Tadeusz Józefowicz

   JÓZEF BUCZKOWSKI (1909-1980)

Gdyby Józef Buczkowski miał przedstawić swój życiorys, zapewne uczyniłby to tak,  jak czynią wszyscy w podobnych sytuacjach wziąłby arkusz papieru i napisałby krótko:„Urodziłem się 9 września 1909 roku w Starym Młynie, w byłym powiecie koneckim. Rodzina moja utrzymywała się z pracy ojca, który był malarzem pokojowym.  

   W roku 1930 ukończyłem seminarium nauczycielskie im.  Estkowskiego. W latach 1931-1933 pracowałem jako nauczyciel szkoły powszechnej w Czarnocinie,w powiecie łódzkim.  Z pracy tej musiałem zrezygnować na skutek utraty wzroku. Od roku 1935 do zakończenia wojny przebywałem w Laskach, gdzie pracowałem jako nauczyciel w zakładzie dla niewidomych. W okresie tym ukończyłem Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej w Warszawie.  

Po wyzwoleniu przystąpiłem do organizowania szkoły dla niewidomych w Łodzi, którą prowadziłem do 1947 roku. Przez następne dwa lata byłem kierownikiem szkolenia i wychowania w zakładzie dla inwalidów wojennych w Jarogniewicach-Głuchowie.W roku 1949 zakład szkoleniowy w Jarogniewicah-Głuchowie zamknięto, a ja wyjechałem do Gdańska, gdzie zostałem zatrudniony jako nauczyciel w zakładzie szkoleniowym dla niewidomych w Gdańsku-Wrzeszcz.   

 W tym czasie kierowałem, pracą kolegium redakcyjnego miesięcznika dla niewidomych „Pochodnia'. Ponieważ w roku 1950 zakład szkoleniowy w Gdańsku-Wrzeszczu został zlikwidowany, przystąpiłem - wraz z innymi kolegami - do organizowania spółdzielni niewidomych w Gdańsku-Jelitkowie. W spółdzielni tej pracowałem jako szczotkarz do roku 1955.  

 W tym też  roku osiedliłem się na stałe w Bydgoszczy, gdzie otrzymałem pracę w Ośrodku Rehabilitacji Zawodowej Związku Spółdzielni Niewidomych, początkowo jako kierownik pedagogiczny, a od roku 1957 jako dyrektor zakładu. Na emeryturę przeszedłem w roku 1971- Przez dwa następne lata pracowałem jeszcze w zakładzie jako nauczyciel.  

Od roku 1945 brałem czynny udział w pracach organizacji niewidomych,  jak Związek Niewidomych Miasta Łodzi,  Związek Pracowników Niewidomych RP,  Polski Związek Niewidomych czy spółdzielczość niewidomych. W grudniu 1949 roku zawarłem związek małżeński'.  

W ten sposób napisałby zapewne swój życiorys Józef Buczkowski- człowiek prosty,  szczery i skromny.  Czy mógłby zresztą przelać na kartkę  wszystkie szlachetne uczucia, jakimi się kierował? Na to przecież nie ma miejsca w życiorysie. Toteż dla każdego, kto nie zna środowiska niewidomych ani związanych z nim zagadnień, kto nie znał Józefa Buczkowskiego, ani tworzonej przez niego historii, życiorys taki nie odda całej pełni życia tego wielkiego człowieka - a co najwyżej może wzbudzić podziw i szacunek dla inwalidy, który potrafił nie tylko szybko dostosować się do nowych trudnych warunków życia, ale brał w nim czynny udział,  tworzył je, pomagał innym w rehabilitacji, choć stracił wzrok już jako dorosły mężczyzna.  

Dziwna to była ślepota,  jakiej uległ Józef Buczkowski. Wraz z zanikiem widoku otaczającego go świata zniknęły mu niejako sprzed oczu jego własne sprawy, potrzeby, własne radości za to jakże szeroko roztoczył się przed nim horyzont spraw ludzkich- potrzeb, kłopotów i trosk. Oczy nie widziały, to prawda,ale wzrokiem ducha sięgał teraz daleko, o wiele dalej niż dotychczas, i widział - jak mało kto - nie tylko trudy i uciążliwości życia niewidomych, ale również drogę, po której należy kroczyć, drogę wspólną wszystkim niewidomym, złączonym w jednej organizacji, drogę, która wiedzie przez szkołę i pracę ku lepszejprzyszłości. Taką drogę widział i taką konsekwentnie kroczył przez cały  czas. Życie Buczkowskiego - to twórcze, wielkie, wspaniałe życie- zaczyna się jakby w następstwie osobistej tragedii,  jaką niewątpliwie była utrata wzroku. Wszystko, co było wcześniej, dziś nie ma żadnego znaczenia.  

   Buczkowskiego znałem od 1945 roku. Przez wiele lat współpracowaliśmy ze sobą - byliśmy przyjaciółmi - a nie przypominam sobie, by kiedykolwiek wspominał czasy, kiedy to posiadał jeszcze wzrok. Pewnego razu powiedział mi tylko,  że ma dorosłego syna, ale rozmowa jakoś się urwała. Dla nas, niewidomych, biografia Buczkowskiego rozpoczyna się z chwilą utraty przez niego wzroku, toteż pisząc niniejszą pracę nie starałem się o przedstawienie szczegółów jego osobistego życia z lat młodzieńczych.  

Działalność swą rozpoczął zaraz po wojnie, a właściwie jeszcze podczas wojny.  Zaraz po przejściu frontu przez ziemię łódzką począł zabiegać o przydzielenie lokalu na szkołę dla niewidomych. I choć wojna szalała jeszcze na polskich ziemiach, i na każdym kroku było pełno palących problemów, z decyzją nie zwlekano długo.  

