„zawsze redaktor”
Zofia Gabrysiak / s. Cecylia/
Spotkanie z Matką Elżbietą Czacką Wspomnienia z pobytu w zakładzie dla ociemniałych w Warszawie w latach 1918 - 1922 (*Artykuł napisany dla użytku wewnętrznego, nigdzie nie publikowany Zofia Gabrysiak /S. Cecylia) Wojna szalała. Warunki bytu Zakładu stawały się coraz trudniejsze. Poszczególne jego działy całkowicie lub częściowo zostały zlikwidowane. Ówczesny zarząd Towarzystwa czynił wszelkie możliwe wysiłki, aby przynajmniej pozostałą cząstkę uratować. Były jednak chwile, że egzystencja i tej ostatniej cząstki była poważnie zagrożona. A jednak pomimo wszystko utrzymuje się i nawet dość sprawnie działa. Wszyscy niezłomnie wierzą, że taki stan rzeczy należy zawdzięczać jedynie modlitwom hrabianki Róży Czackiej, która wyjechawszy na Wołyń prawie z początkiem wojny, została od Warszawy odcięta. W 1917 r. oprócz biura Towarzystwa i przytułku dla staruszek niewidomych, które zajmowały oddzielne lokale, cały ówczesny Zakład mieścił się chwilowo w domu hrabianki Czackiej przy ul. Zielnej. Była tam grupka dziewcząt w wieku od 15 do 30 lat i ochronka, w której znajdowało się piętnaścioro dzieci - wszystkie w wieku szkolnym. Po zlikwidowaniu działu męskiego na Złotej, trzech najmłodszych chłopców przeniesiono na Zielną do ochronki. Dziewczęta spełniały wszelkie prace domowe, a w określonych porach dnia uprawiały galanteryjne koszykarstwo pod kierunkiem instruktora. Dzieci się uczyły. W tym czasie główne kierownictwo zakładu miała w swych rękach Ludwika Bętkowska, skarbniczka Towarzystwa. Personel miejscowy składał się z sześciu osób. Prawie wszyscy niewidomi z Zielnej byli w Zakładzie już przed wojną, a niektóre z dziewcząt należały do pierwszych pensjonariuszek założonego w 1910 r. Zakładu. Ileż wspomnień najmilszych zachowały z tych minionych, a tak bardzo szczęśliwych lat. Trzeba było posłuchać tych swobodnie prowadzonych rozmów bądź drobnymi grupkami, bądź wspólnie w wolne od zajęć wieczory, aby poznać i zrozumieć, jakie uczucia i myśli ożywiały ten mały światek niewidomych. Bez przesady powiedzieć można, iż głównym, niemal jedynym tematem wszystkich rozmów była osoba Założycielki Zakładu, hrabianki Róży Czackiej. Nawet najmłodsi doskonale ją pamiętali. Mówiono o niej z taką miłością, że nowa jednostka, która weszła w to środowisko, nasiąkała tą atmosferą i o niczym bardziej nie marzyła, jak tylko móc ją poznać jak najprędzej. Każdy miał jakieś własne osobiste wspomnienia. A więc np. któraś z dziewcząt opowiadała, jak to sama hrabianka uczyła czytać i pisać brajlem. Ktoś inny wspominał, że będąc w szpitalu otrzymywał paczki z łakociami od nieznanej sobie jeszcze osoby, która nie wiadomo skąd o nim się dowiedziała i właśnie odtąd wzięła go już pod swoją opiekę. Dziewczynka z ochronki dobrze pamiętała, że kiedy była jeszcze zupełnie mała, hrabianka Róża odwiedzała ją w domu dla podrzutków, a potem zabrała ją do swego Zakładu. Z chłopcem była podobna historia. I tak każdy coś pamiętał i opowiadał. A imieniny? A te podwieczorki czwartkowe w pałacu na Zielnej! ... właśnie tu gdzie obecnie mieszkali. O, jak żywe stawały im w pamięci te popołudnia czwartkowe, spędzane w towarzystwie Róży i jej matki, która im tyle okazywała dobroci. Lubiano też przypominać sobie jak w porze obiadowej przychodziła do Zakładu hrabianka, aby spróbować, czy smacznie zostały przygotowane potrawy. Pamiętano też to, że kiedy w 1913 r. jechała do Lourdes, zabroniła modlić się "swoim dzieciom" o cud, ale tylko o to, by się wola Boga spełniła. W różnych okolicznościach rozmawiano o tym, jak brzydziła się kłamstwem i jak bardzo zależało jej na tym, żeby niewidomi mieli prawy, szczery charakter. Ogólne warunki bytowania wciąż ulegały pogorszeniu, co rzecz prosta dotkliwie odbijało się na możliwościach