Biografia prasowa  

 

Andrzej Bartyński

Poeta, pieśniarz   

Długoletni  przewodniczący Dolnośląskiego oddziału związku Literatów Polskich  

Odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu odrodzenia Polski  

 

  Bard ze Lwowa

                                     Andrzej Szymański

__________________________________________________________-

Urodziłem się poetą, piszę to, co myślę i robię to, co myślę.

Andrzej Bartyński jest od 1961 roku członkiem Związku Literatów Polskich. Wydał książki poetyckie: Dalekopisy (1957), Zielone wzgórza (1960), Komu rośnie las (1965), Ku chwale słońca (1974), Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie bar Cin-Cin (1977), Wojna, wyspa, skarabeusz (1982), Wróć, bo czereśnie (1997), Te są ojczyzny moje (1999), Taki świat - trylogia poetycka: I poranek, II Południe, III Oderwanie (2001).   

 Kapryśny i nieprzewidywalny los rzucił go z ulicy Pomorskiej we Lwowie na Smoluchowskiego we Wrocławiu. Podobnie jak tam, również tutaj, w dolnośląskiej stolicy, mieszka w eleganckiej, dobrze „ułożonej” kamienicy. We Lwowie rodzina Bartyńskich zajmowała dom w profesorskim, willowym osiedlu na Wzgórzu Wichrowym. We Wrocławiu Andrzej Bartyński ulokował się w 140- metrowym mieszkaniu w XIX-wiecznej dobrze zachowanej części miasta. Jego przyjaciółka, Żydówka, oglądając te obszerne, wysokie na 3,5 metra wnętrza, powiedziała: - Tu chyba musiał mieszkać Goering.

Pokój pracy poety obwieszony jest obrazami i starymi fotografiami. W kącie pod oknem stoi biurko. Historyczne, bowiem na nim podpisywano w maju 1945 roku kapitulację miasta. W salonie znajdują się antyki: neorenesansowy czarny kredens, obok norweski - wikingowski, serwantka Ludwik Filip, biblioteka z kolumnami Berniniego, zabytkowy kominek, trymutka z zapleckiem, zegar Begera Gustawa, żyrandol z Książa, pianino i mnóstwo obrazów. Tyle!

- Panie Andrzeju, jakim był ten polski Lwów? Pamięta go Pan oczami kilkuletniego dzieciaka...

- Rodzina nazywała mnie „królem włóczęgów”. Jak wyrwałem się rano z domu, to wracałem razem z księżycem. Zaglądałem do Parku Jordana, ul. Mickiewicza, Akademicką, na Plac św. Zofii, Targi Wschodnie, wieś Kozielniki. A w Puszczy Zubrzyckiej widziałem prawdziwą czarownicę wychodzącą z dziupli! To było miasto wielonarodowe: Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Ormianie. Jak się mówi „kuchnia lwowska”, to znaczy danie zdrowe, pomieszane, smaczne i dobre.

- Podobno pochodzi Pan z zamożnej rodziny?

- O tak. Urodziłem się w 1934 roku na Stryjeńskiej, w tej samej kamienicy co Św. Pamięci Jacek Kuroń. Chodziłem z nim do tej samej klasy u św. Zofii. Matka moja, Antonina z Kobielców-Nazarów, pochodziła z Ormian, a babcia, matka ojca Katarzyna Popiel, była majętną szlachcianką herbu Hunczak. Ojciec Władysław i jego bracia byli z wykształcenia prawnikami. Ojciec był „doktorem praw i umiejętności politycznych”, a także wykładał we Lwowie w Akademii Handlu Zagranicznego i dyrektorował Liceum Kupieckiemu. Po drugiej wojnie, uwolniony z obozu koncentracyjnego, kontynuował działalność akademicką we Wrocławiu. Zakładał Wyższą Szkołę Handlową, był wykładowcą, radnym, biegłym sądowy - jednym słowem zasłużył się temu miastu.

- Żegnając się z miastem swego dzieciństwa, nie widział Pan jego kamienic, ulic, ogrodów i, może na szczęście, nowych mieszkańców.