 W budynku przy ulicy Tkackiej w Łodzi, przeznaczonym na szkołę, stacjonowała jeszcze radziecka jednostka wojskowa, kiedy kolega Buczkowski poszedł tam po raz pierwszy. Komendant wojskowy przyrzekł,  że wkrótce lokal zostanie zwolniony. Buczkowski zamieszkał więc w jakimś pustym pokoju i czekał. W pokoju tym panował chłód i nie było nawet możliwości zaparzenia herbaty. Buczkowski na to nie zwracał uwagi zjadł trochę gorącej zupy,  jaką przyjęli go żołnierze radzieccy, i pozostał w budynku. Nie chciał zamieszkać gdzie indziej, bo choć miał przydział, lokalu trzeba było strzec przed „dzikimi lokatorami' ozy też zwykłymi złodziejami.  

 Wyczekiwanie nie trwało długo. Jednostka rosyjska opuściła budynek tak szybko i niespodziewanie, że nawet trudno było się zorientować, kiedy to nastąpiło. Buczkowski mógł teraz przystąpić do przeprowadzenia potrzebnego remontu. Budynek wymagał kompletnego odnowienia, łącznie z robotami murarskimi, bo w kilku miejscach trzeba było murować nowe ściany. Nie wiem, w jaki sposób Buczkowski to załatwił, ale myślę, że w dzisiejszych czasach taki remont trwałby znacznie dłużej.

 Udało się również wyposażyć szkołę i internat w najniezbędniejsze pomoce i sprzęt. Z pomocą przyszedł –ówczesny minister Ziem Odzyskanych-  Władysław Gomułka, który zezwolił na wywiezienie z byłego zakładu dla niewidomych we Wrocławiu rzeczy potrzebnych łódzkiej szkole, a tam  niszczejących.  

 Największe jednak trudności związane były z uzyskaniem zgody Ministerstwa Oświaty na otwarcie nowej szkoły. Według danych, jakimi dysponowały wówczas władze oświatowe, w Łodzi i okolicy było tak mało niewidomych dzieci, że zakładanie szkoły uznano za nieuzasadnione. Dopiero kiedy Buczkowski sam przystąpił do zapisywania dzieci, zebrał ich na początek około 40. Jeździł po okolicznych wioskach i miasteczkach, zbierał adresy od znajomych i udowodnił, ze szkoła była potrzebna.  

Trzeba było nie lada odwagi i wiary,  że to,  co się robi, Jest słuszne, żeby zdecydować się na otwarcie szkoły w ówczesnych warunkach. Było to właściwie przedsięwzięcie skazane na niepowodzenie.  O ile bowiem koszt utrzymania samej szkoły był pokrywany prze władze oświatowe, o tyle internat, bez którego nie można przecież wyobrazić sobie szkoły dla niewidomych, utrzymywał się w prawdziwie cudowny sposób.  Sprawcą tego cudu był Józef Buczkowski.  

 Dziś trudno byłoby ustalić, z jakich źródeł i w jakiej ilości nadchodziła pomoc. Jedynie Buczkowski wiedział do kogo i w jaki sposób trafić, aby zapewnić utrzymanie swoim wychowankom. Niemałej pomocy udzielał pełnomocnik do walki z nadużyciami gospodarczymi,  Stanisław Madej, który towary zarekwirowane spekulantom przekazywał na rzecz internatu dla dzieci niewidomych.  

Dzięki troskliwości Buczkowskiego, w zakładzie panował nastrój pełen pogody i jakiegoś spokoju. To było po prostu ognisko domowe. Tu w każdej chwili można było znaleźć dobrą radę czy pomoc w potrzebie. Tu, do szkoły, przychodziło się jak do starych, dobrych przyjaciół. Atmosfera serdeczności i szczerej gościnności sprawiała, że zakład stał się bliski nie tylko tym, którzy w nim mieszkali , ale wszystkim tym, którzy utrzymywali z nim kontakt.  

W łódzkim środowisku niewidomych, a zwłaszcza wśród młodzieży, mówiło się po prostu „nasza szkoła', bo też Buczkowski otwierał jej podwoje przed każdym niewidomym, który tego potrzebował.  

 „Z Józefem Buczkowskim los zetknął mnie przed 34 laty w marcu 1946 roku - wspomina Władysław Gołąb/"Pochodnia', maj 1980 r.). - Przyjechałem wówczas do Łodzi w półtora roku po utracie wzroku. Przyjął mnie jak starego   przyjaciela. Organizował wtedy szkołę dla niewidomych w Łodzi przy ulicy Tkackiej. Mimo   że ukończyłem już 7-klasową szkołę podstawową, przyjął mnie do internatu, abym mógł przejść proces rehabilitacji podstawowej.  

 Do końca czerwca zdążyłem nauczyć się pisma Braille'a, pisania na maszynie czarnodrukowej oraz wykonywania wszystkich podstawowych czynności bez wzroku*.  W tym samym artykule  Władysław Gołąb pisze, że nieraz towarzyszył Buczkowskiemu w jego podróżach służbowych. Jak widać z przytoczonego fragmentu, szkoła prowadzona przez Buczkowskiego otaczała opieką nie tylko uczniów, ale wszystkich niewidomych, którzy pragnęli się uczyć, niewidomi natomiast starali się zrobić coś dla „swojej' szkoły.  