utrzymania Zakładu. Opatrzność Boża jednak czuwała. Wśród długiego łańcucha dni szarych, monotonnych i - głodnych, jakby dla zachęty zjawiały się dni jasne, dobre, krzepiące tak ciało, jak duszę. I takie chwile wytchnienia zarówno kierownictwo Zakładu, jak niewidomi zawdzięczali modlitwie hrabianki Róży. Nadszedł wreszcie niezmiernie bogaty w ważne dla Zakładu zdarzenia - rok 1918. Właściwe, doniosłe fakty poprzedziło kilka następujących szczegółów. Pewnego dnia, a było to wczesną wiosną, przybiegła na Zielną p. Bentkowska z radosną wiadomością. Oto "Kurier Warszawski" podaje, że hr. Róża Czacka żyje i troszczy się o los swoich niewidomych w Warszawie. Niepodobna opisać jak wielka była ogólna radość. Podwojono modlitwy, nowenny, ofiary. Rekolekcje Wielkanocne w tym roku, jak zwykle prowadził ks. prałat Gnatowski - ociemniały staruszek. Odbywały się one tym razem na Zielnej. Jak co roku, brali w nich udział niewidomi z miasta, będący pod patronatem p. Staszyńskiej, późniejszej Matki Mistrzyni. Po Mszy św. i po tradycyjnym wspólnym śniadaniu na zakończenie rekolekcji, przystąpiono do rozebrania ołtarza, bo oczywiście kaplica była tylko prowizoryczna. Okazało się, że na korporale została konsekrowana Hostia. Posłano po księdza, a tymczasem, ku niezmiernej radości wszystkich, przez parę godzin trwała adoracja Pana Jezusa, który, jak mówiono, sam chciał wśród niewidomych pozostać. Niektóre z dziewcząt, prawdopodobnie nie wierząc w swoje własne słowa, skreślały ten przypadek jako zapowiedź stałej kaplicy w Zakładzie. Nie przypuszczały, że ciche te pragnienia w tak krótkim czasie miały się urzeczywistnić. Z początkiem kwietnia nadeszła nowa wiadomość: hrabiostwo wracają do Warszawy. Dom na Zielnej trzeba było teraz opróżnić. Udało się wkrótce ówczesnemu Zarządowi wynająć lokal przy ul. Polnej 40, tak że jeszcze w kwietniu Zakład przenosi się, na nowe mieszkanie. Trzy lokale dwupokojowe i jeden czteropokojowy złożyły się na całość pomieszczenia. Gospodarz domu p. Kondracki zdecydował się na pewne przeróbki i dołożył wszelkich starań, aby nowym lokatorom było wygodnie. W tym również czasie został na nowo otwarty oddział męski przy ul. Kredytowej. Były tam warsztaty dla dorosłych i szkoła dla chłopców, do której przeniesiono starszych wychowanków z ochronki. Szkoła ta liczyła wówczas siedmiu uczniów (*Jak twierdzą niewidomi - przed wybuchem wojny w 1914 r. dom na Złotej utrzymywał ogółem 122 osoby.) i była zorganizowana tak, że trzy dni w tygodniu odbywały się lekcje przedmiotów umysłowych, a pozostałe trzy dni poświęcone były nauce koszykarstwa. Warunki materialne tej placówki były przeraźliwie ciężkie, a jak niektórzy utrzymywali i wpływy wychowawcze pozostawiały wiele do życzenia. Wiosna tego roku była prześliczna. Dzieci i dziewczęta z Polnej rozkoszowały się cudowną pogodą i słońcem odbywając dłuższe spacery i majówki na Pole Mokotowskie, gdzie więcej było powietrza i swobody niż w miejskich ogrodach. Ta jednak urocza wiosna była niezmiernie trudna do przetrwania, bo przecież swoim czasem nie syciła wygłodniałych żołądków - był to już bowiem czwarty rok wojny. Zbliżał się koniec maja. Pewnego popołudnia (najprawdopodobniej we wtorek 28) wszystkie dziewczęta zgromadzone w pracowni plotły swoje koszyczki i jak zwykle śpiewały chórem ulubione piosenki lub rozmawiały. Właśnie tego dnia jedna z nich czekała na swoją matkę. Czas się dłużył, a matka nie przychodziła. Nasłuchiwano więc uważnie, a każdy odgłos dochodzący z zewnątrz brano za kroki oczekiwanej osoby. Wtem - otworzyły się drzwi, a w powietrzu rozległy się słowa: "Pochwalony Jezus Chrystus". Nikt nie wypowie jakie wrażenie wywołał dźwięk tego głosu. Najpierw chwila jakiegoś znieruchomienia i kompletnej ciszy, zresztą krótkiej jak mgnienie oka, a