Biografia  prasowa  

 

Czesław Czekalski  

 Działacz społeczny i kierownik  biura okręgu  PZN w Krakowie

 

  PZN   

 

Stanowili jedną istotę Józef Szczurek   

W drugiej połowie lat pięćdziesiątych i w latach sześćdziesiątych kierownikiem biura i członkiem władz krakowskiego okręgu PZN był słabowidzący działacz, ofiarny społecznik - Czesław Czekalski. Cieszył się wielkim uznaniem niewidomych, a także władz miasta. Na ten temat Zofia Kanik, biorąc udział w konkursie "Głosu Kobiety", napisała interesującą pracę (pierwsza nagroda konkursu), którą, mam nadzieję, w niedługim czasie uda się opublikować. W późniejszym okresie Czesław Czekalski pracował zawodowo w innych jeszcze instytucjach, ale działalnością społeczną przez długi  czas był związany z niewidomymi na terenie Krakowa. Teraz, będąc już w podeszłym wieku, sporo choruje, jednak problematyką ludzi pozbawionych wzroku interesuje się jak dawniej.  

W drugiej połowie lat trzydziestych Czesław Czekalski należał do Polskiego Towarzystwa Kultury i Oświaty Robotniczej  

 "Pochodnia" w Poznaniu i tu rozwijał aktywną działalność. W kręgach tego stowarzyszenia powstał potem Polski Związek Wolności. Czekalski należał do jego czynnych organizatorów. W tym charakterze został wezwany do pracy w Warszawie. Już na samym początku okupacji, PZW rozpoczął pracę konspiracyjną. W lipcu 1940 roku Niemcy wpadli na trop Polskiego Związku Wolności, Czesław Czekalski musiał opuścić stolicę. Wyjechał najpierw do Nowego Sącza, a potem do Rzeszowa. Tutaj także włączył się aktywnie w pracę konspiracyjną. Organizował terenowe komórki AK. W 1943 roku otrzymał rozkaz wykonania wyroku śmierci na szpiclu, który dostarczał Niemcom informacji o polskim podziemiu. W lipcu 1944 roku, w czasie ostatnich przygotowań do powstania warszawskiego znowu został wezwany do Warszawy. Uczestnicząc jako żołnierz w akcji zbrojnej, na początku sierpnia został ciężko ranny (postrzał w brzuch). Dzięki operacji wykonanej w warunkach polowych przez wybitnego chirurga, udało się uratować nie tylko życie, ale i zdrowie.  

 W 1948 roku za swą działalność w powojennym podziemiu został aresztowany przez władze PRL i prawie 6 lat spędził w więzieniu. Jego wniosek o rewizję wyroku jest w trakcie rozpatrywania. W działalności Polskiego Związku Wolności, a następnie o organizowaniu AK i udziale w powstaniu warszawskim Czesław Czekalski napisał w latach osiemdziesiątych książkę, która miała być wydana przez PAX, jednak z braku pieniędzy w 1992 roku z przedsięwzięcia tego wydawnictwo się wycofało. Wielka szkoda, gdyż teraz, w okresie przygotowań do 50_lecia powstania warszawskiego książka byłaby bardzo na czasie. Może jednak uda się wydrukować przy pomocy sponsorów.  

Niedawno umówiłem się na spotkanie z panem Czekalskim. Opowiadał bardzo interesująco o czasach, które choć stają się historią, nadal są żywe w naszej pamięci i mają przemożny wpływ na naszą polityczną i społeczną współczesność. Rozmawialiśmy o okupacyjnych zmaganiach Polaków, ale także o wielu innych sprawach, między innymi o życiu i zasługach kpt. Jana Silhana. Trzeba wiedzieć, że Czesław Czekalski należał do grona najbliższych przyjaciół tego, jakże zasłużonego dla niewidomych, człowieka. A więc nieco jego wspomnień i refleksji o kapitanie Janie Silhanie i wiernej towarzyszce jego życia, pani Margit.  