Pamiętam,  jaki byłem szczęśliwy, kiedy Buczkowski znalazł w zajęciach uczniów kilka wolnych godzin, w czasie których mogłem prowadzić nauczanie brajlowskiego pisma muzycznego. Wprawdzie w szkole nie uczono muzyki i nie wiem, czy któremuś z moich uczniów znajomość nut była kiedyś w życiu potrzebna, ale wtedy cieszyłem się, że mogę przekazać innym to, czego się sam nauczyłem.  Zarazem była to dla mnie w pewnym sensie praktyka, a dla uczniów zajęcie, które może nie dawało praktycznych korzyści, ale rozwijało wykształcenie ogólne.  

 Kiedy Buczkowski uzyskał zezwolenie na przejęcie pomocy szkolnych,  jakie udało się odszukać w zniszczonych budynkach poniemieckiego zakładu dla niewidomych we Wrocławiu, nie było mu trudno znaleźć ekipy składającej się z kilku niewidomych, którzy przez kilka dni szperali w ruinach, by dostarczyć łódzkiej szkole kilkanaście tabliczek brajlowskich, pewną ilość nut i inne drobne przedmioty, które wtedy miały dużą wartość. Oparcie w szkole mieli także niewidomi uczęszczający do szkół średnich i wyższych, W Łodzi w owym czasie powstało koło uczącej się niewidomej młodzieży, które postawiło sobie za zadanie niesienie pomocy wszystkim niewidomym, uczęszczającym do szkół średnich lub wyższych. W niedługim stosunkowo czasie koło mogło poszczycić się pewnymi osiągnięciami i działalność swą zamierzało rozszerzyć na cały kraj, Nieoficjalnym, ale prawdziwym, opiekunem koła był Józef Buczkowski. Po jego  wyjeździe,  młodzież nie znalazła pomocy i poparcia dla dalszej swej działalności i wkrótce zostało ono rozwiązane.  Niewątpliwie, w środowisku Łódzkich niewidomych istniał wówczas zapał do pracy społecznej, ale Buczkowskiego zasługą było to. że umiał tym całym ruchem pokierować.  

Po niespełna dwu latach, gdy szkoła przetrwała pierwszy najtrudniejszy okres, przyszła z pomocą opieka społeczna.  Buczkowski nie musiał już troszczyć się o zapewnienie swoim wychowankom środków utrzymania. Robił to odtąd Wydział Opieki Społecznej miasta Łodzi, który równocześnie zaangażował kierowniczkę internatu. W ten sposób przyszłość została zakładowi zapewniona. Wkrótce jednak  rozeszła się wieść, że o kierownictwo  w zakładzie ubiega się pani F. z nauczycielskiej szkoły dla niewidomych, która zamieszkała w Łodzi. Powierzenie jej jednak tego stanowiska wypadłoby niezręcznie i trudno byłoby uzasadnić takie posunięcie.  

Kuratorium szkolne przypomniało sobie wtedy o przedwojennym kierowniku szkoły dla niewidomych w Łodzi. Był nim Eugeniusz Stasiuk - dobry pedagog, który kiedyś   bardzo angażował się  w prowadzenie szkoły.  Sam opracowywał mapy plastyczne i inne pomoce szkolne dla niewidomych toteż był ogólnie lubiany i szanowany.  

Po wojnie został kierownikiem jednej z łódzkich szkół podstawowych. Nie zamierzał wracać do szkoły dla niewidomych gdyż uważał, że byłoby to nieuczciwe wobec Buczkowskiego. A jednak w roku 1947,  Eugeniusz Stasiuk obejmuje po Buczkowskim stanowisko kierownika, by po roku przekazać je pani F., o której wspomniałem wyżej. Tak więc Buczkowski musiał opuścić placówkę, w której zorganizowanie włożył tyle zapału, pracy i serca.  Ze łzami w oczach żegnały dzieci swego opiekuna i przyjaciela i tak zakończył się pierwszy etap trudnej, ale jakże chwalebnej drogi, którą kroczył Józef Buczkowski.  

Już samo zorganizowanie szkoły i utrzymanie internatu w trudnych, powojennych warunkach świadczy o pracowitości i wytrwałości Buczkowskiego. A przecież trzeba pamiętać o   jego działalności w związku niewidomych.  Zaraz po wyzwoleniu niewidomi łódzcy przystąpili do reaktywowania Związku Niewidomych miasta Łodzi, założonego jeszcze przed wojną. Wśród nich był również Józef Buczkowski.  

 Jako bliski współpracownik doktora Włodzimierza Dolańskiego, duchowego przywódcy niewidomych polskich, a zarazem aktywny działacz Związku Niewidomych miasta Łodzi, Buczkowski położył ogromne zasługi w propagowaniu idei zjednoczeniowej, która ostatecznie znalazła całkowite poparcie w łódzkim środowisku.   Zanim powstała ogólnopolska organizacja niewidomych, musiało najpierw dojść do nawiązania kontaktu i zbliżenia pomiędzy poszczególnymi organizacjami niewidomych, w czym niemałą zasługę miał również Józef Buczkowski.  

Podczas wakacji w roku 1946, w szkole dla niewidomych w Łodzi odbyło się spotkanie przedstawicieli organizacji niewidomych, które w kilka miesięcy    później miały utworzyć w Chorzowie Związek Pracowników Niewidomych RP. Józef Buczkowski, podobnie jak dr Włodzimierz Dolański, głosił hasło „nic o nas bez nas'. Było to stwierdzenie, że niewidomi muszą sami decydować o swoim losie  i sami pracować nad własną przyszłością.  

   Buczkowski nie chciał się godzić z tym, żeby niewidomi bezczynnie czekali na owoce ludzkiego miłosierdzia. Nie znaczy to,  że nie doceniał działalności dobroczynnej, zwłaszcza w czasach gdy cały kraj korzystał z pomocy. Owszem,  jako kierownik zakładu dla dzieci niewidomych,  zabiegał o pomoc w utrzymaniu internatu.   Jako przedstawiciel związku niewidomych  starał się o paczki z darami zagranicznymi dla nich. Ale z takiej pomocy korzystali wtedy wszyscy: niewidomi i widzący. uważał,  że niewidomi mają takie same prawa I  obowiązki jak ludzie widzący i dlatego muszą z nimi współpracować.