- W 1942 roku gestapo aresztowało naszą rodzinę i osadziło w więzieniu na Łąckiego. Rodziców i siostrę wysłali do obozu koncentracyjnego, a mnie tak przesłuchiwali, że zabrali wzrok. Dwa lata nauki w radzieckiej szkole dla niewidomych wspominam mile. Uczyli mnie naprawdę świetni nauczyciele, darzyli sympatią i przyjaźnią, zresztą podobnie jak koledzy. Tam nauczyłem się rosyjskiego i ukraińskiego.

- Następny etap w życiu to Laski. Jak Pan je zapamiętał?

- Jeszcze przed Laskami, będąc we Wrocławiu, w 1946 roku odbyłem rozmowę z siostrą. Zapytała: - Co chcesz robić? Odpowiedziałem: - Chciałbym być poetą, ale nie potrafię rymować i nie mam natchnienia! Wtedy tak kombinowałem: poeta zamyśla się, pisze, a kiedy się ocknie, to już jest dzieło. Nauczyłem się czytać w wieku czterech lat. Rodzice zabierali mnie na spektakle teatralne, obejrzałem mickiewiczowskie „Dziady”. Wprowadziły mnie w świat tajemniczy i magiczny.

A w Laskach, to było 57 lat temu, nasz nauczyciel Wacław Bazylii Józefowicz zebrał nas kiedyś i powiedział: - Panowie, poezja i sztuka to wielka praca. I mnie to wtedy zdumiało, że pisanie wierszy to wielka praca. Uczyła nas doskonała ekipa. Moim wychowawcą był obecny arcybiskup Bronisław Dembowski. Henryk Ruszczyc podsuwał nam na zajęciach pozalekcyjnych różne problemy do rozwiązania. Tworzył taki „uniwersytet myślenia”. Antoni Marylski, Alicja Gościmska wyłuskiwali tych najlepszych, myślących, i stwarzali im warunki do rozwoju. Jedno mnie tylko dziwiło - cezura między chłopcami a dziewczętami. Budowano jakby żelazną kurtynę. Takie postępowanie wytwarzało nienormalności.

- Jako poeta zadebiutował Pan w 1956 roku wierszem „Rapsod o Jesieninie”, czyli na sześć lat przed skończeniem filologii polskiej na wrocławskim uniwersytecie.

- Zaraz, a czy wiersze zaczyna się pisać z dyplomem w ręku? A wracając do Lasek, to wyniosłem stamtąd cenne znajomości. Zaprzyjaźniłem się z dramaturgiem Jerzym Zawieyskim i poetą-dziennikarzem Mikołajem Roztworowskim. Już jako uczeń liceum, wrocławskiej „jedynki”, byłem członkiem Koła Młodych Pisarzy przy ZLP. Łączyły mnie interesujące więzi pisarskie z wieloma twórcami, byli to: Marek Hłasko, Stanisław Grochowiak, Aleksandr Małachowski, Ireneusz Morawski, a potem Jerzy Broszkiewicz, Jerzy Andrzejewski, Władysław Broniewski, Julian Przyboś, Artur Sandauer i wielu, wielu innych.   

- Kiedy Pana słucham, to mam wrażenie, że Pana bujny język, bogate słownictwo, lekkość wypowiedzi bardziej by się realizowały w prozie, a nie w poezji?

- Kiedyś zwrócił mi na to uwagę Jerzy Andrzejewski. Odpowiedziałem: - Gdybym widział, zabrałbym się do pisania prozy. Ja wyrażam się językiem poetyckim, bo jest krótszy, bardziej zwięzły, a proza to dziubanie całymi dniami na maszynie. Mogę siebie określić jako poetę wizualnego i co ciekawe - plastyczność wypowiedzi u mnie, niewidomego człowieka, ciągle się rozwija. Pracuję pamięciowo, a moim regulatorem jest oddech.  

- Jest Pan spod znaku Bliźniąt i może dlatego ma Pan drugą profesję artystyczną - pieśniarstwo?   

