Notatki z rozmowy z Józefem Mendruniem przeprowadzonej 23 marca 97. Najpierw nieco biografii.

Urodzony 14 listopada w 38 roku, we wsi Borki Wielkie, to jest kilkanaście kilometrów na wschód od Tarnopola. Tam przebywałem przez cały okres wojny. Pierwsze, co pamiętam, to uderzenie Niemców na Związek Radziecki. Siedzieliśmy w piwnicy, przyszedł wujek i zaczął  coś opowiadać, są to raczej obrazy niż jakakolwiek treść. Potem pamiętam pożar we wsi. Wtedy moja mama była w ciąży, a siostra urodziła się w październiku 43 , czyli musiało to być przed październikiem 43. A więc był pożar, pamiętam, jak ojciec szukał mnie w domu u swojej siostry, ja tam rzeczywiście byłem, ale gdy się zaczęło palić, uciekłem ze swoimi kuzynami na łądę. Wiem, że ojciec okrył się nasączonym wodą prześcieradłem i skoczył do palącego się domu. Nie znalazł mnie, wyskoczył i w tym momencie zawalił się dach. gdyby wyskoczył kilka sekund później, nie byłoby go na świecie. Pamiętam jeszcze, jak budowaliśmy nowy dom, bo nie mieliśmy gdzie mieszkać. W pamięć wryło mi się także  jak do nas strzelali, Mój ojciec pracował na kolei, którejś nocy  nie było go z nami, była tylko mama z siostrą- niemowlęciem i  ja,   wtedy zaczęli się do nas dobijać, kolbami karabinów walić w drzwi. Trzeba pamiętać, że to były czasy banderowców. Moja mama wyrwała snopek słomy z dachu i boso, w koszuli nocne, pobiegła po śniegu ze sto metrów, Tam Rosjanie mieli swoją , bazę wojskową , a my, dwoje małych dzieci zostaliśmy sami. Powiedziała, że nas atakują. Oni na to, że   to nasi poszli sprawdzać. Rosjanie nie mogli się nadziwić, jak mama przebiegła po terenie nadzianym minami.   

W 45 roku wyjechaliśmy na zachód. Wywieźli nas w jednym z transportów. Pojechaliśmy w dzisiejsze wrocławskie. Tam znalazłem na stacji kolejowej zapalnik. Moja dwuletnia siostra zobaczyła na lorze sanki. Bardzo chciała się na nich przejechać. Postanowiliśmy z babcią, że weźmiemy te sanki. Przewieźliśmy ją po peronie. Babcia ciągnęła, a ja pchałem z tyłu. Wtedy właśnie znalazłem zapalnik i schowałem go do kieszeni. Upłynęło ze trzy godziny. Mama musiała iść naciąć trawy dla kóz. Koniecznie chciałem z nią iść, ale mama się nie zgodziła. Z tego powodu byłem bardzo rozżalony. Wtedy przypomniałem sobie, że  mam w kieszeni tę nową zabawkę. Położyłem ją na stopniu wagonu i przy pomocy gwoździa i kamienia postanowiłem ją przedzielić na połowę. Trzymałem ją lewą rękę, a prawą uderzałem. Wtedy nastąpił wybuch- huk i koniec. To był rok 45, w dzisiejszym wrocławskim znajdowało się trochę Niemców dużo Rosjan, i Polacy, których przewozili na zachód. Przez kilka dni leżałem nieprzytomny, nikt nie był w stanie udzielić mi jakiejkolwiek pomocy. Wreszcie udało się zawieźć mnie do rosyjskiego, wojskowego  szpitala w Legnicy, tam leżałem przez tydzień i też się mną niewiele zajmowano. Stamtąd zawieziono mnie do szpitala w  Cieplicach i dopiero tam udzielono mi pomocy. Miałem bardzo pokaleczoną twarz i rękę. zaczęto mnie leczyć, ale to było już kilkanaście dni po wypadku. Wdały się różne komplikacje. Mówiono, że gdyby to było na drugi dzień po wybuchu, można było sporo uratować - i wzroku i ręki.  .Po kuracji wróciłem do domu. Miałem jeszcze resztki wzroku w lewym oku, W dwa lata później zacząłem chodzić do miejscowej  szkoły. Byłem już nieco przerośnięty. W jednym roku  przerobiłem program pierwszej i drugiej klasy, Potem zaczęło się dziać coś niedobrego w moim trochę widzącym oku. Szpitale, operacje, ale już bez skutku. Wzrok  zaczął zanikać.   Do szkoły już nie wróciłem. Od 48 do 55 roku przebywałem bezczynnie na wsi.