zaraz potem gorący, żywiołowy okrzyk: "Panna Hrabianka!!!" Rzuciły się wszystkie w stronę drzwi witać swoją umiłowaną "Matkę". Była to rzeczywiście Ona. Jakie było to powitanie może wiedzieć tylko ten, kto przeżył tę niezrównanie piękną, chwilę. Żadne słowa tego nigdy oddać nie potrafią. Ale oto nowa niespodzianka. Nie wiadomo jak i kiedy, dość na tym, że wszystkie świetnie zrozumiały i wiedziały - hrabianka była w stroju zakonnym. Na wyjaśnienia nie potrzebowały długo czekać. Sama im oznajmiła, że jest siostrą Elżbietą i zaraz z miejsca zabroniła inaczej się nazywać jak po prostu - siostrą. Dość długo dnia tego pozostawała wśród grona uszczęśliwionych dziewcząt. Rozmawiała z każdą z osobna. Dopytywała troskliwie o te, które po wybuchu wojny nie dotarły do Zakładu z końcem wakacji. Żywo interesowała się nowymi. Każda dobrze zauważyła te jej szorstkie, fizyczną pracą zniszczone ręce, którymi po macierzyńsku gładziła tulące się do jej kolan głowy. A czasem leciutko i delikatnie, ruchem prawie nieuchwytnym, jej palce przesunęły się po profilu i owalu czyjejś twarzy. Pozwoliła oglądać swój habit i welon. Była taka dobra i taka kochana. Dopiero po dłuższym czasie zjawił się ktoś z personelu i wówczas w całym domu zapanował wielki ruch. Później dłuższą chwilę spędziła z dziećmi w ochronce. A tymczasem p. Helena (późniejsza siostra Franciszka), która z nią przyszła, pozostała z dziewczętami znała je przeważnie sprzed wojny. Dowiedziały się wtedy wiele szczegółów o życiu siostry Elżbiety w czasie jej pobytu w Żytomierzu, a między innymi i to, że gdy zadawano jej pytania, dlaczego tak hojnie rozdaje jałmużny tamtejszym ubogim zamiast pieniądze zachować dla Zakładu, odpowiadała: "Co ja dam biednym tutaj Pan Jezus odda to moim dzieciom w Warszawie". I teraz "dzieci" jej nie miały żadnych wątpliwości, że tak było istotnie. Nazajutrz taka sama niespodzianka spotkała chłopców na Kredytowej. Niektórzy z nich po wielu latach ten dzień wspominali z wyraźnym wzruszeniem twierdząc, że równie silnego i pięknego przeżycia w swoim życiu nie mieli. Wszystkim też na zawsze utkwiły w pamięci słowa siostry Elżbiety, skierowane do tych, którzy nie mogli się przyzwyczaić do nowego miana i zawsze zwracali się do niej po dawnemu - "Dzięki Bogu już się skończyły tytuły" - mówiła tak jakoś dziwnie słodko a mocno. Taki to był maj w Zakładzie 1918 roku. Lecz, jak wszystko na świecie, tak przeminął również i ten cudny dzień, w którym po długiej rozłące witali niewidomi swoją opiekunkę - hr. Różę Czacką. I znowu życie w Zakładzie potoczyło się zwykłym trybem, ale tej szarości dnia powszedniego towarzyszył teraz dziwnie świąteczny nastrój. Siostra Elżbieta codziennie bywała w Zakładzie. Dokładnie zaznajamiała się z programem nauki, z regulaminami poszczególnych grup - słowem - wnikała we wszystkie szczegóły życia zakładowego. Nic jednak nie zmieniała i bez porozumienia z personelem nie załatwiała absolutnie żadnych spraw. Mimo to niewidomi wyczuwali, że zanosi się na jakieś wielkie, zasadnicze zmiany. Już w końcu czerwca, a może na początku lipca, w tym samym domu, w którym mieścił się Zakład, siostra Elżbieta wynajęła na drugim piętrze dwa pokoje i tam wraz z p. Heleną zamieszkała. Odtąd, ku niezmiernej radości niewidomych, zachodziła do nich w różnych porach dnia. Może najbardziej uprzywilejowaną była wówczas grupa dziewcząt, a to w tym znaczeniu, że one właśnie najczęściej obcowały z siostrą Elżbietą i najwięcej korzystały z indywidualnych z nią rozmów. Przestały już zupełnie żyć przeszłością. Wydarzenia aktualne posiadały taką moc, że całkowicie zaprzątały umysły, a przy tym rozpalały serca. Na osobiste rozmowy z siostrą Elżbietą chodziły teraz do niej na górę. Bywały tam również niekiedy w czasie jej nieobecności, ot tak po prostu na