Poznałem ich na początku lat pięćdziesiątych. W tym okresie w Polskim Związku Niewidomych w Krakowie działo się wiele, powstawała szkoła masażu dla niewidomych i szkoła muzyczna dla dzieci. Silhan był aktywny w tworzeniu nowych placówek. Organizował rozmaite spotkania. Przyszedłem na jedno z nich. I tak poznaliśmy się, a wkrótce i zaprzyjaźnili.Byłem częstym gościem w domu państwa Silhanów. Wtedy Polski Związek Niewidomych działał z wielkim rozmachem, ale preferował najczęściej rozwiązania ogólne. Koncepcję tę reprezentował Władysław Poleski. Natomiast Silhan dostrzegał przede wszystkim jednostkę, pojedyńczego człowieka, często zagubionego, załamanego, nie umiejącego sobie poradzić. Nie chcę przez to powiedzieć, że ogólne rozwiązania organizacyjne i merytoryczne nie były potrzebne, chcę natomiast podkreślić, iż Jan Silhan dostrzegając w masie pojedynczego człowieka i oddając mu swoje serce i doświadczenia stawał się dla wielu ludzi kimś bardzo bliskim, wręcz nieodzownym. Potrafił ich szybko odnajdywać - na łóżkach szpitalnych, w domach opieki, w szkolnych internatach i nieść pomoc, kiedy była najbardziej potrzebna. A zatem ta jego działalność stawała się uzupełnieniem rozwiązań ogólnych. Silhan i Poleski - dwaj najwybitniejsi działacze krakowskiego środowiska niewidomych w tamtym okresie, choć działali inaczej, do tego samego zmierzali celu. U Jana Silhana bardzo ceniłem jego postawę społeczną nacechowaną niesłychaną wrażliwością, kulturą i obiektywizmem. U niego nigdy nie było skrajności, dzięki czemu łatwiej osiągał kompromis w sytuacjach trudnych. Potrafił skutecznie łagodzić konflikty. Poglądy polityczno-społeczne Silhana mieściłyby się w określeniu demokratyczna lewica. Nie był jednak nigdy komunistą, jak mu to usiłują imputować niektórzy ludzie. Oczywiście mijają się z prawdą wyrządzając przy okazji krzywdę człowiekowi nie mogącemu już zaprzeczyć. Silhan był człowiekiem wierzącym, chodził do kościoła, można go jednak określić, jako katolika nie praktykującego, przed śmiercią powiedział, abym nie zapomniał włożyć mu do rąk w trumnie krzyżyka, który dostał w Austrii. To chyba także jest jakimś świadectwem jego stosunku do wiary. Silhan był przekonany i często dawał temu wyraz, że w każdych okolicznościach można służyć drugiemu człowiekowi, zrobić dla niego coś dobrego i tej idei podporządkował całe swoje życie. W czerwcu 1971 r. odwiedziłem go w szpitalu. Powiedział - "Jestem ciężko chory i liczę się z tym, że już niedługo mnie nie będzie, muszę Margit zostawić samą. Proszę, pamiętajcie o niej, pomóżcie jej". Po jego śmierci starałem się dotrzymać danego słowa. Często chodziłem do pani Margit - wtedy miała już 86 lat - organizowałem jej codzienną pomoc domową. W niedzielę chodziliśmy razem do kościoła. Margit Silhan zmarłą w 1978 roku, siedem lat po swoim mężu. W latach samotności często mówiła, że chce się z nim jak najszybciej spotkać, pojednać. Było to małżeństwo wyjątkowe, oboje stanowili jakby jedną istotę, byli zawsze razem. Razem podejmowali wszelkie wysiłki, pracowali, pomagali, jedno bez drugiego nie mogłoby istnieć. Dotychczas, przez dwadzieścia kilka lat, w każdą rocznicę śmierci Jana Silhana organizowałem krótkie spotkania nad jego grobem. Przychodzili niewidomi ze swymi znajomymi i członkami rodzin, u których pamięć Margit i Jana Silhanów była żywa. Grób pokrywał się zielenią i kwiatami. Dotychczas co roku też w czerwcu i na początku listopada w kościele Franciszkanów odbywała się msza św. za dusze Margit i Jana. Była to też okazja aby przypomnieć uczestnikom nabożeństwa te dwie szlachetne postacie.Dużo pomagała mi pani Nika Klocek. Często przychodziła na cmentarz, starała się, aby grób Margit i Ja na Silhanów był zawsze czysty i zadbany. Ona też za życia pani Margit pomagała jej bezinteresownie w wielu codziennych sprawach. Od dwu lat choruję. Nie wychodzę z domu. O grób na Cmentarzu Rakowickim troszczą się teraz także moje dzieci i wnuki. Często kładą tam świeże stroiki. Szkoda, że Związek nie pamięta o swych zasłużonych działaczach, którzy już odeszli. Margit i Jan Silhanowie to byli szlachetni i wspaniali ludzie. Chciałoby się, aby ich postawa, ich życie stawało się wzorem i przykładem do naśladowania dla innych.   

