„zawsze redaktor”
Bukareszteńska gawęda
Edwin Kowalik Mglista i niepewna pogoda poranka 29 lipca nie zdołała zamącić naszego radosnego nastroju, gdy na Żoliborzu w Warszawie, z ciężkimi walizami i teczkami w rękach ładowaliśmy się do przygotowanych dla nas autobusów. Siedzimy już wygodnie i czekając na kierowcę, gwarzymy wesoło. Wszyscy okazują prawdziwą radość, bo przecież większość z nas jedzie zagranicę po raz pierwszy. Toteż nic dziwnego, że ten właśnie temat i związane z nim problemy zajmują najbardziej nasze umysły. Ważne, jak nam się wydaje, są to problemy, bo i któż z Was, Czytelnicy, potrafiłby dać odpowiedź na tak skądinąd żywotne pytanie: czy podróż będzie przyjemna? Czy odniesiemy w Bukareszcie sukces? Czy poznamy dużo obcokrajowców? Warkot motoru oznajmia nam, że za chwilę ruszamy. Nasz kierowca dokonuje kilku wyjściowych manewrów, a potem z fantazją dodaje gazu. I jemu widocznie udzielił się nasz entuzjazm. Ktoś opowiada wesoły dowcip, wszyscy się śmieją, a po krótkiej chwili milczenia jeden z baletmistrzów wyraża głośno swe zmartwienie, czy zdoła zapamiętać wszystkie wrażenia. - Nikt nie zdoła zapamiętać wszystkiego- mówi śpiewaczka- koleżanka Lewandowska - chyba tylko kolega - zwraca się do mnie - bo kolega ma lepszą niż my pamięć. - Wywiązuje się dyskusja, czy niewidomy musi koniecznie mieć lepszą pamięć niż widzący. Już dworzec. Wysiadamy więc, i ustawiwszy się grupami, czekamy na sprawdzenie listy, a potem marsz do pociągu. Nasza grupa- czyli grupa solistów- dwadzieścia osiem osób, ma zająć wagon numer osiem. Dowiaduję się z radością, że będę miał w podróży jako towarzyszy dwóch konferansjerów- Zaliwskiego i Wyszyńskiego oraz mojego przewodnika z urzędu- kolegę Paszka. Wsiadamy, turystyczne wagony zapewniają nam wygodę na czas kilkudniowej podróży. Pełni werwy i humoru konferansjerzy podnoszą i zaczepiają na pasach górne kanapy, rozkładają przygotowaną pościel- trzeba trochę pospać, bo wcześnie dziś się wstało. Do odejścia pociągu jeszcze czterdzieści minut. Wtem na peronie zaczynają dudnić rytmiczne kroki i okrzyk: "Niech żyją artyści!" podrywa nas do okien. To młodzież warszawska przybyła nas pożegnać. Ustawiają się w szereg i za chwilę dworzec rozbrzmiewa gromko śpiewanymi piosenkami masowymi. Są oczywiście i tańce. Widocznie chcą za wszelką cenę udowodnić, że tańczyć i śpiewać nie gorzej od artystów potrafią. Przyznaliśmy zresztą zgodnie po tych produkcjach, że bez specjalnego poświęcenia można nawet posłuchać amatorskich popisów. Oczywiście ta żartobliwa złośliwość nie dotyczy amatorów i ich zespołów, które systematycznie pracują, jak na przykład łódzki "Strzelczyk", umilający nam później długą podróż. Pociąg drgnął, ruszamy. Potężniejące okrzyki żegnających, chwilę jeszcze machamy rękami, potem wracamy do przedziałów. Rozkładamy się na kanapach z zamiarem zaśnięcia, liczymy bowiem, że pociąg stanie dopiero na granicy polsko- czechosłowackiej. Niestety, są to tylko złudzenia. Wprawdzie, gdyby ktoś się uparł, mógłby spać, ale pytanie, któżby chciał? - Skierniewice szaleją, Koluszki majestatycznie, choć trochę ospale żegnają nas, i żegnają. A Piotrków... Ten gra chyba wszystkimi orkiestrami, jakie posiada. W Radomsku najgłośniej wiwatują. Reszta miast nie gorszymi poszczycić się może rezultatami. Wszędzie pełno haseł, kwiatów, okrzyków i entuzjazmu. W Częstochowie jakaś młoda, miła, niebieskooka panieneczka prawie ze łzami mówi, że ona też chciałaby jechać i że nam strasznie zazdrości. Nie dziwimy się ani trochę, bo przecież, jak powiedziałby rutynowany reporter, tam, zagranicą otworzą