 Wbrew pozorom, nie było to takie łatwe. Często na przeszkodzie stawały wzajemne uprzedzenia, które narastały w ciągu minionych lat. Niewidomi, w olbrzymiej większości skazani Dotychczas na dobroczynność ze strony widzących, chętnie z niej korzystali, jednak samych widzących traktowali z nieufnością.  Z kolei ludzie widzący w niewidomym widzieli człowieka nieszczęśliwego, który był godny politowania i podziwu zarazem. Bardzo często, nawet niesłusznie, przypisywano niewidomym jakieś nadzwyczajne zdolności, zwłaszcza w muzyce, ale nie wyobrażano ich sobie jako towarzyszy pracy, współpartnerów.  

Taki brak wzajemnego zrozumienia najlepiej ilustruje pewien fakt, o którym opowiadał dr Dolański. Otóż został on kiedyś oddelegowany `do zbadania jakiegoś ośrodka szkoleniowego. Po złożeniu sprawozdania, zamiast rozliczenia delegacji, otrzymał kilkaset złotych zapomogi. Pieniądze oczywiście odesłał, wraz z odpowiednim pouczeniem .Buczkowski doskonale się orientował w istniejącej wówczas sytuacji. Wiedział, że brak zaufania wynika z tego, że ludzie widzący i niewidomi po prostu wzajemnie siebie nie znają. Dlatego uważał, że zbliżenie i współpraca między tymi dwiema grupami społeczeństwa jest sprawą zasadniczej wagi.  

 W tym celu, zaraz na początku swojej działalności w Łodzi,  założył Koło Przyjaciół Niewidomych.  Zadaniem Koła było popularyzowanie spraw niewidomych wśród widzących.  Z pewnością, działalność Koła wydatnie pomogła Józefowi Buczkowskiemu w utrzymaniu internatu.  

Odejście z łódzkiej szkoły dla niewidomych dzieci nie równało się odejściu od szkolnictwa w ogóle.  Buczkowski był przede wszystkim pedagogiem i wychowawcą. W tej roli czuł się najlepiej toteż po przekazaniu dotychczasowej placówki przeniósł się do Jarogniewic,  gdzie objął stanowisko kierownika wychowania i szkolenia w zakładzie inwalidów wojennych w Jarogniewicach-Głuchowie.  Przebywali tam nie tylko inwalidzi wojenni. byli to ludzie dorośli, którzy w większości jeszcze nie przywykli do nowej sytuacji związanej z utratą wzroku. Buczkowski musiał więc być czymś więcej, niż kierownikiem szkolenia. Trudno wyobrazić sobie rolę wychowawcy osób dorosłych. A przecież byli tam ludzie z różnych środowisk,  bardzo często zagubieni,  załamani, bezradni, którym trzeba było wskazać nową drogę życia.

  Buczkowski zajmował się więc tym,  co dziś nazywamy rehabilitacją inwalidów. Józef Konieczny, wieloletni pracownik Wrocławskiej spółdzielni niewidomych, który był wówczas w Jarogniewicach, kiedy spytałem go,  jakie ma wspomnienia o Buczkowskim z tamtych lat, ożywił się:

  „Jaki wtedy był nasz Bucio? Bo myśmy go tak zdrobniale nazywali,   „Bucio'. Myśmy dla niego mieli wielki szacunek. Był wymagający, dokładny, potrafił   utrzymać dystans- czuło się, że należałoby przed nim stać na baczność, a równocześnie miał w sobie coś, co nas do niego przyciągało, toteż jego wpływ na nasze wychowanie był duży. Był nauczycielem, z którym się najbardziej liczyliśmy, któregośmy najbardziej słuchali, a oprócz tego był dobrym kolegą.  

 Wiesz, jak Buczkowski nie znosił alkoholu - a wyobraź sobie, że na swoje imieniny zapraszał do siebie wszystkich Józefów z całego zakładu. Wypijaliśmy tradycyjnie za zdrowie solenizantów a potem rozmawialiśmy o różnych sprawach, Buczkowski bardzo często mówił nam o sytuacji niewidomych, o potrzebie zrzeszania się czy o ruchu spółdzielczym wśród niewidomych. Takie przyjęcie imieninowe było też okazją do prowadzenia odpowiednich rozmów, I jeszcze jedno - były to najspokojniejsze imieniny w całym roku. Nikt się nie upił. I tak wyrastała kadra przyszłych związkowców i spółdzielców.  

  Z Jarogniewic wyszli założyciele spółdzielni niewidomych: Stanisław Zięba-   w Łodzi,  Leon Kudełko - w Poznaniu, Czesław Wrzesiński - we Wrocławiu,  Bolesław Bal - w Elblągu, Stanisław Dąbek i Józef Konieczny przez wiele lat aktywnie pracowali w radzie Wrocławskiej Spółdzielni Niewidomych, Można by wymienić jeszcze więcej nazwisk aktywistów, ale przecież wystarczy tych kilka aby zorientować się,  jaką rolę w ruchu niewidomych odegrał zakład w Jarogniewicach i jaki był w tym udział Buczkowskiego.  

Nie poprzestawał on na działalności wychowawczej w zakładzie. Wielu spośród swoich wychowanków odwiedzał w miejscach pracy, interesował się jak żyją, radził, pomagał . Wielu spośród nich pozostało jego przyjaciółmi na całe życie.  