pogawędkę u p. Heleny, która tyle ciekawych rzeczy wiedziała. Przy tej okazji poznały dobrze cały lokal. Pokój duży z balkonem zajmowała p. Helena, bo tak zdecydowała siostra Elżbieta. W pokoju mniejszym o jednym oknie mieszkała sama. Urządzenie tego pokoju niczym nie przypominało sypialni: stół, krzesła jakaś szafa, na podłodze rozesłany dywan. "Panno Heleno, a gdzie łóżko? - padały pytania. - Łóżka nie ma - brzmiała odpowiedź - Siostra Elżbieta sypia na podłodze". "Na podłodze?" "Tak, kochaneczku, tu właśnie na tym dywanie. Prześcieradło i pled uzupełniają posłanie". Niejedna z dziewcząt, chcąc próbować jak to się śpi na dywanie, wyciągała się jak długa na tym samym miejscu, gdzie na nocny spoczynek układała się ich Natka Najdroższa. Stwierdziwszy po chwili, że takie łóżko "jest zbyt twarde i bardzo niewygodne" długo, długo później o tym myślała. Wielką sensacją dla dziewcząt było też to, że siostra Elżbieta sama u siebie sprząta i sama pierze swoją grubą, samodziałową bieliznę. Dzięki tym poufnym stosunkom z p. Heleną dziewczęta dowiadywały się wielu szczegółów dotyczących osoby siostry Elżbiety, a trzeba przyznać, że zainteresowania ich w tym względzie były bardzo wielkie. Tak więc wywiązywały się nieraz długie, absorbujące rozmowy, zwłaszcza wtedy, gdy tematem ich był pobyt siostry Elżbiety w Żytomierzu. Siostra Elżbieta wspominała także czasem to dalekie miasto. Mówiła, że tam odprawiała trzyletnie rekolekcje i uważała ten okres za najpiękniejsze lata swego życia. Wakacje w tym roku zaczęły się przy końcu czerwca. Większość chłopców wyjechała do swoich rodzin. W lipcu zaś oddział męski z Kredytowej przenosi się na ul. Emilii Plater. Odtąd, ze względów oszczędnościowych, a głównie dla braku personelu, kuchnia dla obu domów jest wspólna - na Polnej. Każdy więc posiłek musieli sobie chłopcy przynosić, co oczywiście nie było zbyt łatwe ani wygodne. Tymczasem Polna przygotowywała się do wielkiej uroczystości: urządzano własną Kaplicę Zakładową. W kaplicy tej w najbliższym czasie miała się odprawić pierwsza Msza święta. 2 sierpnia był tym szczęśliwym dla wszystkich dniem. Od tej pory mieszkańcy Polnej każdego dnia rano i wieczorem schodzili do kaplicy na wspólną modlitwę. I, chociaż na razie nie było codziennej Mszy św., Pan Jezus w Najświętszym Sakramencie przebywał już tu stale. Po skończonych wakacjach zajęcia szkolne rozpoczęły się normalnie. Liczba ociemniałych w Zakładzie powiększyła się dość znacznie. Zrobiło się ciasno. W domu na Emilii Plater nie było dostatecznej ilości łóżek, więc kilku chłopców sypiało na podłodze. Przy stole nie wystarczało dla wszystkich miejsca, a że i usiąść nie było bardzo na czym, więc kto się spóźnił jadł stojąc. Dla nikogo obecnie nie było już tajemnicą, że siostra Elżbieta chce powołać do życia nowe Zgromadzenie Zakonne dla służenia niewidomym. Owszem, były już tego wyraźne oznaki, a w związku z tym zachodziły różne zmiany. I tak np. oczekiwano przyjazdu z Żytomierza księdza prof. Krawieckiego, kierownika duchowego siostry Elżbiety i jej przyszłego Zgromadzenia. Miał on zamieszkać w lokalu zajmowanym dotychczas przez siostrę Elżbietę, która całkowicie przeniosła się do Zakładu. Na mieszkanie, a właściwie na sypialnię obrała sobie jedną z kuchenek, która służyła jako składzik wikliny, a jednocześnie jako sypialnia dla 12 czy 14 dziewcząt, mieszkających w dwu przyległych pokojach. Codziennie późnym wieczorem rozkładała siostra Elżbieta pod ścianą swoje posłanie: siennik i dwa koce. Wczesnym zaś rankiem wynosiła wszystko na korytarzyk i składała w wąskiej wnęce między drzwiami wiodącymi do sypialni dziewcząt a ubikacją. Nieraz w ciągu dnia można było zauważyć, że siedząc na swoim sienniku coś czyta. Może też przysiadała tam czasem będąc bardzo zmęczona, bo prócz tego