz to nowych celów rehabilitacyjnych, które realizowałem przy pomocy PZN-u, spółdzielni niewidomych w Białymstoku, przy pomocy wielu osób na studiach i nie tylko, przy pomocy żony, ale również całkowicie samodzielnie.

Na dobrą sprawę nie przeszedłem zorganizowanego procesu rehabilitacji. Pracę w białostockiej spółdzielni otrzymałem po krótkim szkoleniu przywarsztatowym. Umożliwiło mi to realizowanie wielu celów. Zacząłem od opanowania pisma punktowego. I tu otrzymałem pomoc - kilkanaście godzin uczestnictwa w końcówce długoterminowego kursu zorganizowanego przez białostocki okręg PZN. Pisania na zwykłej maszynie nauczyłem się już całkowicie samodzielnie. W brajlu odwzorowałem klawiaturę, instruktorka w krakowskiej szkole masażu leczniczego pokazała mi podstawowy układ palców na klawiaturze i to wszystko. Lektorka poświęciła kwadrans na podyktowanie mi układu klawiszy, a wymieniona instruktorka 5 minut na ułożenie rąk - reszta to już tylko ćwiczenia bez niczyjej pomocy.

No, jeden z zawodów, czyli masaż leczniczy, opanowałem w instytucji dla niewidomych i to chyba już wszystko, jeżeli nie liczyć pomocy w nabyciu sprzętu rehabilitacyjnego, brajlowskiej tabliczki i rysika, maszyn do pisania - brajlowskiej i zwykłej, magnetofonu, odtwarzacza, komputera, oprogramowania oraz pomocy lektorskiej. Uczestniczyłem też w krótkim kursie posługiwania się komputerem. Natomiast posługiwania się białą laską uczyłem się bez zorganizowanej pomocy. Podobnie z wykonywaniem czynności samoobsługowych, gry w szachy, w brydża i innych drobiazgów.

Tak było w przeszłości i tak jest nadal. Wielokrotnie zmieniałem miejsce zamieszkania, a więc musiałem poznawać drogi w Białymstoku, w Krakowie, w Chorzowie i w Warszawie, a z wyjątkiem Białegostoku, po dwa, trzy razy w różnych dzielnicach pozostałych miast. I to chyba nie koniec. Zawsze może powstać konieczność poznania jakiejś nowej drogi. Zawsze też może powstać jakaś zmiana, która utrudni lub ułatwi orientację w otoczeniu.

Przykładem niechaj będzie ścieżka z ulicy na osiedle, na którym mieszkam. Kiedy tu zamieszkałem, było to nowe osiedle, dobrze zorganizowane i wykończone, ale jego otoczenie już niekoniecznie. Właśnie z ulicy na osiedle prowadziła ścieżka przez wertepy. Najtrudniej było trafić właśnie na tę ścieżkę. Na szczęście zauważyłem, że kilka metrów od ścieżki, tuż przy chodniku, stoi wielkie drzewo. Potem okazało się, że jest to dąb, pomnik przyrody. Na tym dębie była tabliczka z orłem w koronie i napis: "Pomnik przyrody, prawem chroniony". Pomyślałem "świetnie, tego nikt nie ruszy". Któregoś dnia wracałem do domu, szukałem laską dębu, nadsłuchiwałem, starałem się cień zauważyć i nic. Dębu nie było. Okazało się, że w środku spróchniał niemal całkowicie i trzeba było go ściąć, bo stanowił niebezpieczeństwo. Jeżeli więc tego rodzaju obiekt może zniknąć, to co z mniej godnymi znakami rozpoznawczymi?

Podobnie ma się sprawa z różnymi urządzeniami, poczynając od budzika mówiącego przez nawigator do komputera włącznie.

W tym ostatnim przypadku chodzi głównie o oprogramowania. Zacząłem pracować w DOS. Posługiwałem się najpierw takim prościutkim edytorem tekstu o nazwie Ted, potem był to WordStar, a następnie Qr-TEKST. Potem przyszły Windowsy różnej rasy i maści do Windows 7 włącznie, internet i Word. Każdy z tych programów wymaga opanowania nowych procedur, nowych komend i skrótów klawiszowych. Obecnie udało mi się jako tako opanować Windows 7 i poznaję skróty klawiszowe bbb Jas 14.