 Pamiętam jeden z takich wyjazdów. Buczkowski mieszkał wówczas już, w Gdańsku. Którejś niedzieli postanowił odwiedzić swoich znajomych z Jarogniewic, którzy mieszkali w Elblągu. Chciał zobaczyć,  jak się urządził Bolesław Bal i inni. Zaproponowałem, że pojadę z nim w charakterze przewodnika, ale nie chciał: „Po co mam ci zabierać  czas, dam sobie radę'.  

 Rzeczywiście, orientował się dobrze, jeździł przecież po całej Polsce, Owej niedzieli miał jednak wyjątkowego pecha. Pojechał do Elbląga i wrócił szczęśliwie,  lecz przed samym wejściem do domu poślizgnął się, upadł i złamał nogę. Niejeden ponarzekałby w podobnym wypadku na ciężką dolę człowieka niewidomego, ale nie Buczkowski, Po prostu uznał, spotkało go nieszczęście,  jakie mogło się zdarzyć każdemu. Taki już był - umiał godzić się z losem.  

Skierowanie Buczkowskiego do Gdańska nie było zwykłym przypadkiem. Przed wojną mieścił się tam duży zakład dla niewidomych, który składał się z kilku budynków usytuowanych na mało ruchliwym' skraju Wrzeszcza. Na terenie zakładu znajdował się ogród a za  budynkami ciągnął się nieduży las.  Spośród wszystkich budynków należących dawniej do zakładu, po wojnie niewidomym przypadł w udziale tylko jeden - i to nie w całości. Obok Wydziału Opieki Społecznej, Domu Matki i Dziecka, budynku Akademii Medycznej, znajdował się również Dom Opieki, w którym przebywali głównie niewidomi.

  ówczesny prezes Związku Pracowników Niewidomych RP, dr Włodzimierz Dolański, dążył do tego, aby zakład ten w całości odzyskać dla niewidomych. Sprawa nie była prosta, gdyż Akademia Medyczna w Gdańsku również czyniła starania o ten obiekt, w którym zamierzała zorganizować Zakład Medycyny Tropikalnej. Trudno byłoby twierdzić, że taki zakład jest mniej ważny w dużym mieście portowym niż ośrodek dla niewidomych. Dr Dolański jednak nie zrezygnował. Przekonywał, że Akademia Medyczna może sobie wybrać jakiś inny obiekt - nie ten, który został wybudowany specjalnie dla niewidomych.

 Poza tym zakład był dobrze usytuowany i ze względu na duży teren miał dobre perspektywy rozwojowe. Dolański chciał stworzyć w Gdańsku wspaniały ośrodek dla niewidomych, w którym znajdowałaby się drukarnia brajlowska, centralna biblioteka, szkoła zawodowa, warsztaty szkoleniowe, a może i dom spokojnej starości dla samotnych niewidomych. Dlatego starał się kierować do Gdańska ludzi, którzy by popierali te śmiałe plany i swą pracą potrafili udowodnić, że plany te są realne. Przede wszystkim postarał się o zorganizowanie dla niewidomych kursu przyuczenia,   po ukończeniu którego otrzymywali     oni pracę w zakładach przemysłowych Gdańska. Dom opieki zamienił się wówczas w swego rodzaju hotel pracowniczy.

 W roku 1948 została uruchomiona drukarnia brajlowska. Równocześnie zamieszkał tu redaktor miesięcznika „Pochodnia”, który był zarazem pracownikiem świetlicowym, organizującym tak zwane życie kulturalno- oświatowe z mieszkańcami owego hotelu, a potem - z pensjonariuszami zakładu szkoleniowego, otwartego.  

  w roku 1949. W zakładzie pojawili się młodzi ludzie, którzy przybyli tu z całej Polski. Jako ich nauczyciel i wychowawca przyjechał również Józef Buczkowski. Gdańsk zaczął urastać do rangi dużego ośrodka ruchu niewidomych.  Buczkowski zaś miał w tym ruchu rolę wiodącą. W środowisku gdańskim znany był ze swej działalności w Związku Pracowników Niewidomych RP- Nieraz zresztą przyjeżdżał do Gdańska w celu załatwienia różnych spraw związkowych toteż w momencie kiedy osiedlił się ta na stałe, na najbliższym zebraniu wybrano go  na przewodniczącego gdańskiego oddziału Związku Pracowników Niewidomych RP.  

 Ponieważ dotychczasowy redaktor „Pochodni' zrezygnował z dalszej pracy w redakcji, powołane zostało kolegium redakcyjne, na którego czele stanął Józef Buczkowski. Oficjalnie kolegium składało się z trzech osób: Józefa Buczkowskiego, Tadeusza Józefowicza i Wacława Perkowskiego. Praktycznie pracowaliśmy jednak we dwójkę, bez pomocy Perkowskiego. Ponieważ nie było funduszu na honoraria autorskie,  trzeba było co miesiąc napisać kilka artykułów, aby „Pochodnia” nie składała się z samych przedruków.  

Buczkowski jednak był niezmordowany. Któregoś dnia zaproponował, by w czynie pierwszomajowym przystąpić do wydawania dwutygodnika dla dzieci i młodzieży. Choć wszystkim przybyło pracy,    „Światełko' ujrzało światło dzienne.  Jak dorosłym do dziś przyświeca „Pochodnia' Włodzimierza Dolańskiego,  tak młodzieży świeci „Światełko' Józefa Buczkowskiego.  