się dla nas nowe horyzonty, nowe perspektywy, ucieleśni się to wszystko, o czym do tej pory wiedzieliśmy tylko z książek i ze szkoły. Na tych rozmyślaniach zastał nas wieczór na granicy czechosłowackiej. Po dwóch godzinach pociąg rusza, a po piętnastu minutach jesteśmy już w Czechosłowacji w Piotrowicach. Na trybunie, ustawionej przy budynku dworcowym zebrała się grupa Czechów i wznoszą okrzyki na cześć naszej ojczyzny i nas- artystów. Kto aktywniejszy i z większym temperamentem, odkrzykiwał im równie ochoczo. Wiwatowano nawet po polsku i choć czeski trochę do polskiego podobny, niemniej wymagało to pewnego wysiłku ze strony gospodarzy. Szkoda tylko, że i my nie nauczyliśmy się kilku słów po czesku. Wysiadamy z pociągu i biegniemy w stronę naszych pobratymców. "Strzelczyk" ustawia się i pełną piersią zaczyna: "Chłopcy, moje chłopcy, co wy tu robita, panny się starzeją, wy się nie zenita". Czechom podobają się kurpiowskie przyśpiewki i żeby nie być dłużnym, dają na początek duet koleżanek o ślicznych buziach i głosach. Z obydwu stron sypią się popisowe numery. Mieszamy się z młodzieżą czeską, gadamy, jak się da, wymieniamy papierosy, znaczki organizacji, adresy. Będziemy przecież do siebie pisać. Tak mijają miłe chwile tworzenia się gorących przyjaźni, przeżywania wspólnej radości. Zapada noc, a my odjeżdżamy z uczuciem dumy i zadowolenia, jesteśmy bowiem przekonani, że dołożyliśmy cegiełkę do budowy wymarzonej przyszłości, w której zbratanie wszystkich ludzi stanie się faktem. Rano jesteśmy już na Węgrzech. Węgrzy są chyba jeszcze milsi, niż Czesi, choć może to wrażenie zasugerowane przez nasze rosnące podniecenie podróżą. Z językiem tu znacznie gorzej. Kto zna niemiecki...ale ja znam francuski, może później będzie okazja. Z Budapesztu wysyłamy do Polski widokówki, ofiarowane nam przez Węgrów. Ci witają nas wszędzie tak gorąco i żegnają z takim żalem, że myślimy: jaka szkoda, że Festiwal nie odbywa się w Budapeszcie. Starzy bywalcy festiwalowi pocieszają nas, że Rumuni są jeszcze sympatyczniejsi. Już wieczorem tego dnia przekonujemy się, jak wiele prawdy zawierały ich słowa. Na pierwszej stacji w Rumunii oprócz kolejnego zaprowiantowania nic szczególnego nie zaszło, ale na drugiej... Ledwie pociąg stanął, walą do okna nieprzebrane tłumy młodzieży. Krzyk, powitania, stosy kwiatów. To już nie entuzjazm, to szał po prostu. Wszystko wydaje się nierzeczywiste. A jednak tak było, i na tamtej małej stacyjce, i później na Festiwalu. Zapada druga noc. Do Bukaresztu jeszcze bardzo daleko. Podobno będziemy tam dopiero jutro po południu. Noc przespaliśmy oczywiście, a następny dzień upływał nam na czytaniu książek między stacjami i na wyzieraniu przez okna na stacjach. Co tam jeszcze ciekawego... a owszem, mijaliśmy piękne krajobrazy, góry, pola, lasy, wioski i miasteczka, zagajniki i cmentarze. Przejeżdżaliśmy przez długie tunele i pompowaliśmy do żołądków niesamowite ilości napojów, upał bowiem był straszny. Zwłaszcza na początku nieomal nas przygniatał, ale powoli przywykliśmy. Sądzę, że konkursową gorączkę w Bukareszcie będzie nam trudniej znieść. Koło południa tłumacze rumuńscy, jadący z nami, oświadczają, że Bukareszt już blisko. Przygotowujemy się do wysiadania. Rzeczywiście, nasza pięćdziesięciosześcio- godzinna droga dobiega końca. Pociąg trajkocze na zwrotnicach. W rytmie jego kół, a może w rytmie naszych serc, dźwięczą wielokrotnie powtarzane słowa: Bukareszt, Bukareszt, Bukareszt. Zalany potokami słońca, oszałamia nas- "trzydniowych tułaczy" swą ziemską stałością, porywa czarem i gościnnością