   Pochodnia  lipiec 1994  

 

     Ocalić od zapomnienia  

Zofia Kanik  

Mądrość, rozwaga, sprawiedliwość  

(Pierwsza nagroda w konkursie "Głosu Kobiety")  

Pracę społeczną zaczynałam wcześnie, bo już w szkole podstawowej w miejscu urodzenia, potem w zakładzie w Laskach, a następnie w  Krakowskiej Spółdzielni Niewidomych, gdzie podjęłam pierwszą pracę. Działalność społeczną w PZN rozpoczęłam w 1957 roku na stanowisku przewodniczącej grupy, a później koła dwóch powiatów. W miarę przybywania członków koło powiększało się i podzielone zostało na dwie odrębne jednostki terenowe. W jednej z nich pełniłam funkcję przewodniczącej przez 30 lat bez przerwy. W tamtych czasach praca nie była łatwa, bo trudno było o aktyw społeczny. Był to nieprzetarty szlak, trudny do przebycia. Ponieważ byłam bardzo młoda, władze traktowały mnie początkowo nieufnie. Trzeba było odwagi, sił i samozaparcia, by przekonać ludzi do siebie, zdobyć ich zaufanie. Moja praca byłaby niemożliwa bez pomocy ówczesnego kierownika krakowskiego okręgu - Czesława Czekalskiego. Zachowałam go w trwałej pamięci, gdyż jest tego godny. Obecnie jest na emeryturze, ma 83 lata i mieszka w Krakowie. Był żołnierzem A$k, więzionym i później zrehabilitowanym. Jego życie było trudne, pełne zaskakujących niespodzianek, zarobki niskie, a na utrzymaniu miał chorą żonę i troje dzieci. Obecnie jest wdowcem. Jako kierownik okręgu dał się poznać z najlepszej strony, zwłaszcza wśród działaczy terenowych. Jest szlachetnym człowiekiem.  

Jako przełożony, był wymagający i zdyscyplinowany. Ceniliśmy jego  mądrość, rozwagę, sprawiedliwość, dobroć i obiektywizm. Mimo, że był delikatny, za zło potrafił karać, a za dobrą pracę nagradzać, w miarę posiadanych środków. W owych czasach nie było ich wiele. Potrafił pozyskiwać niewidomych do działalności społecznej, a gdy ich zdobył - szanował, cenił i pomagał jak potrafił. Był dostępny dla każdego, nie szczędził dla nikogo rady i pomocy w rozwiązywaniu trudnych problemów, a było ich niemało. Jeżeli była taka potrzeba, osobiście przyjeżdżał do koła i z przewodniczącym udawał się do urzędu, w którym należało załatwić sprawę. Zawsze bronił przewodniczących kół przed atakami powiatu, miast i gmin.  

Byliśmy wtedy młodzi i niedoświadczeni, a powierzano nam poważne sprawy - los ludzi niewidomych, którzy nie mieli środków do życia, byli na utrzymaniu rodziny. Popełnialiśmy błędy, więc wsparcie okręgu było szczególnie cenne. Mogliśmy zawsze na nie liczyć ze strony pana Czekalskiego. Oto kilka przykładów.  

Kiedy poszłam zaprosić przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej na zebranie koła, ten wyrwał mi z ręki zaproszenie, mówiąc: "Co mnie obchodzą ślepi, mam ważniejsze sprawy", po czym kazał mi wyjść z gabinetu. Po tym incydencie wniosłam skargę do Komitetu Powiatowego Partii, ale tam go usprawiedliwili, twierdząc że musiał być zdenerwowany. O sprawie zawiadomiłam okręg. Przyjechał pan Czekalski. Jaka była jego rozmowa, do dziś nie wiem, jednak po tej interwencji przeproszono mnie za afront.  