kącika nie miała dla siebie żadnego innego locum. Rozmównicą obecnie była jedyna w tym Zakładzie maleńka łazienka. Tam to właśnie prowadzone były wszystkie prywatne rozmowy domowników z siostrą Elżbietą, która zwykle przy tych rozmowach stała. Chorzy w tym czasie mieli prawdziwy raj. Siostra Elżbieta nie skąpiła im swego czasu, oddając przy tym wszelkie potrzebne posługi. Jedna ciężko chora niewidoma, która w kilka miesięcy potem umarła, stale doznawała pociechy i ulgi w cierpieniach dzięki serdecznej opiece siostry Elżbiety. Tak więc, żyjąc wśród swoich wychowanek, dzieląc z nimi trudy dnia powszedniego, ucząc słowem i czynem, siostra Elżbieta była dla nich przede wszystkim sama żywym i wymownym przykładem. Jadała z nimi każdy posiłek zaczynając słowami modlitwy: "Posil, Panie ciało moje, aby dusza moja lepiej ci służyć mogła".* Wiele powiedzieć można by o tym ile cennych nauk udzieliła siostra Elżbieta niewidomym na temat stosunku człowieka do pożywienia, ale tu nie miejsce na to. Wreszcie pewnego dnia znalazło się w Zakładzie kilkanaście kandydatek do mającego powstać Zgromadzenia. W listopadzie pod opieką siostry Elżbiety odprawiły dziesięciodniowe rekolekcje, które prowadził ksiądz prof. Krawiecki. Po skończonych rekolekcjach dawny personel ustąpił, a cały ciężar trudnych i odpowiedzialnych obowiązków spoczął na barkach siostry Elżbiety. Trudno doprawdy zrozumieć i uwierzyć, że nie mając wówczas żadnej odpowiedniej pomocy, mogła im podołać, że dotychczasowi współpracownicy, nie mogąc pojąć szeroko zakreślonego planu i celów, jakie wytknęła Założycielka swemu Dziełu, bądź od współpracy odeszli, bądź też - co jeszcze gorzej - niezmiernie ją utrudniali. W takich więc warunkach i okolicznościach rozpoczął się nowy etap w dziejach Zakładu. Pod koniec 1920 roku p. Solecka, nauczycielka śpiewu na Polnej, przypadkowo spotkała się na ulicy z p. Leszczyńskim, ojcem dawnej swej uczennicy z zakładu we Lwowie. Halina Leszczyńska była jedynaczką, bardzo kochaną przez rodziców. Zmarła nagle po gwałtownym ataku bólu brzuszka. Pan Leszczyński, spotkawszy dawną nauczycielkę córeczki, uradowany zaprosił ją do siebie. W ten sposób nawiązał łączność z Zakładem. Był on wtedy właścicielem jakiegoś sklepu w Warszawie. Obdarowywał niewidome dziewczęta z Polnej cukierkami, mydełkami itp., oczywiście przez pamięć na córeczkę. Bezinteresownie dostarczał Zakładowi dość duże ilości maślanki, mleka, nadpsutych owoców, co wówczas było rzeczą bardzo cenną. Był to ten sam p. Leszczyński, który później przebywał przez jakiś czas w Laskach, z którym rozmawiało się przez tubkę, bo ogłuchł. Pan Leszczyński był w kontakcie z p. Daszewskim, który wówczas parcelował jeden ze swych majątków. Na prośbę p. Leszczyńskiego, jeszcze tego samego roku, p. Daszewski ofiarował naszej Matce działkę (3 morgi) w Laskach. W 1921 r. staraniem Matki zwieziono tu część materiałów budowlanych. Wakacje 1921 r. dziewczęta i dzieci z Polnej spędziły w jednym z majątków państwa Daszewskich. Matka również z nimi przez jakiś czas była. Smutny był początek roku szkolnego 1921/22. Nasza Matka była ciężko chora. 27 września przebyła ciężką operację. Wszyscy niewidomi byli ogromnie przygnębieni. Po powrocie ze szpitala prowadziła Matka nieco łagodniejszy tryb życia, np. nie sypiała już na podłodze. Z Zielnej rodzina przysyłała Matce obiady, których Matka jednak nie jadała, ale oddawała je kolejno słabszym siostrom, czy niewidomym. Nie mając w dalszym ciągu osobnego dla siebie pokoju, wyczerpana chorobą, trudami codziennego życia i troskami, nie mogła Matka odzyskać pełnego zdrowia. W kwietniu 1922 r, musiała przebyć drugą operację, jeszcze cięższą niż pierwsza. Wtedy właśnie Opatrzność zesłała Matce pomocnika w osobie p. Marylskiego. Ze związaniem się Ojca Korniłowicza