- Mam za sobą prywatne studia śpiewu odbyte pod kierunkiem sióstr Kozłowskich Zofii i Marii w Laskach, a we Wrocławiu pod kierunkiem znakomitej primadonny opery lwowskiej i wrocławskiej Dunki Śleczkowskiej. Uprawnienia zawodowe otrzymałem od ministra kultury i sztuki na podstawie moich licznych publicznych występów. Był czas, że jeździłem po kraju i zagranicy z zespołem zwanym „Poeci na estradzie”. To był jakby powrót do korzeni poezji, bowiem kiedyś była ona nie do czytania, a do koncertowania, do mówienia. Poeta recytował na magnackim czy królewskim dworze, obok ktoś akompaniował na cytrze lub mandolinie, a ludzie słuchali i przeżywali. Dziś poezja utraciła coś ze swej urody. Stała się pięknością do czytania.

  Niebo ziemia góry lasy

idzie pasterz owce pasie

Niebo ziemia góry Tatry

idzie pasterz niesie jagnię.

To pierwsze strofy kantaty powitalnej „Idzie pasterz” pana autorstwa, napisanej na cześć Jana Pawła II z okazji jego pobytu we Wrocławiu w 1997 roku. Jak to się stało, że trafiło na Bartyńskiego?

- W lutym 1997 kardynał Gulbinowicz zwrócił się do kompozytora Leszka Wisłockiego, profesora Akademii Muzycznej we Wrocławiu, o napisanie kantaty na cześć papieża Jana Pawła II. Wisłocki powiedział: - Znam tylko jednego poetę, który jest w stanie napisać słowa do tej kantaty. Warunek jest taki - utwór musi mieć podłoże góralskie.” Jako dyspozycyjny poeta, podjąłem się tego zadania. Kantata, skomponowana przez Leszka, została wykonana przez 1000-osobowy chór. Ojciec Święty z przymkniętymi oczami i wzruszeniem słuchał utworu.

- Prezes ZG ZLP Marek Wawszkiewicz wystosował do Pana list gratulacyjny. - „...Mija 70 lat twego życia, 48 lat od debiutu prasowego, 47 lat od pierwszej książki. Tego czasu nie zmarnowałeś. Jesteś poetą, pisarzem, humanistą, popularyzatorem kultury, organizatorem życia literackiego...” Jakie funkcje społeczne pełni Andrzej Bartyński?

- Prezes Dolnośląskiego Oddziału ZLP, wiceprezes Klubu Inteligencji Niewidomej, przewodniczący komisji rewizyjnej ZOŻ RP oddziału wrocławskiego, zastępca redaktora naczelnego czasopisma „Nietakty”. Sporo czasu poświęcam na działalność w Towarzystwie Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich. Ziomkowie nawet nazwali mnie „Bardem Lwowa”. W zeszłym roku zorganizowałem ze Zbigniewem Puchankiem, przewodniczącym Rady Miejskiej w Polanicy Zdroju, I Międzynarodowy Festiwal Poezji „Poeci bez granic”, w którym wzięli udział literaci z Ukrainy, Czech, Niemiec, Kamerunu.  

- Śledząc Pana losy, można śmiało powiedzieć, że konsekwentnie idzie Pan wytyczoną przez siebie drogą i nie zdaje się na przypadek. Zgadza się Pan z tym?

- Nigdy nie wstydziłem się swego pierwszego wiersza, bo jak można się wstydzić czegoś, do czego jest się powołanym. Urodziłem się poetą i piszę to, co myślę, i robię to, co myślę, a to nie wszystkich zjednywa i przyjaciół jakby trochę mniej. Jako prezes ZLP mam takie credo: koleżeństwo, lojalność, przyjaźń. Moje środowisko traktuję nie tylko jako elitę społeczną, ale uczulam ich na wzajemną pomoc, odrzucenie zawiści. Człowiek, by się dobrze czuł, musi istnieć w grupie wsparcia. To ułatwia życie.

- Kim więc Pan jest?

- Poetą, pieśniarzem, myślicielem, społecznikiem. Niewielu jednak wie, że zdobyłem trzy stopnie Silwy (samokontrola umysłu), że jestem radiestetą, zdałem też egzamin bioenergoterapeuty. Miałem nawet propozycję pracy w tym zawodzie.

- Dziękuję za rozmowę i za życzliwe prądy wysyłane w moim kierunku.

pochodnia  sierpień 2004