Gdy starałam się o mieszkanie dla bezdomnej niewidomej, przyznano jej pokój przejściowy bez okna. Urzędnik z "mieszkaniówki" powiedział: "Po co niewidomej okno?" Nie przyjęłam takiego mieszkania, powiedziałam kilka ostrych słów, znów były przykrości. Po przyjeździe pana Czekalskiego wszystko wróciło do normy. Takich spraw było wiele, nie tylko w moim kole.  

Pan Czesław był pracowity i dokładny, nie tolerował bałaganu. Wymagał wiele od siebie i innych. Starał się, by niewidomi w województwie krakowskim mieli odpowiednią pozycję. Dzięki jego pomocy niewidomy z Zakopanego i ja zostaliśmy radnymi. Pełniłam tę społeczną funkcję przez 32 lata, mimo że nie byłam układna i milcząca. Funkcja radnej pomagała w pracy koła. Miałam dostęp do władz wszystkich szczebli, mogłam więc wiele zrobić dla niewidomych. Zostałam też wybrana do władz okręgu, pełniąc różne funkcje. Zdobyłam tam doświadczenie i wiedzę o ludziach żądnych władzy. Zobaczyłam, jak można się pozbywać oddanych sprawie ludzi. Tak postąpiono też z panem Czekalskim, bo nie ulegał panującym zwyczajom. Broniliśmy go, ale nic z tego nie wyszło. Wyciągnięto przeciwko niemu sprawy polityczne z przeszłości. Nie szukał jednak zemsty na tych, którzy mu szkodzili, pozbawili pracy i środków do życia.  

Pan Czekalski umiał rekomendować niewidomych, wiedział, co kto potrafi. Dzięki jego inicjatywie aktywni niewidomi trafiali do władz centralnych PZN. Do nich należałam i ja, przetrwałam trzy kadencje. Była to dla mnie dobra szkoła życia.  

Miałam wielu kierowników w krakowskim okręgu, ale żaden nie utkwił mi w pamięci tak jak pan Czekalski. Dziś wszystko zwala się na trudne czasy, jakby tamte były łatwe. Moim zdaniem obecni działacze za mało walczą o poprawę życia niewidomych. Boją się narazić władzy, mimo że jest demokracja i wolność słowa. Przekonałam się o tym, biorąc udział w naradach. Można było mówić na nich o trudnej sytuacji niewidomych, o  sposobie ich zatrudnienia, ale mówiono tylko o sporcie i kulturze. To też jest ważna dziedzina życia niewidomych, ale z niej korzysta niewielka grupa. Większość żyje w bardzo trudnych warunkach. Niektórzy mówią, że historia powtarza się. To prawda, bo kiedy zaczynałam pracę w Związku, niewidomi żebrali pod kościołem, na targu, nie mieli zapomóg ani pracy. W jaki sposób zdobywało się miejsca pracy dla niewidomych w zakładach dla widzących wiedzą tylko ci, którzy te czasy pamiętają. Jest ich zaledwie garstka. Jeżeli udało się zatrudnić niewidomego, to był on otaczany  opieką przez okręg. Pan Czekalski często odwiedzał takie zakłady pracy, przez co podnosił prestiż naszej organizacji. Teraz nie ma tego zwyczaju, a zakłady przemysłowe nie chcą przyjmować niewidomych. Nie ma kto chodzić do zakładów i wyszukiwać stanowisk pracy, na których mogliby pracować niewidomi. Gdy działałam społecznie, odbywało się to następująco: przyjeżdżał pracownik Wojewódzkiej Rady Narodowej odpowiedzialny za zatrudnienie inwalidów, kierownik okręgu, który zabierał przewodniczącego koła. Szliśmy do wybranego zakładu. Niewidomego stawiano przy stanowisku pracy, a on demonstrował, jakie czynności potrafi wykonać. W moim kole zatrudniono w ten sposób 12 osób. Był to sukces.  

Czy dziś są tacy kierownicy? Wątpię. Pan Czekalski nie szukał zaszczytu, pochwały, nie zabiegał o względy. Nie chciał zajmować wysokich stanowisk w naszej organizacji. Wystarczyło mu kierowanie okręgiem. Chciał pomagać niewidomym najlepiej jak potrafił. Obecni kierownicy chętnie zajmują stanowiska we władzach centralnych, kierują komisjami. Nie zostaje im czasu na kontaktu z terenem. Nie dba się o to, by w kołach pracowali ludzie  znający problematykę i specyfikę niewidomych. Toleruje się tych, którzy nie mają predyspozycji do pracy społecznej i przynoszą szkodę organizacji. Źle jest, gdy zarząd koła nie zna pisma brajla, a niestety tak jest nie tylko w kołach, ale i w okręgach. Winę za sten stan rzeczy ponoszą władze naszej organizacji.  