I ten okres pionierskiej pracy nie trwał jednak długo. Taki już był los Buczkowskiego.  W roku 1950 w Związku Pracowników Niewidomych RP nastąpiła całkowita zmiana. Na miejsce zarządu wprowadzono komisarycznego przewodniczącego.  Żeby zrozumieć,  jak do tego doszło,  trzeba wrócić do organizacyjnego zjazdu delegatów, który odbył się w Chorzowie w roku 1946. Na zjeździe tym wszyscy delegaci,  z wyjątkiem przedstawicieli Warszawy, na przewodniczącego Związku wysunęli kandydaturę Włodzimierza Dolańskiego. Delegaci warszawscy upierali się natomiast przy kandydaturze Michała Lisowskiego,  człowieka nie znanego poza środowiskiem warszawskim.  Po bardzo burzliwej dyskusji, która niemal nie doprowadziła do zerwania obrad, delegaci Warszawy ustąpili, Dolański został przewodniczącym,  Lisowski - jego zastępcą.  

 Współpracy jednak nie było. Dr Włodzimierz Dolański był uczciwy, pracowity, bezinteresowny,  znał problematykę niewidomych w kraju i za granicą, ale w odczuciu ówczesnych decydentów od spraw związkowych miał widocznie swoje słabe strony. Może to,  że studiował za granicą i miał tam szerokie znajomości że był wierzący? Ale chyba najbardziej dlatego,  że miał przeciwko sobie Michała Lisowskiego, który uchodził za wielkiego aktywistę partyjnego.  

 W kraju ścierały się wtedy różne poglądy polityczne, przy czym ,  jak wiadomo,  nie uniknięto błędów. Nie ma możliwości ani potrzeby zagłębiania się dziś w te sprawy,  zwłaszcza    że jest to biografia Buczkowskiego, a nie Dolańskiego.  Ostatecznie wprowadzono przewodniczącego komisarycznego. Lisowski nie wygrał batalii o władzę, ale i Dolański został oficjalnie odsunięty od kierowania związkiem niewidomych. Odszedł Dolański, a więc nic dziwnego,  że i jego bliski współpracownik - Jozef  Buczkowski - musiał odczuć  że jego działalność jest nieodpowiednia.  

W maju czy czerwcu 1950 roku przyjechał do Gdańska komisaryczny przewodniczący związku, major Leon Wrzosek, aby wytknąć Buczkowskiemu błędy. Do głównych powodów przyjazdu należała sprawa kiosku z gazetami. Jeden z pensjonariuszy zakładu dla niewidomych w Gdańsku-Wrzeszczu,  Wacław Perkowski - o którym już wspomniałem  zgłosił chęć prowadzenia kiosku „Ruchu' z gazetami i papierosami. Wprawdzie sam nie widział nic,  za to - jak twierdził - taki kiosk już kiedyś z powodzeniem prowadził przy pomocy osób widzących.  Propozycję uznano za ciekawą.  Przecież był to okres, kiedy Związek Niewidomych za główny cel stawiał sobie pomoc niewidomym w zdobywaniu pracy. Za okazaną pomoc Perkowski przyrzekł ponadto przekazywać na rzecz gdańskiego oddziału Związku Niewidomych pewien procent z dochodu.  

 Wkrótce udało się uzyskać taki kiosk na dworcu kolejowym w Gdańsku Wrzeszczu - i to przy dużej pomocy gdańskiego oddziału Związku Niewidomych. Niestety Perkowski nie dał sobie rady. Kiosk miał niedobory, toteż wkrótce został odebrany przez przedsiębiorstwo „Ruch'. Buczkowski odczuł to jako wielki zawód. Chciał jak najlepiej - nie udało się.  Perkowski był człowiekiem poważnym i trudno było przypuszczać,  że nie dopilnuje własnej sprawy. Gdański oddział Związku Niewidomych pomagał mu załatwić tę sprawę.  Ostatecznie całą winę za niepowodzenie przypisano Buczkowskiemu.  

  Owego dnia wytknięto mu jeszcze jeden błąd, a mianowicie, że jeden z numerów miesięcznika „Pochodnia' został w całości poświęcony Czechosłowacji. Wprawdzie do dziś nie wiem, dlaczego to miało być błędem, poza tym nie sam Buczkowski odpowiadał za redagowanie „Pochodni' - ale tego nie brano wtedy pod uwagę.  

Po zmianach w kierownictwie Związku nastąpiły zmiany w działalności. Nikt już nie ubiegał się o otwarcie ośrodka dla niewidomych w Gdańsku. Ponieważ obiekt miała przejąć Akademia Medyczna, w połowie 1950 r. niewidomi opuścili budynek w Gdańsku Wrzeszczu. Ich kształcenie przejmował zakład szkolenia we Wrocławiu, a urządzenia drukarskie zostały wysłane do Warszawy, gdzie przez dłuższy czas leżały bezczynnie, czekając na lepsze czasy.  

  Buczkowski pozostał w Gdańsku. Niewątpliwie ważnym wydarzeniem w jego życiu było zawarcie w grudniu 1949 r. związku małżeńskiego. W żonie znalazł wiernego przyjaciela i wspólnika dla swych szlachetnych dążeń. Do roku 1955 państwo Buczkowscy mieszkali w Gdańsku.  Okres ten upłynął Buczkowskiemu na pracy w spółdzielni niewidomych, której był współzałożycielem.  Choć pracował przy naciągu szczotek i nie pełnił funkcji kierowniczych, dzięki swej aktywności i doświadczeniu wniósł duży wkład w rozwój tej spółdzielni.  

 Prawdziwie stałym miejscem zamieszkania państwa Buczkowskich była Bydgoszcz. Tu, w roku 1955, Józef Buczkowski został zaangażowany w charakterze kierownika szkolenia w ośrodku rehabilitacji zawodowej Związku Spółdzielni Niewidomych. W dwa łata później został dyrektorem tego ośrodka.  