Starałem się oszukiwać otoczenie, że nie jest gorzej, bardzo się wstydziłem tego, że nie widzę. Ciągle mnie pytali- widzisz to? A ja widziałem coraz mniej. Ale udawałem, okłamywałem, że widzę. Rosła jednak we mnie świadomość, że już niedługo nie będę mógł udawać. Zacząłem więc naciskać żeby szukać jakichś rozwiązań, zwłaszcza, że lat przybywało.  Tak się stało, że mój stryjeczny brat, studiując w WAT, zaczął się trochę rozpytywać, dowiedział się m. in. o szkole wrocławskiej, Pojechałem tam z mamą. Miałem już 16 lat.  Dyrektorem Wrocławskiej szkoły dla niewidomych była wtedy Maria Janik. Porozmawiała ze mną i powiedziała, że jestem na tyle przerośnięty, że nie może mnie przyjąć do trzeciej klasy. Zaproponowała mi  Bydgoszcz. Tam mnie przyjęli  Dyrektor jednak powiedział, że zawodu mi żadnego nie zapewni, bo zobaczył, że mam  uszkodzoną rękę. Zasugerował, żeby iść do Lasek, ponieważ tam Ruszczyc dokonuje udanych eksperymentów z  uczniami  mającymi dodatkowe inwalidztwa.  Tak trafiłem do Lasek. Miałem 17 lat i dwie klasy szkoły podstawowej. Kiedy siedziałem na wsi, pomagałem w nauce mojej młodszej o 5 lat siostrze, ale  przy tym sam się dużo uczyłem. Dzięki temu w Laskach przyjęto mnie od razu do klasy piątej. Szkołę podstawową skończyłem w bardzo dobrymi wynikami. W szkole zawodowej uczyłem się m.in. tkactwa. Dostałem dyplom czeladnika. Uczyłem się także innych czynności. W czerwcu 61 roku skończyłem naukę w Laskach. a we wrześniu rozpocząłem pracę w spółdzielni Nowa Praca Niewidomych w Warszawie. Zostałem zatrudniony w branży tkackiej. Od razu też podjąłem naukę w szkole średniej w Warszawie.   Dyrektor tej szkoły powiedziała, że chcą mi iść na rękę , zaliczyć szkołę zawodową, jako klasę pierwszą i drugą, muszę jednak zdać egzamin. Wtedy okazało się ile mam życzliwych ludzi. Musiałem się do tego egzaminu odpowiednio przygotować, bo przecież programy szkoły zawodowej i ogólnokształcącej znacznie się różniły. Bardzo dużo pomogła mi s. Monika w różnych przedmiotach,  s. Mieczysława - polonistka i s. Miriam- matematyczka. Pomagali także inni ludzie. Egzamin do III klasy w szkole korespondencyjnej, bo przecież cały czas pracowałem zawodowo,   zdałem bardzo dobrze i w 63 roku zdałem maturę. .      Powstał wtedy problem - co dalej. Chciałem się uczyć dalej, były dwie koncepcje. Pociągała mnie psychologia, ale miałem też zdolności matematyczne. Zapytałem s. Monikę, jak mi radzi. Ona powiedziała, to nie ważne czy będziesz psychologiem matematykiem czy jeszcze kimś innym. Ważne natomiast, żebyś był dobrym matematykiem, dobrym psychologiem lub dobrym tkaczem. Jestem przekonany, że to jest naprawdę głęboka myśl Zdecydowałem się na psychologię. Zacząłem się starać, żeby mnie dopuścili do egzaminu. Nie chcieli. Głównym przeciwnikiem była nie żyjąca już prof. Żebrowska. Ona sobie tego nie wyobrażała. Wtedy trafiłem do p. Dolańskiego. Powiedziałem mu wszystko o moich staraniach aby studiować psychologię i o przeszkodach. Powiedział, że porozmawia z prof. Grzegorzewską, prof. Doroszewską,  i spróbuję pomóc. Potem byłem na spotkaniu z obydwiema paniami. Pani Grzegorzewska - szef WSPS powiedziała, że jeśli nie dopuściliby mnie do egzaminu na psychologię, ona przyjmie mnie na pedagogikę. Poszedłem wtedy do prof, Tadeusza Tomaszewskiego odgrywającego główną rolę na wydziale psychologii, porozmawiałem z nim. Jego odpowiedź była następująca, dopuścimy pana do egzaminów na psychologię. jeśli pan zda, będzie pan studiował, jeśli nie, to trudno. Po pierwszym roku , już mnie nikt nie pytał czy sobie poradzę czy też nie. Wszyscy zapomnieli o wątpliwościach. Problem przestał istnieć. Studia na wydziale psychologii ukończyłem w 68 roku. Jak wiadomo, w 68 roku miały miejsce w UW różne zawirowania polityczne - wiece, strajki, bunty nasz wydział został rozwiązany. Wszyscy studenci zostaliśmy zwolnieni. Potem trzeba było pisać podania,  że będziemy uczciwi, rzetelni itp. Każdy z nas starał się, aby nie było to upokarzające. Zostałem więc na nowo przyjęty.  - Znaczna liczba studentów mojego wydziału  wyemigrowała. Pracę magisterską obroniłem we wrześniu 68. Wtedy zacząłem myśleć o o pracy zgodnej z kierunkiem studiów. Wcześniej jeszcze w czasie studiów,  brałem stypendium z ZSN. Prezes Marian Golwala chciał, abym poszedł do Bydgoszczy do ośrodka rehabilitacji. P. Józef Buczkowski miał przejść na emeryturę i ja miałem go właśnie zastąpić. Ja jednak już niejako wrosłem w Warszawę. Nie bardzo miałem ochotę iść w nie znane środowisko, do nie znanych ludzi. Wtedy p. Adolf Szyszko  załatwił, że zarząd ZSN darował mi to stypendium, nie musiałem go odrabiać. Mogłem zostać w Warszawie. Najważniejsze było to, że nie chciałem przyczynić się do tego, aby p. Buczkowski musiał odejść, że przy mojej pomocy chcą  go się pozbyć. Ponadto tu w Warszawie miałem przyjaciół dom, mieszkanie, Adolf Szyszko znów załatwił to, że od 1. stycznia 69 rozpocząłem pracę w Zarządzie Głównym PZN.  w dziale zatrudnienia i rehabilitacji, na stanowisku instruktora rehabilitacji.