Kilka lat temu odwiedziłam dawnego szefa. Cieszył się, że o nim pamiętam, ale ubolewał nad losem niewidomych. Powiedział znamienne słowa, że sytuacja niewidomych wróciła do czasów powojennych. Nasza tragedia spędza mu sen z oczu.  

Rozczuliło mnie to, że w tym wieku i w tym stanie zdrowia troszczy się o innych, martwi naszymi trudnościami. Zapytałam, czy odwiedzają go działacze okręgu krakowskiego. Odpowiedział: "Kto teraz pamięta o starym, schorowanym dziadzie? Teraz każdy dba o swoje sprawy". Zrobiło mi się przykro, ale muszę się z nim zgodzić. Wiele osób pisało,  także na łamach "Pochodni", o tym, aby obecne władze Związku pamiętały o tych, którzy oddali zdrowie, siły, młodość dla dobra niewidomych. Ja też kiedyś zaproponowałam, aby władze  Związku zorganizowały spotkanie z tymi, którzy z powodu wieku i stanu zdrowia zmuszeni byli się wycofać z działalności społecznej i zawodowej. Nie podjęto jednak tej inicjatywy. Czy wynika to z braku pieniędzy? Wątpię, bowiem na inne cele nie żałuje się funduszy. Takie spotkanie wzbgaciłoby historię naszej organizacji. Obecni działacze zapominają o tym, że przyjdzie czas, kiedy i oni znajdą się na marginesie życia społecznego. Będzie im przykro, że nie pamiętają o nich ci, dla których poświęcili dziesiątki lat życia. Takich starszych działaczy, jeszcze żyjących, o których trzeba pamiętać, jest coraz mniej.  

Pan Czesław Czekalski jest dla mnie wzorem zaangażowania w sprawy środowiska. Chylę czoła przed takimi ludźmi i pragnę, by pamięć o nich była przekazywana młodszemu   

   pokoleniu.  

Pochodnia październik  1994  

 

 Przyjaciel i nauczyciel   

                                 Antoni Szczuciński  

Może poprzez wydanie wspomnień Czesława Czekalskiego ocalimy pamięć o nim?  

    

 Czytając książkę Michała Kaziowa pt. “A jednak w pamięci”, będącą biografią kapitana Jana Silhana, w jej końcowej części natknąłem się na zdanie: “Wiadomość o umieszczeniu Jana Silhana w szpitalu potwierdza także wieloletni przyjaciel Silchanów Czesław Czekalski.”. Miałem zaszczyt i honor znać ich obydwu.      

Kolega Czesław Czekalski - powstaniec warszawski (ps. Jarzębiak, Jacek i Bankier, walczył w odziale por. Jury, ranny w ósmym dniu Powstania, przeżył dzięki operacji wykonanej przez jednego z wybitnych profesorów medycyny), oficer do spraw specjalnych Kedywu (w połowie roku 1943 organizował na terenie Rzeszowa Okręg AK) urodził się 16 czerwca 1912 r. w Poznaniu a zmarł w lutym 1995 r. w Krakowie.    