 Bydgoski ośrodek stawał się instytucją coraz bardziej znaną w kraju. Na pewno działo się tak dlatego, że  działalność ośrodka miała charakter ogólnopolski - gdyż szkolili się w nim przyszli pracownicy spółdzielni niewidomych z całego kraju. Ale swą popularność i uznanie wśród niewidomych zakład zawdzięczał niewątpliwie nieprzeciętnej osobowości Józefa Buczkowskiego. Był to działacz znany wszędzie. Pamiętali go niewidomi z Łodzi i Warszawy. Poznania i Gdańska - jedni ze Związku Niewidomych czy spółdzielni, inni ze szkoły czy zakładu szkoleniowego. On również pamiętał o wszystkich toteż nie musiał nawiązywać nowych kontaktów.  Jego osobista kultura, znajomość spraw, a przy tym życzliwość i nieustająca gotowość śpieszenia z pomocą tym,  którzy tego potrzebowali, zjednywała mu powszechny szacunek.  

 Ośrodek mieścił się w starym, nie przystosowanym do tego celu budynku. Nie można było go odpowiednio urządzić, bo na przeszkodzie stał brak pomieszczeń. Wszędzie panowała ciasnota. Ale mimo to, zarówno pensjonariusze,  jak i przyjezdni goście, czuli się tu dobrze. Wszędzie panowała przyjazna, rodzinna atmosfera, która miała swój niepowtarzalny urok. Wszystko było tu naturalne i niewymuszone. Taką atmosferę wprowadził Buczkowski- człowiek szczery, życzliwy, bezpośredni. Tego wymagał od swojego personelu,  tego uczył wychowanków.  

 Zofia Krzemkowska, w swoich wspomnieniach o Buczkowskim („Niewidomy Spółdzielca', maj 1980),  tak opisuje atmosferę panującą w bydgoskim ośrodku rehabilitacji  zawodowej, w którym pracuje od roku 1963 r.:  „Pamiętam również burzliwe posiedzenia rad pedagogicznych, na których miała zapaść decyzja o ewentualnym usunięciu kursanta sprawiającego szczególne kłopoty wychowawcze lub przekazaniu go do domu opieki, ze względu na brak postępu w szkoleniu.  

 Każdą sprawę Buczkowski rozpatrywał wnikliwie indywidualnie,  szukając okoliczności łagodzących i możliwości pomocy. Dbał również o zwykłe, prozaiczne sprawy. Każdy absolwent odwiedzający ośrodek mógł liczyć na ciepły posiłek a nawet i nocleg,  dlatego absolwenci chętnie przyjeżdżali. Ich więź z ośrodkiem była silna. Traktowali go jak drugi dom.  Zresztą podobnie głęboką troskę o człowieka przejawiał on wobec wszystkich gości odwiedzających ośrodek. Każdy po przyjeździe znajdował w hotelowym pokoju herbatę i kanapki. Te pozornie drobne fakty wpływały na atmosferę w ośrodku   która była domowa, swojska, kojąca po trudach dnia".  

 Kto znał  Buczkowskiego, kto z nim współpracował albo przebywał w prowadzonym przez niego zakładzie w Bydgoszczy czy jeszcze w Łodzi - ten wie,  że przytoczony fragment odtwarza prawdziwą atmosferę, jaką potrafił wytworzyć ten działacz. Również w dziedzinie rehabilitacji inwalidów i szkolenia Buczkowski miał duże osiągnięcia.  Przede wszystkim prowadził w ośrodku nauczanie z zakresu szkoły podstawowej. Doceniając znaczenie sprawności manualnej u niewidomych,  stworzył swoim wychowankom w zakładzie warunki do majsterkowania. Wreszcie zainicjował prowadzenie rehabilitacji dla dorosłych głuchoniewidomych.  

 W swej pracy był systematyczny i konsekwentny.  Osobiście lub w kolektywie opracowywał dokumenty potrzebne do prawidłowego funkcjonowania Zakładu,  jak programy rehabilitacji i szkolenia niewidomych czy struktura organizacyjna ośrodka.  

  W roku 1971 Buczkowski, w pełni sił odszedł na emeryturę. Że niełatwo mu było rozstać się z Zakładem,  świadczyć może fakt, iż jeszcze przez dwa lata po przejściu na emeryturę pracował w ośrodku jako nauczyciel. Ale widać taki już jego los. Nigdzie nie mógł dłużej prowadzić rozpoczętego przez siebie dzieła.   Kiedy odwiedziłem go w roku 1978r. dużo rozmawialiśmy ze sobą, jak zwykle w takich sytuacjach.  Powiedział mi wtedy,  że miał nieoficjalną propozycję ponownego objęcia kierownictwa ośrodka w Bydgoszczy. Nie chciał jednak na nowo zaczynać pracy, którą przecież mógłby prowadzić bez przerwy. Do końca życia pozostał wierny swej działalności społecznej,  od której nikt nie był w stanie go oderwać.  

 Po przejściu na emeryturę nadal brał czynny udział w pracach Towarzystwa Przyjaciół Niewidomych, które powstało z jego inicjatywy 29 czerwca 1966 roku. Nadal zabiegał o realizowanie planu budowy nowego ośrodka rehabilitacji niewidomych. Celem Towarzystwa Przyjaciół Niewidomych, jak kiedyś Koła Przyjaciół Niewidomych w Łodzi, jest zapoznawanie społeczeństwa  z problematyką środowiska niewidomych oraz ich współpraca z widzącymi.  