z Dziełem Matki, a co za tym idzie, z przybyciem p. Marylskiego i potem innych osób, zaczęła się w pewnym sensie nowa era w historii Dzieła. Na tle tego okresu, który przedstawiłam W 1921 r. wynajęła Matka dla sióstr osobny lokal na sypialnie - 2 pokoje z kuchnią na Polnej 42. Dotąd siostry nie miały swego kąta. Spały gdzie się dało: na stołach, pod stołami nawet, w kuchni. W dwa lata później jednak ten lokal został zajęty przez małe dziewczynki, a siostry otrzymały pomieszczenie przerobione z garażu, gdzie było i zimno i wilgotno. W 1918 r. przybyła do Zakładu dziewczynka w wieku 7, może 8 lat. Miała otwartą gruźlicę kostną nogi. Z powodu choroby dziecka i ciasnoty w Zakładzie nie mogła jej Matka przyjąć na stałe. Codziennie rano przynosiła ją mamusia, a wieczorem zabierała do domu. Tak było przez jakiś czas. Kiedy nastały niepogody i zimna, te codzienne wyprawy były zbyt uciążliwe dla chorego dziecka. Zdecydowała się więc Matka zatrzymać ją w Zakładzie. W sypialni z dziećmi nie chciała jej umieścić, ale znalazła dla niej inne miejsce. Właściwie od niedawna zamieszkała Matka w pokoju, który był jednocześnie zakrystią i rozmównicą. Stała tam kanapa, na której rzekomo Matka sypiała. Rzekomo, bo najczęściej odstępowała ją komuś z gości, a wtedy Matka spała na sienniku w przedpokoju. Otóż tę właśnie kanapę przeznaczyła Matka na spanie dla Ewuni (imię nieautentyczne). Aż do samej choroby Matki, tj. do września 1921 r., spała Ewunia na kanapie, a obok niej na podłodze Matka. W nocy wstawała sprawdzić, czy nóżka dziewczynki dobrze jest ułożona, okrywała ją, otulała. W przyległym zaś pokoju spała z siostrami inna dziewczynka, która miała ciężkie ataki epilepsji. Matka kazała się budzić, gdy Celinka dostawała ataku. Raz w kaplicy jedna z dziewcząt zasłabła. Wyprowadzona przez siostrę udała się do sypialni. Wkrótce usłyszała, że ktoś kluczem otwiera drzwi. Okazało się, że to Matka. Przyszła przez dziedziniec. Podeszła cichutko do dziewczynki, która siedziała przy swoim łóżku, podała jej kubek z winem i kazała wypić, następnie nachyliła się i chciała jej zdjąć obuwie, żeby się mogła położyć. Do chorych zachodziła Matka często, jak mogła to po kilka razy dziennie. Bardzo troskliwa, odgadywała po prostu ich potrzeby, oddawała najprostsze usługi. Pamiętam to dobrze. Gdy wychowawczyni dziewcząt po przebytym tyfusie umyła głowę, tak się jej włosy splątały, że zupełnie nie mogła ich rozczesać. Była ogromnie strapiona tym, że będzie musiała włosy obciąć. Kiedy Matka dowiedziała się o tym, zaproponowała, że rozczesze jej włosy. Całą noc z największą cierpliwością, delikatnie je rozczesywała. Pewnego razu była Matka u ciężko chorej w szpitalu. Był już późny wieczór. Ponieważ zdarzało się, że przez całą noc przebywała nieraz u chorych, więc siostra umieściła na noc na miejscu Matki kogoś z przyjezdnych. Gdy Matka przyszła do domu, nie miała gdzie się położyć. Nie robiąc nikomu najmniejszej wymówki, poszła do kaplicy i tam została do rana. Chorych w szpitalu odwiedzała Matka bardzo często. Gdy kogoś czekała jakaś operacja, zawsze zachodziła do niego bezpośrednio przed operacją i zwykle czekała aż operacja się skończy. Z lekarzami sama się porozumiewała. 4 marca 1922 r. zmarła na gruźlicę jedna z dziewcząt. Matka ją często odwiedzała w szpitalu. W dniu jej śmierci, nie wiedząc, że z Terenią jest aż tak źle, wzięła ze sobą do szpitala kilka jej koleżanek. Kiedy się do niej zbliżyły Terenia powiedziała: "Niech one idą się bawić, a Matka niech zostanie ze mną i przygotuje mnie na śmierć". Na rękach Matki umarła. W Zakładzie było bardzo ciężko. Pieniędzy stale brakowało. Matka zebrała wszystkie starsze dziewczynki, koleżanki Tereni i przemówiła do nich mniej więcej w ten sposób: "Moje dzieci kochane, powiedzcie co mam