Po wojnie, jak wielu jemu podobnych, odsiedział “swoje” za wojenne zasługi i został zwolniony z więzienia dopiero w czasie “odwilży”. Ponieważ w 1954 r. zachorował na zapalenie siatkówki skutkujące ograniczeniem wzroku w 90 proc., wstąpił do Polskiego Związku Niewidomych, a raczej przystąpił do budowania powojennych zrębów tej organizacji. Swą działalność zaczął w 1955 r. jako bibliotekarz. W celu umożliwienia niewidomym dostępu do prasy zorganizował grupę lektorów czytających  co ciekawsze artykuły i nagrywających je na taśmę magnetofonową, którą chętni mogli sobie skopiować. Oczywiście, to wszystko odbywało się metodą chałupniczą. W czerwcu 1956 r. Czekalski objął funkcję kierownika Oddziału PZN w Krakowie. Najważniejszym, a zarazem najtrudniejszym zadaniem w owym czasie było tworzenie kół terenowych. Należy mieć świadomość, że wtedy nie tylko nie było dobrej łączności czy komunikacji, ale także nie było chętnych do społecznej pracy. Najpierw trzeba było więc ich znaleźć, a potem pomóc im organizować koła, nauczyć przełamywania trudności w kontaktach z władzami, pokazywać przykłady samodzielnego życia niewidomych. Ważnym atutem w “zdobywaniu terenu” było tworzenie miejsc pracy. Nic więc dziwnego, że w tym czasie powstała Krakowska Spółdzielnia Niewidomych, Szkoła  Muzycznadla Dzieci Niewidomych oraz Szkoła Masażu, będąca przedmiotem szczególnej troski jej pierwszej dyrektorki - Marii Urban, jak również  kpt. Jana Silhana i kierownika Czekalskiego. Przy krakowskim Oddziale PZN powstały w tym czasie sekcje: esperantystów, młodzieży uczącej się oraz masażystów.  

                   Jakim był człowiekiem?   

Obszerną relację na temat współpracy z kol. Czekalskim przekazała w swojej pracy konkursowej ("Pochodnia", październik 1994 r.) śp. Zofia Kanik, długoletnia przewodnicząca Koła w Żywcu:   

- Jako kierownik okręgu dał się poznać z najlepszej strony, zwłaszcza wśród działaczy terenowych. Jest szlachetnym człowiekiem. Jako przełożony, był wymagający i zdyscyplinowany. Ceniliśmy jego  mądrość, rozwagę, sprawiedliwość, dobroć i obiektywizm. Mimo, że był delikatny, za zło potrafił karać, a za dobrą pracę nagradzać. Potrafił pozyskiwać niewidomych do działalności społecznej, a gdy ich zdobył - szanował, cenił i pomagał jak potrafił. Był dostępny dla każdego, nie szczędził dla nikogo rady i pomocy w rozwiązywaniu trudnych problemów, a było ich niemało. Jeżeli była taka potrzeba, osobiście przyjeżdżał do koła i z przewodniczącym udawał się do urzędu, w którym należało załatwić sprawę.      

  Kiedyś, służąc za przewodnika niewidomemu koledze ze studiów,  odprowadzałem go pod siedzibę oddziału krakowskiego przy ul. Sławkowskiej. Ten zauważył moje częste potknięcia. - O, widzę, że ty również masz jakieś problemy ze wzrokiem. Pewnie też tu trafisz!   

I stało się, spełniła się czarna wróżba. Po trzech latach od tej rozmowy, we wrześniu 1965 r. odwiedziłem lokal Oddziału. W ręce trzymałem wynik badania klinicznego mojego wzroku, określający jego stan jako zły. Miałem wówczas 20 lat i czułem, że świat zawalił mi się na głowę - musiałem   rozstać się z Uniwersytetem Jagiellońskim. Miłe panie w sekretariacie Oddziału  rozłożyły bezradnie ręce informując  mnie, że w Szkole Masażu właśnie trwają egzaminy, lecz , jeśli chcę, mogę poszukać pracy w Spółdzielni Niewidomych. Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z kolegą Czesławem Czekalskim. Po wysłuchaniu mojej historii wręczył mi paczuszkę, prosząc o przekazanie jej pani dyrektor Szkoły Masażu i proponując, bym  przy okazji spróbował  nawiązać z nią rozmowę na temat egzaminu wstępnego. Udało się i zostałem słuchaczem ostatniego rocznego kursu masażu leczniczego. W tym czasie uczestniczyłem również w spotkaniach sekcji masażu. Tam też miałem możliwość poznania owianego legendą kapitana Jana Silhana oraz jego małżonki.   