gospodarzy. Przechodzimy przed szpalerem rozwiwatowanej młodzieży. Smagłe, pulsujące zdrowiem i życiem dziewczyny rumuńskie uśmiechają się uroczo, prężni i krzepcy chłopcy wybijają rękami takt śpiewanej piosenki. Megafony niosą w najdalsze zakątki dworca i placu coraz potężniej brzmiące słowa powitania. Na trybunie wspaniała orkiestra gra z zacięciem marsza. Ustawiamy się na placu frontem do trybuny. Rozpoczyna się oficjalna i bardzo uroczysta część powitania delegacji polskiej. Pierwszy przemawia Rumun, przedstawiciel Światowej Federacji Młodzieży Demokratycznej. W krótkich zdaniach wskazuje cel, w jakim przyjechali do Bukaresztu, mówi o ofiarnym wysiłku młodzieży i robotników rumuńskich, którzy przygotowali na festiwal odpowiednie obiekty oraz zorganizowali technicznie całą imprezę. Słuchacze reagują żywiołowo. Co chwilę zrywają się potężne brawa i rozbrzmiewają skandowane hasła festiwalowe. Jeszcze goręcej przywitano członka partii i przedstawiciela UTM, czyli Rumuńskiego Związku Robotniczego. Następnie przemawiają Polacy. Mówią o Warszawie, o nowych fabrykach i szkołach, dziękują Rumunom za miłe przyjęcie i prawdziwą "staropolską gościnność". Audytorium wynagradza mówcę sowicie oklaskami. Ostatni z naszych reprezentantów schodzi z trybuny zadowolony i radosny, śpiewając wraz z wszystkim pieśń, która przez dwa tygodnie będzie brzmiała w Bukareszcie nieustannie. A teraz na kwatery! - woła nasz kierownik. Maszerujemy do autobusu, z trudem przeciskając się przez tłum, który, złamawszy karne szeregi, otacza nas coraz ciaśniejszym kręgiem, przyglądając nam się z ciekawością. Wydostajemy się jednak i siedząc w miękkich fotelach czeskich omnibusów, wołamy: la revalere!- do widzenia! Kwatera nasza to potężny, wspaniały gmach. Długie, przyjemnie chłodne korytarze, obszerne, jasne pokoje. Prawda, że szesnaście osób razem - to niemało, ale życie obozowe nie zostało w końcu wymyślone dla maminsynków. Bieganie i rwetes, rozdzielanie, przydzielanie, krótko mówiąc - urwanie głowy. Któżby się jednak przejmował. Najważniejsze, że człowiek się napił, a diablo dobra była ta woda, zimna, smaczna jak "rajski owoc". Na kolację i inne posiłki trzeba iść na ulicę Icaenei- podobno daleko, ale podobno będą nas wozić autobusem. Do gmachu ze stołówką trzeba dojść, bo ulica Icaenei jest bardzo wąska. Kursują nią jednak tramwaje, bardzo oryginalne- zgrzytają niesamowicie, ale za to jak podwarszawskie kolejki elektryczne, mogą się poszczycić automatycznie otwieranymi drzwiami. Gmach, do którego zmierzamy, to nie tylko stołówka, to przede wszystkim główne festiwalowe biura delegacji, również polskich. Jest potężny, jak ten na Galea Mochilor, ma obszerny podwórzec, na którym później odbywać się będą międzynarodowe spotkania delegacji. Wkrótce doczekaliśmy się wieczerzy. Przy moim stoliku siedzi trzech Rumunów, przy czym jeden z nich zna język rosyjski. Każdemu słuchaczowi nasza rozmowa wydałaby się bardzo zabawna, nie znając bowiem rosyjskiego, nieraz w cudaczny sposób przerabiam polskie słowa, ale jakoś się rozumiemy. Mój rozmówca pyta mnie o zawód, o studia, czy dużo występowałem. Moje odpowiedzi tłumaczy od razu swoim kolegom. Opowiada o sobie, o skończonej szkole medycznej, o swojej pracy na rzecz festiwalu. Lubi muzykę Chopina i domaga się, abym jutro koniecznie zagrał kilka jego utworów. Rozmawiamy o śpiewie, o tańcu i językach. Mój rozmówca stwierdza: - lubię was, Polaków, bo próbujecie wszystkiego i wszystko wam nieźle wychodzi; jak trzeba śpiewać- to śpiewacie, jak trzeba tańczyć- to tańczycie, a jak walczyć- to walczycie bez pardonu. - Uśmiecham