robić, powiedzcie szczerze, co wolicie, - pogrzeb Tereni będzie kosztował... tu wymieniła jakąś sumę - trzeba też, aby były Msze św. za jej duszę, a ja więcej pieniędzy nie mam. Szpital może pochować bezpłatnie, ale we wspólnym grobie. Zastanówcie się i powiedzcie mi szczerze, na co te pieniądze użyć: na pogrzeb, czy na Mszę św. za duszę Tereni." Odpowiedź była jednomyślna: "Na Mszę św. za duszę Tereni" (Terenia była sierotą). Przygotowano dla Tereni białą sukienkę, welon. Dziewczęta z siostrą zaniosły to, ubrały Terenię. Dobrze wiedziały, że nie pożałowałaby Matka pieniędzy na pogrzeb, gdyby je miała. Pamiętały doskonale, jak na wiosnę 1919 r. umarła F. Nawet do szpitala nie chciała Matka jej oddać. Umarła w Zakładzie pod jej najtroskliwszą bezpośrednią opieką. I pogrzeb miała piękny i Msze św. za jej dusze były odprawione. Matka w różnych sprawach odwoływała się do wypowiedzi niewidomych i brała je pod uwagę. Pamiętam jak znacznie później, już w Laskach, wśród osób widzących była tendencja, żeby posiłki świąteczne (na Boże Narodzenie i Wielkanoc) urządzać w każdym domu osobno - nie wspólnie. Mówiło się o tym na zebraniu. Matka na to odpowiedziała: "Zapytajcie się niewidomych, jak wolą". Niewidomi chcieli razem, więc tak było. Od początku założenia Zakładu wyraźnym życzeniem Matki było, aby niewidomi brali udział w pracach gospodarczych Zakładu. W rozmowach z niewidomymi podkreślała znaczenie pracy fizycznej. Uważała ją za warunek zdrowia i równowagi psychicznej. Nieraz powtarzała, że żadnej pracy nie należy się wstydzić, żadna praca nie hańbi, ale uszlachetnia człowieka. Na Polnej własnym przykładem uczyła tego niewidomych. Nie było pracy domowej, która by Matce była obca, kiedy pouczała w jaki sposób należy sprzątać, nikt nie miał wątpliwości, że zna tę robotę z własnego doświadczenia. Kiedyś późnym wieczorem przywieziono platformę drewna na opał i zrzucono je na podwórze. Nie mogło tam na noc pozostać. Matka wzięła kilkoro silniejszych niewidomych, by wraz z siostrami drzewo przenieść do piwnicy. W czasie tej pracy jeden z niewidomych chłopców, zrzucając drzewo przez okno do piwnicy, niechcący uderzył polanem Matkę w głowę. Mimo usilnych próśb, aby się poszła położyć, nie uczyniła tego i dopiero po skończonej pracy i zamknięciu drzwi, co zwykle sama robiła, udała się na spoczynek. Najbardziej jednak utkwiło w pamięci i sercu wspólne z Matką obieranie ziemniaków. Siostry wnosiły, a ściśle mówiąc, wciągały olbrzymi kosz z kartoflami do pokoju. Każda z obierających nabierała z niego na blaszany talerz i trzymając go na kolanach, obierała. Ileż to wtedy można było się nauczyć, jak dobrze poznać Matkę i ukochać ją. Różne były typy rozmów. Matka opowiadała o zakładach dla niewidomych, które zwiedzała za granicą, o pracach niewidomych itp. Czasem dotykała najistotniejszych spraw życiowych, np. ślepoty, małżeństw niewidomych. Cudownie mówiła Matka, że ślepotę trzeba znosić z godnością. Że tylko żywa wiara może dać człowiekowi siłę do dźwigania krzyża ślepoty. Należałoby w tym miejscu cytować własne słowa Matki, gdyż streszczenie tych wspaniałych myśli byłoby ich zniekształceniem. Omawiała też z nami, jaki powinien być nasz stosunek do osób widzących, i co my w zamian za ich usługi dla nas możemy dać. Kiedyś, i to było bardzo dziwne, mówiła Matka jak będzie w naszym Zakładzie w przyszłości, np. że wiele pokoi będą zajmować same siostry. Że będzie osobny dom dla tych kobiet, które po wyszkoleniu nie będą chciały z jakichś powodów wracać do swoich rodzin. Będą miały zorganizowaną pracę zarobkową, a koszt utrzymania będą zwracać. W czasie tych posiedzeń "kartoflanych" w pracowni dziewcząt i jadalni, a jednocześnie sypialni sióstr, rozmawiałyśmy też z Matką na tematy bardziej ogólne. Była raz mowa o polityce. Nie