W tym miejscu, chcę z całą mocą podkreślić, że koledzy, którzy są znacznie mądrzejsi ode mnie w tej dziedzinie, nie odmawiają pomocy. Bez nich zginąłbym z kretesem. Piszę o tym, bo jest to niezmiernie ważne. Bez własnego zaangażowania, bez wysiłku, ale też i bez pomocy kolegów, utknąłbym w miejscu i wiele zrobić bym nie potrafił.

Jak widzimy, w rehabilitacji nie ma przerw. Ciągle musi trwać samorehabilitacja, wymiana doświadczeń i wzajemna pomoc. Ciągle muszą być wytyczane nowe cele i muszą być one osiągane.

 

13. Negatywne cele realizowane w ciągu całego życia

 

Niepełnosprawność, zwłaszcza uważana za bardzo ciężką "ślepota jest najgorszym kalectwem" budzi pokusę wykorzystywanie jej do poprawy warunków swojego życia. Ślepota od wieków była wykorzystywana przez żebraków, przy czym nie zawsze byli to niewidomi. Obecnie również na naszych ulicach, na dworcach, pod kościołami spotykamy niewidomych żebraków.

W większości przypadków są to z pewnością ludzie biedni, którzy inaczej "zarabiać" nie potrafią. Są jednak i tacy, którzy uważają, że ślepota po pierwsze upoważnia ich do takiego "zarobkowania", a po drugie wywołuje litość i wpływa na wysokość oraz częstotliwość datków.

bvZ pewnością nie będę nikomu radził, żeby wytyczył sobie podobny cel życiowy. Z resztą żebractwo wśród niewidomych nie jest bardzo popularne, nie jest wielkim problemem.

Piszę tu o żebractwie w sęsie dosłownym, o wyciąganie ręki w miejscach uczęszczanych po datki. Jest inny rodzaj żebractwa, mniej widoczny, ale również niezbyt czysty moralnie. Mam tu na myśli wszelkiego rodzaju wykorzystywanie niepełnosprawności do uzyskiwania różnego rodzaju pomocy materialnej, a także w wykorzystywaniu innych ludzi do praktycznej pomocy przy wykonywaniu czynności, które niewidomy może sam wykonywać.

Jest to zagadnienie natury delikatnej i trudno jednoznacznie kwalifikować każdy przypadek jako naciąganie, wykorzystywanie, nadużywanie. W wielu przypadkach niewidomi są rzeczywiście niezaradni, niesamodzielni, którzy niemal nic nie potrafią. Osoby takie muszą zawsze i wszędzie korzystać z różnorodnej pomocy. Są jednak osoby, które są aż nazbyt zaradne w wykorzystywaniu wszelkich istniejących możliwości, przy maksymalnym uwypuklaniu swoich potrzeb i braku innych możliwości. Są niewidomi o mocno rozwiniętych postawach roszczeniowych, którzy uważają, że z powodu niepełnosprawności niemal wszystko im się należy.

Są też osoby, które korzystają z tego, co daje im społeczeństwo i są z tego zadowoleni. Nie zgłaszają pretensji, nie wzbudzają litości, ale korzystają z tego, co jest dostępne. Trudno jest mieć do nich o to pretensję.

Jeżeli jednak niewidomi, czy inne osoby niepełnosprawne, głośno wołają: "To się mi należy", sprawa nie jest tak prosta. A w ogóle, co to znaczy, że się nam należy?

Napisałem artykuł pt. "Co się nam należy", który został opublikowany na łamach "Pochodni" w lipcu 1994 r. Poniżej zamieszczam ten artykuł, gdyż uważam, że fakty i poglądy w nim zawarte są aktualne i chyba długo takie pozostaną.

 

To się nam należy

Stanisław Kotowski

 

Wciąż jeszcze zdarza się, i to wcale nie tak rzadko, że niewidomi mówią: "To się nam należy!" "Co to znaczy nie da się? Trzeba stanowczo domagać się i nie ustąpić.To musi być załatwione".

