DROGI I BEZDROŻA NIEWIDOMYCH

Refleksje niekoniecznie wesołe, ale może i nie całkiem smutne

Jerzy Ogonowski  

     

    Źródło: Publikacja własna "WiM"

     

Przeczytałem wspomnienia redaktora naczelnego WiM i zadumałem się, jak na starego piernika przystało. Przypomniało mi się także i moje dzieciństwo, tak różne od dzieciństwa Kotowskiego, bo mnie nie tylko rodzice, ale i sąsiedzi otaczali opieką, na podwórku byłem hersztem, a ze swojej ślepoty zdałem sobie naprawdę sprawę dopiero wtedy, gdy znalazłem się w zakładzie dla niewidomych. Ale z tej szkoły specjalnej pamiętam do dziś, jak przywożone były dzieci zaniedbane, wyciągane z różnych zakamarków wioskowych, jak zaczynały sobie uzmysławiać swą wartość i możliwości... Były też i takie, chociaż rzadko, których po krótkim czasie rodzice zabierali z powrotem. Do dziś nie wiem, w ramach (mówiąc po współczesnemu) jakiej procedury odbywało się wyszukiwanie tych dzieci, ale było.  

Drugim źródłem samodzielności niewidomych była właśnie spółdzielczość, o której pisze redaktor. Jeszcze w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych było tak, że na kursie dla nowo ociemniałych pojawiał się prezes najbliższej spółdzielni niewidomych i zachęcał absolwentów szkolenia do podjęcia pracy (sic). Wszystko to z kolei odbywało się w aurze ideologii, że niewidomy to człowiek, któremu przysługują te same prawa, co każdemu innemu, że jego praca ma tę samą wartość, a co więcej, ma też wartość dodatkową, bo rehabilitacyjną.  

Natomiast dziś wiodącą ideologią przy zatrudnianiu niewidomych i niepełnosprawnych okazuje się fakt, że pracodawca otrzymuje za to określone pieniądze, które - podobno - są dla niego niezbędne ze względu na koszty, jakie musi ponieść, zatrudniając taką osobę. A że pracodawca zazwyczaj jest nie w ciemię bity, więc we własnym interesie głosi ową ideologię. Tłumaczy, że taki niepełnosprawny pracownik jest dużo mniej wydajny i jeśli tych dotacji nie będzie, to on zaraz zwolni wszystkich niepełnosprawnych i będzie dla nich nieszczęście. I kiedy słyszałem te wypowiedzi różnych pracodawców, to pomyślałem, że jednak w mojej młodości nie wolno było mnie obrażać w ten sposób. Nie wolno, bo niewidomi w wielu dziedzinach pracowali nie gorzej, jak osoby widzące.  

    - Pod gabinetem niewidomego masażysty ustawiały się kolejki pacjentów, którzy szli do niego, nie dlatego, że był niewidomy, lecz dlatego, że dobrze masował.

- Do niewidomego tłumacza przychodzi klient i mówi, że jeśli nie może od razu mu tego przetłumaczyć, to on jakoś poczeka. Przecież tu obowiązują zasady rynkowe i nieważny jest brak wzroku, tylko jakość tłumaczenia.  

- Stanisławowi Bukowieckiemu też nie powierzano utworzenia Generalnej Prokuratorii i kierowania nią przez 20 lat dlatego, że był ociemniałym prawnikiem, tylko dlatego, że był bardzo dobrym prawnikiem.  

    Uwzględniając powyższe przykłady, każdy pracodawca winien się zastanowić, że gdy uogólnia swe tezy, to chyba nie tylko obraża niepełnosprawnych, ale może sam nie do końca jest przy zdrowych zmysłach.  

W zadumę wprawił mnie też wywiad z Panią Beatą Ingram, w którym bohaterka przekazała bardzo interesujące i jakże prawdziwe myśli. I podobnie, niemal jak u Marcela Prousta, otworzył się cały ciąg wspomnień i skojarzeń. Pamiętam, jakie zdumienie wywołała we mnie następująca sprawa: moja żona - pracując jako nauczycielka w szkole specjalnej i pisząc pracę magisterską - poprosiła pozostałych pedagogów o wypełnienie kwestionariusza związanego z pisaną pracą. I na pytanie: jakie cechy winien mieć niewidomy, aby mógł uczyć się w szkole ogólnodostępnej, otrzymała od jednego z wychowawców ośrodka dla niewidomych odpowiedź - "powinien widzieć".  