pamiętam treści dokładnie, ale doskonale zapamiętałam jedno zdanie Matki: "Socjalizm sam w sobie jest dobry." Nie zawsze jednak były te rozmowy z Matką takie poważne. Bywało gwarno i bardzo wesoło. Pamiętam jak się Matka serdecznie śmiała. Kiedyś przy takiej okazji pouczyła nas jak nie należy się śmiać. "Rzadko kto ładnie się śmieje" - mówiła - "więc trzeba unikać głośnego, hałaśliwego śmiechu. Starać się śmiać raczej cicho." Do form dobrego wychowania Matka przywiązywała dużą wagę i dziewczęta korzystały pod tym względem wiele od niej, właśnie przy obieraniu kartofli. Oto jeszcze kilka zapamiętanych szczegółów: Od powrotu z Żytomierza Matka nigdy nie używała pończoch ani skarpet. Chodziła w łapciach z rafii lub słomy uszytych przez dziewczęta. W czasie deszczowej pogody zawsze miała przemoczone nogi. Pewnego dnia zatrzymała Matkę na ulicy jakaś kobiecinka, wręczając Matce parę wełnianych pończoch i bardzo prosiła żeby je przyjęła, bo ona nie może patrzeć na te czerwone, zmarznięte bose nogi Matki, dlatego sama te pończochy zrobiła. Matka przyjęła pończochy, ale co z nimi zrobiła nie pamiętam. Uderzające było u Matki to, że do każdego człowieka bez względu na jego pozycję społeczną odnosiła się z wielkim szacunkiem. Do ludzi prostych, biednych zawsze mówiła "pani", "pan", chociaż wówczas nie było takiego zwyczaju. W odnoszeniu się Matki do ludzi nie było nawet cienia tego, co się określa jako traktowanie z góry. Gdy się przychodziło do Matki z jakąś sprawą, nie pozwoliła nigdy stać, ale zawsze zapraszała, żeby usiąść. Szanowała również upodobania drugich. Rozumiała potrzeby indywidualne i w miarę możności uwzględniała je. Do każdej sprawy, z którą ktoś do Matki przychodził, odnosiła się tak, jakby ona w tej chwili była najważniejsza. Wiele razy słyszałam jak mówiła, że dla każdego człowieka i nawet dla dziecka trzeba mieć szacunek. W wysokim stopniu łączyła Matka w sobie wielką hojność i wprost podziwu godną oszczędność. Tej oszczędności i dbałości o to, aby się nic nie zmarnowało, uczyła Matka przede wszystkim własnym przykładem, ale również i słowem. Obrazek z roku 1920 Marylka siedzi przy stole, a przed nią stoi miseczka z krupnikiem. Obok Marylki siedzi Matka i łagodnie zachęca ją do jedzenia. Marylka jednak nie je, tylko z jej oczu płyną łzy wielkie jak groch, spadają na stół, do zupy. Trwa to dosyć długo, więc dziewczęta, które już rozłożyły się ze swoimi robótkami przy innym stole, złoszczą się po cichu na Marylkę. Pamiętają jak nie tak dawno któraś z nich uparła się i za nic nie chciała skończyć swojego obiadu bezradna wobec niej Matka, sama zaczętą przez nią zupę skończyła. Od tej pory nie zdarzały się takie historie. A dziś Marylka się upiera. Szmery niezadowolenia stają się coraz wyraźniejsze. Ale Marylka trwa przy swoim. Wreszcie, po nie wiadomo której z kolei zachęcie Matki - Marylka wyznaje, że tak sobie dużo soli wsypała, że już teraz naprawdę zjeść nie może, a Matka na to - "Moja dziecko, dlaczegoś od razu nie powiedziała"? Kazała zupę Marylce zmienić i wszystko się dobrze skończyło. W 1919 r. korzystało z obiadów na Polnej wielu niewidomych spoza stałych mieszkańców Zakładu, jak również rodzin niewidomych. Miała więc Matka dużo ludzi do wyżywienia. Nieraz lubiła powtarzać: "Dobrze jak gospodyni jest trochę łakoma, bo wtedy bardziej dba o to, by wszyscy mieli starannie przygotowane potrawy." Zależało jej zawsze na tym, aby posiłki były smacznie przyrządzone, nawet posiłki najprostsze i ubogie. W latach 1920 - 1922 stan liczbowy z niewielkimi odchyleniami przedstawiał się następująco: dzieci i młodzieży 47 do 50 osób, dorosłych niewidomych stale przebywających w Zakładzie 23 - 25 osób, niewidomych z rodzinami korzystających z obiadów i pomocy w innej postaci około 50 osób. Laski, 1950 r.
|