 Niewidomy woła z oburzeniem: "Co wy w tym Zarządzie Głównym robicie? Już dawno powinien być załatwiony kompensacyjny blindengelt! To żaden przywilej,to się nam należy! Przecież dążymy do Europy". Na uwagę,że w państwie jest wiele nie zaspokojonych potrzeb,padła odpowiedź: "Co mnie państwo obchodzi? To się nam należy!"

 No właśnie,warto by wiedzieć,co się nam rzeczywiście należy?

 Pewien senator starożytnego Rzymu zgłosił projekt ustawy,na mocy której właściciele niewolników mieli być zobowiązani do zapewnienia kawałka chleba dziennie i garści cebuli raz na tydzień swoim niezdolnym już do pracy "zwierzętom roboczym" w ludzkiej postaci.Gdyby projekt ten został uchwalony,byłby to początek zaopatrzenia emerytalnego.Emerytury należałyby się starym pracownikom.Ale tak się nie stało.Senator ten został wyśmiany,a jego projekt odrzucony: "Taka rozrzutność,zbędne wydatki? Czysta głupota!"

 Niektórzy filozofowie starożytnej Grecji uważali,że nie jest niczym złym posiekanie niewolnika na drobno i nakarmienie nim ryb w stawie.Co się tym niewolnikom należało? A filozofowie ci,mimo tak antyhumanitarnych poglądów,wnieśli olbrzymi wkład w rozwój myśli ludzkiej.

 W późniejszych wiekach ludziom starym,inwalidom i niebieskim ptakom należała się jałmużna.Dawali ją chętnie grzesznicy,bo zmazywała ona grzechy.A więc coś się należało.

 Koniowi Napoleona,na którym jeździł w czasie jakiejś tam bitwy,należał się najlepszy owies i ciepła wygodna stajnia.Tłumy waliły,aby zobaczyć tego konia.A pod stajnią siedział żołnierz,który utracił nogę w tej bitwie i żebrał.Co się jemu należało.

Pod koniec XVIII wieku pojawiły się pierwsze prawne gwarancje pomocy socjalnej. "Deklaracja praw i obowiązków obywatela", uchwalona przez władze rewolucyjnej Francji, stworzyła ideowe podstawy takich gwarancji. Żelazny Kanclerz pruski Bismarck wprowadził system zaopatrzenia emerytalnego. Od tej pory w Niemczech zaczęło coś się ludziom należeć i uprawnienia te ulegają stałemu rozszerzaniu. I dobrze, i tak ma być.

 Jeszcze na początku bieżącego stulecia staremu Eskimosowi należało się, żeby jego rodzony syn wywiózł go łodzią na morze i utopił. To było jego prawo, wynikające z konieczności życiowej i uświęcone tradycją.

Ale co nam się należy? Czego powinniśmy się domagać, o co walczyć, jakie stosować metody tej walki?

 Najogólniej biorąc, to co należy się niewidomym czy innym osobom niepełnosprawnym, zależy od dwóch czynników - od poziomu rozumienia ich potrzeb przez decydentów, rządy i parlamenty oraz od możliwości ekonomicznych państwa. Żaden z tych czynników nie wystarczy do zapewnienia odpowiedniej pomocy osobom niepełnosprawnym. Decydentów starożytnego Rzymu stać było na ten kawałek chleba i garść cebuli dla starych niewolników, zabrakło jednak zrozumienia. Ich świadomość, według obecnych norm, była wypaczona, dlatego starym niewolnikom w ich mniemaniu nic się nie należało.

 Niestety, nawet najwyższy i najbardziej przychylny osobom niepełnosprawnym poziom świadomości decydentów nie wystarczy. Co bowiem mogą zapewnić swoim inwalidom władze Bośni, Afganistanu, Kambodży czy Bangladeszu? Na pewno niewiele, chociażby najbardziej tego chciały. Najgorzej jest jednak, gdy wystąpią jednocześnie braki w obydwu dziedzinach - w świadomości decydentów i ekonomii. Wówczas z całą pewnością nic nie da się zrobić. Jeżeli jednak choć jeden z tych czynników jest dla inwalidów korzystny, coś niecoś uzyskać można. Gdy obydwa są korzystne - lepiej być nie może.