Jako młody adept Szkoły Masażu byłem wówczas daleko od spraw związkowych, a już z pewnością od tych związanych z biurem. Dopiero w 1971 r. (jako student Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego) na Zjeździe Delegatów Okręgu Krakowskiego zostałem wybrany do okręgowej komisji rewizyjnej. Jej przewodniczącym wybrano Czesława Czekalskiego. Wspólnie odwiedzaliśmy  ogniwa terenowe. Były to przeważnie interwencje związane ze skargami na zarządy kół. Przed każdym wyjazdem musiałem szczegółowo zapoznać się z problemem, który mieliśmy jako członkowie Komisji rozwiązać. Dzięki znakomitym zdolnościom mediacyjnym pana Czekalskiego nawet najtrudniejsze sprawy udawało  nam się rozwikłać. Ponieważ do naszych zadań należała również kontrola biura Okręgu, szybko zorientowałem się na czym polegała praca w terenie, a na czym biurokracja. Tak zastał mnie rok 1975, kiedy to zdecydowałem się na wyjazd do Bielska-Białej w celu zorganizowania i poprowadzenia biura Okręgu utworzonego w nowym województwie. Trzeba było pożegnać się z Krakowem i okręgową komisją rewizyjną, a nade wszystko z jej przewodniczącym. Nie było to łatwe rozstanie, bowiem sporo nauczyłem się od tego człowieka. Przede wszystkim poznałem różnicę w funkcjonowaniu takich ogniw jak koło terenowe i okręg, a właśnie ta wiedza była mi niezbędna w nowej pracy.   

- Miałem co do kolegi inne plany - powiedział mi na pożegnanie Czekalski, życząc wytrwałości i sukcesów. Ostatni raz spotkałem się z nim na początku lat osiemdziesiątych, podczas  jubileuszu koła terenowego w Wadowicach. To właśnie w tym kole byliśmy razem na kontroli dziesięć lat wcześniej.     

               Ostatnia wola kapitana  

 

 Wśród wielu ról życiowych i społecznych, które przyszło panu Czesławowi wypełniać, jedna była bardzo szczególna. Jako przyjaciel domu miał po śmierci Jana Silhana zatroszczyć się o jego żonę, Margit. Taka była ostatnia wola Kapitana, którą Czekalski skrupulatnie wypełnił, dbając nie tylko o wdowę, ale także o należną pamięć dla jej męża. Przez dwadzieścia kilka lat, w każdą rocznicę jego śmierci, organizował krótkie spotkania nad jego grobem. Przychodzili niewidomi ze swymi znajomymi i członkami rodzin, u których pamięć Margit i Jana Silhanów była żywa. Grób pokrywał się zielenią i kwiatami. Co roku też w czerwcu i na początku listopada w kościele Franciszkanów odbywała się msza św. za dusze Margit i Jana. Była to okazja, aby przypomnieć uczestnikom nabożeństwa te dwie szlachetne postaci. Troskę o doczesny ślad po Janie i Margit Silhanach przekazał swoim dzieciom. Zbierając materiał do tego artykułu, rozmawiałem z synem kolegi Czekalskiego, który  z żalem stwierdził, iż jego apel przekazany do Okręgu Małopolskiego w sprawie opłacenia grobu Państwa Silhanów na krakowskim Cmentarzu Rakowickim został zbyty milczeniem. Należy mieć nadzieję, że Zarząd Główny PZN nie pozwoli na zniszczenie grobu tej jednej z najznakomitszych postaci w dziejach naszego Związku.    

   Historie życia i działalności zarówno Jana Silhana jak też Czesława  Czekalskiego nie zawsze byłymile widziane przez rozdających stanowiska i zasługi w tzw. “okresie minionym”. Obaj jednak stanowili wspaniały wzór ludzi służących sprawie bez względu na trudności i przeciwności. Kolega Czekalski spisał swoje przeżycia z okresu wojny i dziesięć lat temu miał jeszcze nadzieję, że to opracowanie ukaże się nakładem wydawnictwa PAX.  Czas płynie i zaciera ślady, a maszynopis dalej znajduje się w szufladzie. Może jednak warto, by Zakład Nagrań i Wydawnictw lub Krajowe Centrum w Kielcach zapoznały się z nim?  

Doktor Michał Kaziów zdołał ocalić od zapomnienia kilka ważnych postaci naszego Związku. Może przez wydanie wspomnień Czesława Czekalskiego przyczynimy się do ocalenia od zapomnienia tego powstańca warszawskiego, pioniera w tworzeniu fundamentów oddziału i okręgu krakowskiego, niezawodnego przyjaciela i mądrego człowieka?  

   U wejścia na zakopiański cmentarz „Na Pęksowym Brzyzku” widnieją zapisane słowa Marszałka Francji, Ferdinanda Focha: “Historia to pamięć i groby. Narody, które tracą pamięć, tracą  życie”. Warto o tym także pamiętać .  

Pochodnia grudzień  2004