Odwołując się do myśli Marii Grzegorzewskiej - niewidomy nauczyciel pełni w szkole specjalnej dodatkową rolę, ponieważ jest żywym przykładem tego, jakie możliwości życiowe ma niewidomy. Ale tę myśl da się też zinterpretować jak gdyby na opak, bo taki nauczyciel jest również świadkiem tego, jakie nieprawidłowości popełniają widzący nauczyciele. Dlatego, jak sądzę, mamy ostatnio do czynienia z rugowaniem niewidomych nauczycieli ze szkół dla niewidomych, bo nie można już tłumaczyć się przed władzami oświatowymi, że czegoś nie da się z niewidomymi przerobić.  

Kiedy przez jedną kadencję byłem członkiem Zarządu Okręgu PZN, powierzono mi kontakty ze szkołą i władzami oświatowymi. Udało mi się nawiązać stosowne kontakty i jako przedstawiciel PZN, byłem członkiem komisji konkursowej na dyrektora ośrodka. Kolejne zarządy okręgu już nie były zainteresowane taką współpracą, podobnie zresztą jak ośrodek szkolno-wychowawczy. Sprawa jest niełatwa, bo ośrodki wykazują zdumiewającą niechęć do współpracy z PZN i zatrudnianiem niewidomych. Z kolei taka współpraca jest możliwa pod warunkiem, że dany zarząd okręgu będzie cieszył się określonym szacunkiem u oświatowych władz. Potrzebne są też pewne uregulowania prawne w charakterze wsparcia. Kiedy podejmowałem współpracę z władzami oświatowymi, skorzystałem z zarządzenia ówczesnej minister oświaty Anny Radziwiłł. Stanowiło ono, iż Polski Związek Niewidomych jest organizacją społeczną w pełni uprawnioną do współdecydowania o obsadzaniu stanowisk dyrektorów w szkolnictwie dla niewidomych.  

Oczywiście, jakże często, mamy też do czynienia z bardzo roszczeniowymi postawami ze strony niewidomych. Obawiam się, że postawy te nasiliły się w okresie rozwoju polskiego siermiężnego kapitalizmu, bo różni nawiedzeni często namawiali niepełnosprawnych do żądania, integracji rozumianej jako dialog ślepego z kulawym itp.  

Jeśli jednak dyrekcje i ciała pedagogiczne, przynajmniej w teorii, potrafią rozmawiać z niewidomymi, to przecież tym bardziej powinny potrafić rozmawiać i przekonywać niewidomych dorosłych z wyższym wykształceniem. Pani Ingram twierdzi, że być może sekcja nauczycieli byłaby przy PZN przydatna. Być może, ale jak na razie - PZN sekcji stopniowo się pozbywa, robi to, na co PFRON da pieniądze, a niewidomi nie są ważni. Na pewno konieczna jest szeroka dyskusja o roli i sensowności tworzenia sekcji, komisji, podkomisji itp. W społeczeństwie zaistniały niewątpliwie ważne zmiany i trzeba by to jakoś omówić, jakoś się w tym znaleźć. Warto posłuchać starych wapniaków, co wcale nie musi oznaczać, że należy dokładnie postępować tak, jak oni. Pytanie tylko, czy będzie z kim rozmawiać, z kim się spotykać...  

Zaobserwowałem niepokojące zjawisko, że młodzi zaczynają chwalić sobie fakt, iż nie zostali posłani przez rodziców do szkoły specjalnej. A mimo integracyjnej nauki, wielu z nich wykazuje potężne braki w wykształceniu i w zachowaniu, np. blindyzmy w postaci kiwania się, kręcenia głową, tarcia oczu itp. Najzabawniejsze jest jednak to, że właśnie oni często idą pracować do Związku, mimo że szkoły specjalne mają za nic. Gdyby ta nauka w szkołach ogólnodostępnych dawała oczekiwane rezultaty, to tacy ludzie pracowaliby w urzędach samorządowych, państwowych i w innych instytucjach. Tymczasem okazuje się, że ukończone przez nich szkoły predysponują jedynie do pracy w PZN. Ot i konsekwencja.  

I na zakończenie chciałbym pokazać najbardziej dyskryminacyjny aspekt życia niewidomych w Polsce, gdzie indziej nie spotykany. Otóż ostatnio często słyszymy, że dla ułatwienia życia niewidomych i słabowidzących umieszcza się na lekach, produktach żywnościowych, w windach itp. "napisy w języku Braille'a". W "języku" tym ukazują się również książki dla polskich niewidomych oraz podręczniki szkolne. No i jak ci biedni niewidomi mają korzystać z tych dobrodziejstw, skoro nie znają języka francuskiego. Ludwik Braille, jak wiadomo, był Francuzem, więc posługiwał się swym ojczystym językiem, ale za jaką karę wszyscy niewidomi w Polsce ma   ją uczyć się francuskiego?

WiM luty 2011