 Nie wiem, jak jest z poziomem świadomości i postaw naszych decydentów w stosunku do osób niepełnosprawnych, wiem natomiast, że z naszą ekonomią nie jest dobrze. Ta sytuacja na pewno nie ułatwia uzyskania jakichkolwiek uprawnień. Nie możemy nie liczyć się z możliwościami naszego państwa. Z punktu widzenia władz państwowych ranga różnych potrzeb nie musi odpowiadać naszym chęciom. My też, gdybyśmy decydowali, musielibyśmy liczyć się z możliwościami i z hierarchią potrzeb, takich jak ochrona zdrowia, oświata, obronność, zapewnienie bezpieczeństwa wewnętrznego, kultura i wiele innych pilnych spraw. To wszystko nie może nam być obojętne, przecież także jesteśmy obywatelami kraju.

 Władze Związku nie powinny jednak zaniedbywać starań o zaspokojenie najważniejszych potrzeb niewidomych, gdyż jest to ich obowiązkiem. Powinny jednak czynić to z umiarem, wyczuciem i zrozumieniem możliwości państwa. Jeżeli będą postępowały inaczej, wszyscy możemy więcej stracić niż zyskać. Nie mamy możliwości wpływania na poprawę kondycji ekonomicznej kraju, możemy jednak i powinniśmy jako organizacja wpływać na stan świadomości władz państwowych, parlamentarzystów i członków rządu. Trzeba to jednak robić z umiarem, jeżeli chcemy, aby rezultaty tych starań były pozytywne.

 To jednak nie wystarczy. Konieczne są również oddziaływania na szeroko rozumianą opinię publiczną, ale nie jest to jedynie zadanie dla władz Związku. Wszyscy musimy się starać, aby opinia o nas była dobra, aby ludzie wiedzieli o nas to, co powinni wiedzieć. Bez wątpienia niewidomi pijacy, żebracy i roszczeniowcy kształtują opinię publiczną, tylko czy ich działalność jest korzystna dla ogółu niewidomych? Czy ułatwia zrozumienie ich potrzeb i załatwienie czegokolwiek? Podobnie w sposób niekorzystny kształtują opinię o niewidomych "widzący' niewidomi. Ich walka, prowadzona w imieniu niewidomych, jest dla nas szkodliwa, szkodliwe jest samo ich istnienie pod wspólną nazwą "niewidomi".

Ludzie słabowidzący również mają duże potrzeby, mają je też "pseudoniewidomi". Czy jednak ich potrzeby można porównać z potrzebami osób nic nie widzących? Czy o zaspokojenie tych potrzeb władze Związku mają zabiegać na równi z zaspokojeniem potrzeb całkowicie niewidomych? Czy rozszerzanie frontu ułatwia nam uzyskanie najpotrzebniejszych nawet uprawnień?

 To są również argumenty przemawiające za ograniczeniem

naszych żądań, dążeń i starań.

 

Artykuł ten napisałem pod koniec ubiegłego stulecia. Jak jednak wspomniałem, zachował on aktualność i długo jeszcze ją zachowa. Zwracam w nim uwagę na postawy roszczeniowe i szkodliwość takich postaw. Teraz z całą mocą chcę podkreślić, że powinniśmy sobie wyznaczać cele pozytywne, a nie negatywne. Cele negatywne wyrażające się w postawach roszczeniowych, mogą nawet przynosić okresowe, a nawet długotrwałe korzyści, ale negatywne skutki jakie powodują, moim zdaniem, wielokrotnie przewyższają korzyści. Te negatywne skutki występują w swerze psychicznej i społecznej. Zatrata poczucia własnej wartości i godności nie służy dobremu samopoczuciu, dobremu mniemaniu o sobie, zadowoleniu z życia. Postawy roszczeniowe nie przyspażają pozytywnych ocen w otoczeniu, utrudniają kontakty społeczne.Nie są więc korzystne z punktu widzenia rehabilitacji.