się miło i dziękuję za tak dobrą opinię o moich rodakach. W duchu żałuję jednak, że mój rozmówca nie dodał jeszcze: "jak pracować- to pracujecie". Siedzący naprzeciw Rumun zwierza się, że często nastawia Warszawę i nieraz godzinami czeka na "Kukułeczkę" w wykonaniu zespołu "Mazowsze". Wszyscy koledzy uczą nas najważniejszych słów rumuńskich, za co my odwdzięczamy się polskimi. I choć miło się rozmawia, trzeba wracać do kwatery, gdyż wszyscy jesteśmy solidnie zmęczeni. Następny dzień upływa nam na przygotowaniach do festiwalu i zwiedzaniu miasta. Bukareszt to piękne miasto. Chociaż nie zniszczone, buduje się ciągle. Szerokie ulice, zwłaszcza dla niewidomego przerażająco szerokie, niesamowity ruch kołowy, tłumy przechodniów, dużo sklepów, zaopatrzonych podobnie jak w Polsce. Charakterystyczną jest rzeczą, że w większości towary rozmieszczone są branżami- buty koło butów, ubrania koło ubrań, itd. Spotyka się często małe odcinki ulic z identycznym towarem na wystawach. Bukareszt posiada wiele wspaniałych placów i piękne, ogromne parki. Najwspanialszym z nich jest park Stalina, otaczający urocze jezioro Horastaru. Główna ulica tego miasta to Calea Victoria. Samo miasto ciągnie się wiele, wiele kilometrów. Posiada mnóstwo kin, teatrów i estrad na powietrzu. Jego chlubą jest Stadion 23 Sierpnia - jest to dzień wyzwolenia Rumunii spod okupacji hitlerowskiej - na którym jutro ma się odbyć otwarcie Festiwalu. Nazajutrz udajemy się samochodami na ów stadion, aby wziąć udział w wyczekiwanych przez wszystkich uroczystościach. Panuje tu nieopisany ruch. Delegaci, sportowcy i artyści czynią pośpieszne przygotowania do pochodu i do pokazów. Upał niemal nie do zniesienia. Kto słabszy, od razu rezygnuje z pochodu i staje na trybunach, przeznaczonych dla delegacji ze swojego kraju. Różnorodność twarzy i strojów, wesołe śmiechy, bieganie, a przede wszystkim różnojęzyczny gwar sprawia wrażenie, że życie całego świata skoncentrowało się nagle tu, na bukareszteńskim stadionie. Wtem potężne fanfary przerywają tok moich myśli. Ogłaszają na wsze strony, że Festiwal został otwarty. Ich siła, czystość brzmienia i blask dźwięku wywołują dreszcze emocji. Mimo woli stoi się wyprostowanym jak struna, z piersią wysuniętą naprzód i miną triumfatora. A fanfary grają i grają. Coraz mocniej budzą ukryte w sercach porywy, i choć kończą swą pieśń, w nas nie gaśnie już ogień, który roznieciły. Świadczy o tym sprężysty krok maszerujących, blask w oczach - a ilu ich maszeruje! Idą Anglicy, Albańczycy, Algierczycy, idzie w porządku alfabetycznym sto dwanaście narodowości, niosąc ze sobą pieśń i okrzyk, radość i miłość. Teraz idą sportowcy. Potężna ich liczba, wspaniały ich krok. Po nich kroczą artyści, z egzaltacją w oczach, uśmiechem na ustach, z natchnieniem na obliczu. Popisują się tańcami - wspaniałe figury sypią się jak z rękawa, giętkie ciała wyginają się elastycznie. Po defiladzie czas na powrót. Wraca się trochę mniej wygodnie, bo pieszo, a do domu dziesięć kilometrów. No, ale za to zwiedzamy przedmieście Bukaresztu. Los pomagał nam w tym gorliwie, bo błądziliśmy, co się zowie. Mijało się domy, domki, płoty, płotki, a wszędzie pełno Rumunów. Siedzieli na stołeczkach lub stali przed swymi chatami bądź willami i przyglądali się nam z zaciekawieniem. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że w Rumunii najsympatyczniejsi są Rumuni, i to wszyscy bez wyjątku. Do domu wróciliśmy późno wieczorem, zmęczeni i żądni snu. Trzeba dobrze odpocząć, bo jutro zaczyna się dla nas- artystów konkursowa i estradowa robota.
Listopad 1953 |