 Trwałym symbolem tego działania stała się budowa nowego Ośrodka Rehabilitacji Zawodowej Niewidomych. Inicjatorem tej wspaniałej inwestycji był dyrektor Buczkowski. On też nie ustawał w wysiłkach zmierzających do ukończenia budowy. Nawet fakt odejścia na emeryturę w niczym nie osłabił jego zapału. Centrum Szkolenia Niewidomych znajduje się obecnie przy ulicy Powstańców Wielkopolskich 33.  Składa się z czterech budynków, w których znajduje się szkoła, warsztaty,  internat i urządzenia socjalne. W następnym etapie przewiduje się budowę sali gimnastycznej i krytego basenu.  Otwarcie Ośrodka nastąpiło we wrześniu 1981 roku, a więc 15 lat po założeniu Towarzystwa Przyjaciół Niewidomych.  Piętnaście lat żmudnej, mrówczej pracy. A kiedy przyszedł czas zakończyć dzieło  zabrakło tego, który je rozpoczął i doprowadził prawie do końca.  

Oto co z okazji otwarcia Ośrodka stwierdziła, między innymi,  żona Józefa Buczkowskiego, Franciszka Buczkowska, piśmie z dnia 11 września 1981 roku. „Przybył nam jeszcze jeden obiekt, w którym inwalidzi wzroku będą mogli odzyskać wiarę we własne siły, w samodzielność, a po ukończeniu szkoły- jako pełnowartościowi ludzie wejdą, w społeczeństwo widzących.  Józef Buczkowski, wieloletni dyrektor starego Ośrodka, który mieścił się w czynszowej kamienicy,  w warunkach krępujących rozwój działalności,  szkolenia w dostępnych zawodach dla inwalidów wzroku, powziął decyzję budowy nowego ośrodka przystosowanego do potrzeb szkolenia.  Ośrodek ten rodził się w bólach, wśród przeciwności władz różnych instytucji,  lecz upór szlachetnych, poczynań niewidomego dyrektora doprowadził do osiągnięcia zamierzonego celu, po piętnastu latach niestrudzonej pracy.  

 Wobec wielu trudności w okresie starań o budowę Józef Buczkowski zaprosił do współpracy społecznej wiele osób, zatrudnionych w różnych instytucjach, które podzielały słuszność jego działania. Grupa ta zawiązała Towarzystwo Przyjaciół Niewidomych, które działa dotychczas,  oparte na statucie zatwierdzonym przez Wojewódzką Radę Narodową. Towarzystwo bezinteresownie pomagało w rozpoczętych przez Józefa Buczkowskiego staraniach o budowę Ośrodka Rehabilitacji Zawodowej Niewidomych ZSN w Bydgoszczy. Pan inżynier. Kułakowski,  instruktor budowniczy mający duży dorobek w sferze wykonanych przez siebie inwestycji budowlanych w Polsce i za granicą, kierował tą budową z doświadczeniem i oddaniem.

 Były dyrektor, Józef Buczkowski, zmarł półtora roku przed otwarciem Ośrodka.  Nie doczekał dnia swego największego tryumfu, największego osiągnięcia. Ale czy życie Buczkowskiego nie było jednym wielkim pasmem osiągnięć? Rzecz jasna, nie mam na myśli korzyści osobistych. Tych rzeczywiście nie posiadał wiele. Nigdy  za nimi nie gonił, nigdy o nie  dbał. A w życiu, niestety, najczęściej bywa tak,  że nie wystarczy mieć zasługi czasem trzeba mieć także tak zwane poparcie.  

 Józef Buczkowski potrafił zabiegać o poparcie tylko w sprawach publicznych. Nie szczędził wtedy ni trudu, ni czasu. Dlatego, choć nieraz w życiu spotkał się z niesprawiedliwością - to co uczynił dla innych, dla środowiska niewidomych,  urosło w kapitał wdzięczności i uznania dla niego samego i jego dzieła.

 Jeżeli dziś,  z perspektywy czasu, patrzymy na życie i działalność Józefa Buczkowskiego, widzimy, że był to działacz społeczny dużego formatu, oddany bez reszty sprawie niewidomych. Świetny organizator,  sumienny pracownik i uczciwy kierownik,  Przede wszystkim był jednak nauczycielem i wychowawcą młodzieży. Miał tysiące wychowanków. Toteż nie ma w Polsce miejsca, gdzie by go nie wspominano w środowisku niewidomych. Jednych uczył brajla?  innych podtrzymywał na duchu w trudnym okresie rehabilitacji, wreszcie jeszcze innym pomagał w uzyskaniu zajęcia.  

 Uczył swych wychowanków życia, a teorię wspierał własnym przykładem.  On mógł nauczać „nie używaj alkoholu' - bo sam nie używał    „nie warto palić, kolego' - bo sam nie palił „żyj uczciwie' - bo sam żył uczciwie    „pracuj rzetelnie' - bo sam rzetelnie pracował. Takie zasady niejednemu wydawały się nieżyciowe i raczej mogły przypominać regułę zakonną,  jednak Buczkowski, choć jako katolik był głęboko wierzący, zakonnikiem nie był,  lubił towarzystwo - a jego dom stał zawsze otworem dla przyjaciół i znajomych.

  Buczkowski udowodnił więc    że można nie tylko głosić piękne hasła, ale także postępować według nich.Za całokształt pracy zawodowej i społecznej- Józef Buczkowski został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Polonia Restituta, Złotą Odznaką Polskiego Związku Niewidomych,  Złotą Odznaką Związku Ociemniałych Żołnierzy, a dwa tygodnie przed śmiercią otrzymał medal Komisji Edukacji Narodowej. Ośrodek  Rehabilitacji i Szkolenia  w Bydgoszczy     powstał dzięki Buczkowskiemu z miłości ku ludziom i stał się pomnikiem sławiącym tego wielkiego człowieka.  Dobrze więc, że w nazwie  Ośrodka znajduje się  jego imię. .